Wiem, że „in vitro” to temat kontrowersyjny. Ostatnio słyszałam nawet, jak jedna kobieta w telewizji stwierdziła, że drugi raz nigdy by się na to nie zdecydowała. Nie rozumiem, jak można tak powiedzieć. Ja, gdybym miała przejść całą tę procedurę, to wszystko, jeszcze raz, i wiedziałabym, że na końcu drogi są Kacperek i Kalinka, nie wahałabym się ani chwili. Mimo że nie wszystko potoczyło się tak, jak sobie wymarzyłam...
Pochodzę z małego miasteczka. Nie powiem z jakiego, bo choć czasy są podobno inne, to jednak u nas niewiele się zmieniło. Dziecko z probówki to wciąż sensacja i nie wiadomo, czy moich dzieci by w szkole nie szykanowano, jakby się ludzie dowiedzieli… Już i tak od niektórych się na ten temat nasłuchałam.
Może to wszystko z zazdrości? Moim rodzicom nieźle się powodzi. Prowadzą sklep mięsny na rynku, więc nigdy ani mnie, ani bratu niczego nie brakowało. A gdy zaraz po ogólniaku poznałam Mateusza, to już całkiem wydawało mi się, że ktoś tam na górze musi mnie lubić. Zakochałam się w swoim przyszłym mężu od pierwszej chwili! Kto by się nie zakochał? Przystojniak z niego jakich mało. A do tego obrotny, przed trzydziestką miał już własne mieszkanie w Warszawie! Moim rodzicom też spodobał się taki zięć, więc bez mrugnięcia okiem pobłogosławili nasze małżeństwo, a jakże. Pewnie, coś tam przebąkiwali, że może lepiej poczekać, że znamy się niespełna rok, ale nie zwracałam na takie gadanie uwagi.
– Kochamy się! Na co tu czekać? – mówiłam, a Mateusz tylko potakiwał.
Teraz myślę, że nie był do tego naszego ślubu tak do końca przekonany, ale podobałam mu się. Czułam, że chce ze mną być, i boi się, że mnie straci, więc zdecydował się, i o rękę mnie poprosił. Tak z rozpędu trochę. A potem, też z takiego trochę rozpędu chyba, i mieszkanie zmieniliśmy na większe, i samochód nowy kupiliśmy – no i zaczęliśmy myśleć o dziecku.
Mateusz co prawda próbował mnie przekonywać, że jeszcze się nie wyszumieliśmy, że młodzi jesteśmy, że może byśmy pożyli, nim się zakopiemy w pieluchy, ale ja wiedziałam, że wyszłam za mąż po to, żeby mieć dzieci. I zaczęło się, jak to mówią, „staranie”.
Raz się nie udało, drugi, trzeci… Wtedy jeszcze nie myślałam o tym, jak o problemie. „Przecież nie wybieraliśmy konkretnych dni, nie staraliśmy się specjalnie – ot, błąd statystyczny, tłumaczyłam sobie. „Następnym razem na pewno się uda”. Ale się nie udawało.
Minęło pół roku, rok, i dalej nic. Moi rodzice wiedzieli, że chciałam szybko mieć dziecko, zaczęło się więc podpytywanie. Na początku dyskretne: czy aby Mateusz też chce dziecka, czy mogą czekać na wnuki? A ja przytakiwałam, uśmiechałam się fałszywie, że tak, oczywiście, chcemy tego samego z moim mężem, lada dzień, a przyniosę im wspaniałą nowinę. Jednak nie przynosiłam.
Po półtora roku musiałam przyznać sama przed sobą: jest problem. Robiliśmy wszystko tak jak trzeba, jak inne pary, a jednak dziecko się nie pojawiało. O dziwo, Mateusz nie wydawał się specjalnie tym zmartwiony:
– Nieraz tak się zdarza – tłumaczył mi, gdy kolejną noc chlipałam w poduszkę.
A potem opowiadał o swoich znajomych, którzy też kilka lat starali się o dziecko, a potem odpuścili i bach! Ona nagle w ciąży, mają maluszka. Chłonęłam te historie jak gąbka, chciałam być pocieszana, chciałam żyć w iluzji, że u nas też wszystko będzie dobrze. Jednocześnie czułam, że dłużej nie mogę być bierna, że trzeba zacząć działać.
W końcu postanowiłam wybrać się do lekarza. Na początku poszłam sama. Nie wiem dlaczego, ale czułam, że to musi być mój problem. To ja przecież zawsze byłam ta chorowita, a mój mąż był okazem zdrowia. Doktor był bardzo miły, cierpliwy, wyrozumiały. Starszy człowiek, co to niejedno w życiu widział. Zlecił badania, zalecił odpoczynek, dużo pozytywnego myślenia i mało nerwów. Po tej wizycie uwierzyłam, że będzie dobrze. Zapisałam się nawet na ćwiczenia relaksacyjne, żeby na pewno wszystko poszło jak należy… Ale nie poszło. W kolejnym miesiącu znowu test nie pokazał upragnionych dwóch kresek.
Podczas następnej wizyty pan doktor też nie miał dla mnie dobrych wiadomości:
– Wyniki nie są dobre, ale też nie najgorsze – powiedział, kręcąc głową. – Będziemy prowadzić dalszą diagnostykę, ale koniecznie trzeba przebadać pani męża. Proszę go przyprowadzić.
Gdyby to było takie proste! Mateusz aż poczerwieniał, gdy usłyszał, w jakiej sprawie ma iść do lekarza.
– Wybij to sobie z głowy, kobieto! – wrzeszczał. – Jak świat światem, to baby rodzą dzieci i to od bab zależy, czy mogą je mieć, czy nie! Ze mną na pewno wszystko jest w porządku!
Nie wiedziałam, co robić. Znowu przepłakałam kilka nocy, byłam już bowiem po lekturze kilkunastu artykułów w Internecie i wiedziałam, że za niepłodność odpowiedzialna może być zarówno kobieta jak i mężczyzna. A czasem zdarza się też tak, że oboje są na pierwszy rzut oka zdrowi, ale razem dzieci mieć nie mogą. Mateusz jest wykształconym, mądrym człowiekiem, w tej sprawie wygadywał jednak bzdury, których można się było spodziewać po średniowiecznym prostaku, a nie nowoczesnym mężczyźnie. Nie miałam pojęcia, jak go przekonać do zrobienia badań. Pomógł mi przypadek.
W telewizji pokazywali program o ludziach, którzy nie mogli mieć dzieci – mężczyzna wypowiadał się zwyczajnie, otwarcie, o swoim problemie… Widziałam, że na Mateuszu zrobiło to wielkie wrażenie. Ja nie mogłam go oglądać, wyszłam do kuchni. Wciąż żyłam złudzeniem, że w naszym wypadku to tylko przejściowe kłopoty, że lada dzień będę w upragnionej ciąży…
Wieczorem w sypialni Mateusz przytulił mnie mocno i powiedział:
– Pójdę do tego lekarza, jeśli chcesz – wyszeptał. – Sama się przekonasz…
No i przekonałam się. Mateusz usłyszał mniej więcej to samo, co ja: „Nie jest tak źle. Ale nie jest też idealnie”. Poczułam się, jakby ktoś powiedział nam, że dobrały się dwa felerne osobniki i oczekują, że spłodzą cudowne dziecko…
Czułam się paskudnie, jakbyśmy byli z Mateuszem nie w pełni wartościowymi ludźmi. Strasznie się tego wstydziłam, więc ukrywałam nasz problem przed najbliższymi. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tak po prostu wejść do rodziców i powiedzieć:
– Nie możemy mieć z Mateuszem dzieci. Leczymy się. Dajcie nam spokój.
Nie wyobrażałam sobie tego, więc znosiłam ciągłe pytania, które z czasem stały się bardziej otwarte i natarczywe. Moi rodzice uroili sobie bowiem, że pewnie to Mateusz nie chce mieć dzieci, że woli poczekać, i coraz bardziej otwarcie próbowali go przekonać, że maluch wniesie mnóstwo radości do naszego życia! Tak jakby on sam tego nie wiedział!
Kroplą, która przelała szalę goryczy, był dzień, kiedy dowiedziałam się o ciąży młodszej siostry mojego męża. Przez chwilę miałam nawet poczucie, że Beata nam to dziecko ukradła, choć wiem, że to absurdalne! Ale ja momentami po prostu już wariowałam… Każdego miesiąca miałam nadzieję, że to teraz, już – i każdego płakałam, widząc, że znowu nic z tego, znowu nie zostanę matką! Nie byłam w stanie znieść entuzjazmu szwagierki, tego jej wybierania ciuszków, zachwytów nad małymi śpioszkami, wybrałam więc najprostsze rozwiązanie – zaczęłam unikać kontaktów. Najpierw tylko z nią i jej mężem, a potem z całą rodziną – i swoją, i Mateusza.
Doszło do tego, że wszystkie wieczory, dzień po dniu, zaczęliśmy spędzać w domu, we dwoje. Początkowo jeszcze rozmawialiśmy o tym, jak to będzie, gdy wreszcie pojawi się nasze upragnione maleństwo. Kiedy jednak mijały kolejne miesiące, a dziecka jak nie było, tak nie było – przestaliśmy w ogóle rozmawiać. Szliśmy do łóżka tylko, kiedy trzeba było, żeby począć dziecko, o określonej godzinie określonego dnia… To było straszne! Nigdy nie sądziłam, że miłość między małżonkami może być taka ponura, ale tak właśnie było. Kochaliśmy się mechanicznie, jak dwa roboty pozbawione uczuć. Wiedziałam, że Mateuszowi jest z tym ciężko, ale byłam tak skupiona na swoich uczuciach i swojej rozpaczy, że nawet nie widziałam, jak on się miota, jak bardzo źle mu w naszym małżeństwie, jak czasami chciałby porozmawiać o czymś innym niż wózek, który trzeba będzie kupić, gdy kiedyś wreszcie nam się uda…
Pokłóciliśmy się w ciągu tego całego czasu tylko raz. Mateusz wyszedł gdzieś z kumplami i wrócił po kilku piwach. Byłam wściekła, gdy go zobaczyłam w takim stanie. Nie był pijany, ale lekko wstawiony. Ja jednak wpadłam w szał. Przecież zbliżały się „te dni”, mój mąż miał być chętny i gotów do „pracy” nad naszym dzieckiem! Wykrzyczałam mu, jak bardzo mnie zawiódł, że może to miał być właśnie ten dzień, a przecież nasze maleństwo nie pocznie się po alkoholu, bo to niebezpieczne… Nigdy nie zapomnę widoku twarzy mojego męża.
– Dość mam tych starań, tej, jak to nazywasz, „pracy”! – wykrzyczał mi. – Nikt normalny by tego nie wytrzymał! Jeśli się nie uspokoisz, po prostu spakuję swoje rzeczy i odejdę do kobiety, z którą będę mógł mieć dzieci, która da mi ciepło i miłość i która nie będzie mnie traktowała jak maszynki do spełniania swoich kaprysów! Bo dla ciebie dziecko to jest po prostu kaprys, jak większe mieszkanie czy kolejna torebka!
Rozpłakałam się i wybiegłam z domu. Byłam zła, że Mateusz tak okrutnie mnie potraktował. Jednak po chwili przyszło otrzeźwienie. Jasne, wykrzyczał mi te słowa, bo był wstawiony i rozżalony, ale kryło się w nich ziarenko prawdy. „Jeśli nie przestanę obsesyjnie myśleć o dziecku, stracę męża” – dotarło do mnie.
Następnego dnia wzięłam z ośrodka adopcyjnego ulotki i rozłożyłam je na stole w kuchni. Chciałam, żeby Mateusz zobaczył je, kiedy wróci z pracy. W głębi duszy liczyłam, że to mu da myślenia i zacznie na poważnie rozważać możliwość adopcji dziecka, które nie miało szczęścia urodzić się w tak wspaniałej rodzinie jak ta, którą my mu stworzymy…
Tego samego dnia jednak okazało się, że Mateusz miał dla mnie inną propozycję...
– Powinniśmy spróbować „in vitro” – powiedział zaraz po powrocie z pracy. – Dużo o tym myślałem, być może to nasza jedyna szansa.
Niewiele wiedziałam wtedy o tej metodzie, tyle tylko, że jest dość droga. To było wówczas moje jedyne zmartwienie – nie zastanawiałam się, czy to jest etyczne, nie wiedziałam nawet, jak wygląda takie pozaustrojowe zapłodnienie – wiedziałam tylko, że muszę zdobyć pieniądze.
Do rodziców nie mogłam się zwrócić o pomoc. Choć rodzina zaczęła się domyślać, że mamy problem, wiedziałam, że moi rodzice, jako gorliwi katolicy, nie popierają „in vitro” i na pewno nam nie pomogą. Spodziewałam się nawet, że usłyszę, iż powinnam z godnością przyjąć swój los. Los kobiety bezdzietnej. Nie, na to nie chciałam się zgodzić. Nie poszłam do rodziców.
Nie mieliśmy z Mateuszem za wiele cennych rzeczy. Postanowiliśmy sprzedać samochód. Rodzinom, które patrzyły na nasze posunięcie ze zdumieniem, wytłumaczyliśmy, że chcemy odłożyć na jakiś bardziej luksusowy model. Nawet jeśli nie zrozumieli, niewiele nas to obchodziło. Teraz ważne było jedynie to, czy zabieg się uda.
Dowiedziałam się, że przed zabiegiem muszę brać specjalne leki, robić badania krwi, a dopiero potem będzie możliwe pobranie zarodków. Zapowiadało to żmudną drogę, ale dla mnie liczyło się tylko, że jest szansa – musiało się udać!
Kolejne tygodnie były bardzo trudne. Źle znosiłam leki, byle co wyprowadzało mnie z równowagi, miałam huśtawkę nastrojów. Momentami wierzyłam, że lada chwila zostanę mamą, ale zdarzały się i takie chwile zwątpienia, że chciałam rzucić to wszystko i pędzić do ośrodka adopcyjnego. Starałam się jednak być dzielna. Mateusz był cały czas przy mnie i bardzo mnie wspierał. Wziął nawet urlop, żeby mi towarzyszyć podczas zabiegu. A potem – przyszło załamanie. Po dwóch tygodniach od tzw. inseminacji zarodków zrobiłam test ciążowy. Był negatywny.
Czułam ogromny zawód. Wydawało mi się, że jeśli już tak daleko zaszłam w swoich staraniach o dzidziusia, to teraz wszystko się uda. Świat po prostu zawalił mi się na głowę! Mateusz starał się tego nie okazywać, ale chyba też nie bardzo potrafił sobie poradzić z emocjami… Tego dnia zdecydowaliśmy, że musimy odpocząć od tego wszystkiego, bo zwariujemy. Pojechaliśmy nad morze. Miało być jak dawniej, zero stresu, zero presji na dziecko, ale ja już tak nie potrafiłam. Bałam się, że po powrocie znowu spotka nas rozczarowanie, że nie zostanę mamą… A tyle się słyszy o parach, które na urlopie poczęły ukochane pociechy!
Miałam takie momenty, że wydawało mi się, że dłużej już nie dam rady, że nie chcę tego ciągnąć, że nie chcę żyć. Sama siebie przerażałam tymi myślami. Nie mówiłam o nich Mateuszowi, zresztą widziałam, że on też ma już coraz mniej siły, że ta cała sytuacja zaczyna go przerastać. Przestał w ogóle odzywać się po powrocie z pracy, zamykał się w swoim pokoju i siedział przy komputerze. Zaczęłam nawet podejrzewać, że ma kogoś na boku, ale niewiele mnie to obchodziło. Byliśmy małżeństwem już tylko na papierze. Przestaliśmy nawet chodzić do łóżka w określonych przez lekarza porach i godzinach, jakbyśmy oboje zrozumieli, że to nie ma sensu, że i tak nic z tego nie będzie. Po pół roku takiego życia wiedziałam, że dłużej się tak nie da:
– Albo się rozstańmy, albo spróbujmy jeszcze raz – oznajmiłam mężowi.
Byłam przygotowana na to, że wybierze rozstanie. Nasze oszczędności nie pozwalały nam próbować w nieskończoność. A przez ostatnie miesiące tak bardzo oddaliliśmy się od siebie, że niewiele nas już łączyło. On jednak zdecydował, że spróbujemy. Nawet nie miałam siły wówczas być mu wdzięczna!
Znowu przeszłam całą procedurę medyczną. Tym razem była przy mnie szwagierka. Ta, której tak bardzo zazdrościłam ciąży, a później ślicznej córeczki. W końcu przełamałam się i zaczęłam się jej zwierzać, że mamy z Mateuszem problem, że się leczymy. Beata najszybciej z całej rodziny zaoferowała pomoc. To ona pojechała ze mną do kliniki, to ona siedziała przy mnie, gdy źle się czułam po lekach, to ona słuchała mojego chlipania w słuchawkę, gdy miałam momenty załamania, gdy czekałam na wyniki. Ale tym razem się udało! I to aż dwukrotnie! Zostaliśmy z Mateuszem rodzicami bliźniaków!
A potem? Cóż, było zwyczajne życie. Teraz, z perspektywy kilku lat, mogę powiedzieć, że podwójne szczęście nas przerosło. Okazało się, że nie umieliśmy razem się nim cieszyć, ani wspólnie pokonywać problemów. Mateusz coraz częściej narzekał na panujący w domu hałas, izolował się od nas przed ekranem komputera albo znikał z domu na całe dnie. W końcu odszedł od nas kilka dni po drugich urodzinach Kacperka i Kalinki.
Może to zabrzmi dziwnie, ale mimo że było mi wtedy bardzo ciężko, byłam szczęśliwa. Dzieci rosły, a ja dzięki pomocy rodziców nie musiałam iść do pracy. Mogłam cieszyć się tym, jakie robią postępy, jak się zmieniają, stają coraz mądrzejsze, jak bardzo są kochane…
Po co o tym piszę? Teraz dużo się mówi o „in vitro”. Słyszę, że to metoda, która budzi wiele kontrowersji, że może te dzieci, które dzięki niej powstały, są gorsze… To dlatego zdecydowałam się opisać swoje szczęście, mimo że nie wszystko ułożyło się po mojej myśli. Dla mnie moje dzieci są największym skarbem. Nie wiem jeszcze, czy powiem im w przyszłości, że powstały „na szkle”. Ale zrobię wszystko, żeby czuły, że urodziłam je z wielkiej miłości, bo tylko ona pozwalała mi wierzyć, że kiedyś to wreszcie nastąpi. Kocham Was, Kacperku i Kalinko!
Czytaj także:
„Teściowa myślała, że już zawsze będę zbolałą wdową. Gdy związałam się z nowym partnerem, chciała odebrać mi syna”
„Wiem, że wiele matek nie lubi dziewczyn swoich synów, ale ona jest okropna. To przez nią mój syn został aresztowany!”
„Miałem dobrą pracę, piękną żonę i dziecko w drodze. Straciłem wszystko, gdy oskarżono mnie o molestowanie”