„Proces adopcyjny zakończył się fiaskiem, a mnie zżerały wyrzuty sumienia. Przez 6 lat cierpiałam katusze”

seniorka.png fot. Adobe Stock, Viktoriia
„Sześć lat, patrząc na Mirusia, myślałam o Łukaszku, zadając sobie pytanie, czy wreszcie poznał smak matczynej miłości. Czy jest zdrowy i wciąż nosi imię nadane mu przez biologiczną matkę? Los sam dał mi odpowiedź”.
/ 05.08.2023 08:45
seniorka.png fot. Adobe Stock, Viktoriia

Przez lata miałam wyrzuty sumienia, że oszukałam tego chłopca, że przeze mnie nie będzie miał normalnego domu…

 Mamo, nie widziałaś moich łobuzów? – zdyszany syn postawił walizki swojej rodziny i nie zdejmując butów, zerknął do pokoju.

– Adaś gdzieś się nam zapodział…

Uśmiechnęłam się, bo mimo czterdziestu dwóch lat i szpakowatych włosów w chwilach bezradności Mirek wciąż przypominał małego chłopca.

Na pewno pobiegł do Łukasza.

Byłam przekonana, że wnuczek na pewno siedzi już na kolanach ukochanego chrzestnego. Na wspomnienie imienia brata Mirek natychmiast się rozpromienił.

– Niesłychane, że kiedyś lekarze nie dawali mu wielkich szans na samodzielność – Mirek cmoknął mnie w policzek i pobiegł po resztę bagaży, rzucając w biegu pytanie o młodszą siostrę Hanię.

„Niesłychane” – pomyślałam

Zerkałam przez okno na zamieszanie panujące na podjeździe i położone tuż obok niego wejście do części domu należącej do młodszego Łukasza. Na myśl o synach nie potrafiłam przestać się uśmiechać. Wkrótce dołączy do nas Hania z mężem. Oprócz mnie nikt jeszcze nie wie, że czeka nas dzisiaj szczególne spotkanie.

Nasza mała Haneczka spodziewa się dziecka! Poczułam w sercu znajome ciepło.

– Spełniło się twoje marzenie, znów mamy dom pełen dzieci i roboty! – Do kuchni zajrzał mąż, oferując pomoc w przygotowaniu kolacji.

Oboje wiedzieliśmy, jak wiele prawdy kryje się w tych słowach. Od czasów przedszkola marzyłam o licznej rodzinie. Jednak mijały lata bezowocnej walki o utrzymanie ciąży i powoli zaczęłam godzić się z myślą, że nigdy nie poznam smaku macierzyństwa.

Wtedy ktoś ze znajomych wspomniał o adopcji, przytaczając historię szczęśliwej rodziny jakiejś swojej cioci. W naszych rodzinach nikt nie miał podobnych doświadczeń, dlatego nie przyszło nam do głowy, że w ten sposób możemy stać się rodzicami.

Bliscy podeszli do naszego pomysłu z rezerwą, ponieważ na temat dzieci adopcyjnych krążyły różne opowieści, sami też biliśmy się z myślami, ale mimo tego postanowiliśmy zaryzykować.

Lekarz obiecał, że donoszę tę ciążę

Sprawa jednak okazała się trudniejsza, niż nam się wydawało. Minął rok szkoleń i kolejny oczekiwania na sygnał, że gdzieś jest dziecko dla nas, a my wciąż byliśmy tylko we dwoje. Sytuacja zaczęła mnie przerastać. Wreszcie odebrałam telefon, który przywrócił mnie do życia.

Czeka na państwa dziecko – usłyszałam od pracownicy ośrodka adopcyjnego.

Dwa dni później wiedziałam już, że nie jedno, lecz dwoje – prawie dwumiesięczne w pogotowiu opiekuńczym i to rozwijające się w moim łonie.

Czwarty tydzień, a ja niczego nie poczułam albo wyparłam tę ciążę ze świadomości w obawie przed kolejnym rozczarowaniem.

– Zrobię wszystko, żeby donosiła pani tę ciążę – zapewniła mnie ginekolog.

Nie ogłaszajmy tego, tak na wszelki wypadek… – zaproponował ostrożnie mąż.

Oboje wiedzieliśmy, co jest powodem jego obaw. Pierwszą ciążę straciłam w trzecim tygodniu, drugą tuż po nim, trzecią i czwartą w okolicach trzeciego miesiąca. „Mamy jeszcze tyle czasu” – pomyślałam.

W pełnym napięcia zawieszeniu trwaliśmy do końca trzeciego miesiąca, póki pracownica pogotowia rodzinnego, w którym przebywał nasz synek w oczekiwaniu na zakończenie procesu adopcyjnego, nie zgłosiła swoich podejrzeń ośrodkowi adopcyjnemu. Jego dyrektorka nie kryła oburzenia.

– Jak długo zamierzaliście nas państwo oszukiwać?! Co teraz? Będziecie mieli własne dziecko i Łukasza? Pewnie nie! Skupicie się na swoim szczęściu i zapomnicie, że skazujecie to biedne dziecko na kolejne miesiące w pogotowiu, a może i w domu małego dziecka! Jesteście niepoważnymi egoistami. Jak pani mogła?! – rzuciła mi nienawistne spojrzenie. – I pani chce nazywać się matką?

Uciekłam ze łzami w oczach, choć mąż próbował jej wytłumaczyć, że obu synów będziemy kochać jednakowo.

– Proszę nie kpić! – słyszałam jeszcze jak z krzykiem wyrzuca go za drzwi.

Przez resztę dnia zmagałam się z wyrzutami sumienia i bólem podbrzusza. Mąż szalał z przerażenia, że po Łukaszku stracimy i to dziecko. Groził, że poda babę do sądu, jeśli coś mi się stanie, lecz Miruś okazał się silniejszy od naszych lęków. Co prawda urodził się przedwcześnie, ale dzielnie nadrabiał braki – arytmię, refluks żołądkowy i trudności z oddychaniem.

– Musicie państwo traktować go, jakby był zdrowym chłopcem – tłumaczyli nam lekarze, gdy raz po raz zapadał na zdrowiu.

Powtarzaliśmy sobie słowa lekarki

Robiliśmy dobrą minę do złej gry, bo jak znieść kolejne zapalenie płuc, nawracające problemy z układem pokarmowym i wizyty w coraz bardziej specjalistycznych szpitalach? Jak patrzeć spokojnie, gdy osłabiony synek udaje, że nic mu nie jest, byle tylko mógł wrócić do szkoły i do przyjaciół? 

– Wujek! – radosny okrzyk drugiego z wnuków wyrwał mnie z zamyślenia, bo oto na podjeździe pojawił się Łukasz z dzielnie asystującym go chrześniakiem.

Drugi z wnuków także przywarł, ale na tyle ostrożnie, aby nie przewrócić idącego w ortezie i o kuli stryja. „Dobrze wyglądasz” – wyczytałam z ust Mirka, nim przytulił do siebie brata. „Nasze dzieci – znów znajome ciepło rozgrzało mi serce. – Moje największe szczęście”.

Sześć lat nosiłam w sobie żal, że oszukałam tamtego chłopca i być może pochopną decyzją zniszczyłam mu dzieciństwo.

Sześć lat, patrząc na Mirusia, myślałam o Łukaszku, zadając sobie pytanie, czy wreszcie poznał smak matczynej miłości. Czy jest zdrowy i wciąż nosi imię nadane mu przez biologiczną matkę? Los sam dał mi odpowiedź.

W szóstym roku życia Mirusia lekarze postanowili przyjrzeć się jego jelitom. Czekała go operacja, ale też nadzieja, że w końcu stanie się całkowicie samodzielny. Skupiona na działaniu nie przyglądałam się pozostałym małym pacjentom.

Ocknęłam się dopiero dzień po udanej operacji. Wtedy, idąc korytarzem, zobaczyłam w jednej z sal chłopczyka. Coś we mnie drgnęło na widok jego jasnych włosków i zadartego noska, ale zignorowałam ten sygnał.

O Boże, przecież to nasz Łukasz!

Dopiero wieczorem uświadomiłam sobie, że przez cały dzień nie widziałam przy nim żadnego opiekuna.

– Łukasz? Jest z domu małego dziecka, jutro przyjedzie do niego opiekunka prawna – odpowiedziała pielęgniarka.

„Łukasz!” – wierzcie mi lub nie, ale w chwili, gdy usłyszałam jego imię, od razu wiedziałam, że to on. Dziecko, które kazano nam zostawić w trzecim miesiącu jego życia z obawy, że nie starczy nam miłości.

Kiedy zadzwoniłam do męża, żeby podzielić się swoimi przypuszczeniami, kazał mi tylko głęboko oddychać. Jednak następnego ranka przyjechał do nas pod pretekstem przywiezienia Mirusiowi zabawek. Oczy zaszły mi łzami, gdy zobaczyłam, jak mój dzielny mąż stara się powstrzymać emocje.

– Może zajrzę do niego? Kupiłem więcej pluszaków, więc może… – nie był w stanie wypowiedzieć jego imienia.

Wzięlibyśmy go nawet, gdyby nie był to „nasz” Łukaszek, bo coś przyciągało nas do tego chłopca. Ale intuicja nas nie zawiodła – w pomalowanej na niebiesko jedynce leżał nasz najstarszy syn. Dziecko, które trzymałam w ramionach, czując rosnące we mnie życie.

Od równie zaskoczonej co my opiekunki z domu dziecka dowiedzieliśmy się, że Łukaszek miał rodzinę, ale państwo rozstali się, gdy tylko syn zaczął sprawiać problemy wychowawcze. Nie wytrzymali próby, na jaką wystawiło ich adoptowane dziecko, a kiedy doszły to tego poważne kłopoty zdrowotne Łukasza, poddała się i jego adopcyjna matka.

Nie winiłam żadnej z tych kobiet, choć po ostatniej musieliśmy długo się starać, aby syn na nowo zaufał dorosłym. Nie dziwi mnie, że samotną kobietę przeraziły kolejne operacje i żmudna rehabilitacja, ale my potraktowaliśmy jego problemy kostno-stawowe jedynie jak kolejne wyzwanie.

Nawet trudny charakter Łukasza tłumaczyliśmy sobie jego stanem zdrowia.

O dziwo, w dotarciu do starszego syna pomógł nam Mirek

On natychmiast skradł serce Łukasza. Niemal od pierwszych chwil chłopcy motywowali się wzajemnie w pokonywaniu kolejnych zdrowotnych przeszkód. Jestem przekonana, że dzięki wsparciu Łukasza Mirek nauczył się nie tylko żyć z arytmią, ale i wspinać się po górach. Dlatego dzisiaj w niczym nie przypomina cherlawego chłopca sprzed lat.

Zaś Łukasz, mimo ortez i kul, stał się w pełni samodzielny.

Mówiono nam, że będzie leżał, w najlepszym wypadku jeździł na wózku, a on mieszka we własnej części domu, o którą dba lepiej niż ja o naszą, pracuje jako informatyk i ma więcej znajomych na całym świecie niż my z mężem w okolicy.

No i jest jeszcze Hania. Nasz promyczek, o którym mąż dowiedział się przypadkowo, podsłuchując rozmowę pracownicy domu dziecka z jej koleżanką. Żaliła się, że gdyby tylko mogła, wzięłaby tę słodką istotkę do siebie, bo nikt nie chce dziecka, do którego rodzice, alkoholicy z problemami wychowawczymi, wciąż zachowali część praw.

Postanowiliśmy jednak zaryzykować i zostaliśmy dla Haneczki rodziną zastępczą, ale nasze życie z córeczką i jej niestabilnymi emocjonalnie rodzicami to już osobna historia, którą być może kiedyś zdecyduję się podzielić.

Na razie chciałam jedynie opowiedzieć wam, jak spełniło się moje największe pragnienie i zostałam matką. I to nie jednego, lecz trojga dzieci, a teraz nawet babcią!

Czytaj także:
„Do śmierci rodziców nie wiedziałam, że byłam adoptowana. Siostra wykrzyczała mi, że w końcu nie musi udawać, że mnie kocha”
„Koleżanki pytały, dlaczego córka nie jest do nas podobna. Nie przyznawaliśmy się do tego, że jest adoptowana”
„Adoptowałam syna sąsiadów, bo oddali go domu dziecka. To pomogło mi pozbierać się po śmierci dziecka”

 

Redakcja poleca

REKLAMA