Serce mi się kroiło na drobne kawałeczki, ilekroć wracałam od swojej córki… Nie tak ją przecież wychowywałam, nie z takiego domu wyszła! Nie przelewało nam się nigdy, to fakt, ale rodzinnego ciepła nigdy nie zabrakło.
Już nawet nie chciało mi się jeździć do nich w odwiedziny!
„Co z tego, że finansowo nieźle im się wiedzie – myślałam – jeżeli już prawie ze sobą nie rozmawiają”. Za każdym razem zastawałam identyczną sytuację – wnuczek z nieodłącznymi słuchawkami wciśnięty w kąt kanapy, wnuczka snuje się po mieszkaniu z nieprzytomnym wyrazem twarzy, a na uszach ma, oczywiście, słuchawki. Na mój widok zdejmują to „ustrojstwo” z jednego ucha, machają do mnie:
– Siema, babcia! – i natychmiast nakładają z powrotem, wracają do tych innych światów, każde do swojego…
Wnukom wybaczam, u nich to nawet nie razi. Każdy wiek ma swoje prawa, a młodzi zawsze gonią za nowinkami. Martwi mnie tylko, że taka „muza na maksa” może im uszkodzić bębenki. Kiedy jednak widzę, że zięć, dorosły przecież chłop, siedzi wpatrzony jak sroka w gnat w ekran komputera, wzroku nie odrywa od jakichś zionących ogniem stworów, to już trudniej mi zdobyć się na wyrozumiałość.
Wita się ze mną, ale oczy ma nieprzytomne, rozbiegane, i zaraz siada z powrotem do swojej zabawki. „Że też mu nie wstyd – myślę sobie wtedy. – Przecież jego dzieci to widzą! Jaki on daje im przykład?! Biedactwa pewnie nie pamiętają, jak wygląda normalna rozmowa z dorosłym!”.
Zawsze po cichu liczę na to, że przynajmniej z własną córką złapię jakiś kontakt
Ostatnio zaprowadziła mnie od razu do kuchni: „Dobra nasza – ucieszyłam się. – Może wreszcie pogadamy po ludzku!”. Na blacie kuchni widzę otwarty laptop:
– Wiesz, przyrzekłam komuś, że jeszcze mu to podliczę – mówi (córka jest księgową, podobno bardzo dobrą). – Zrób nam, mamuś, herbatki, bo ja jeszcze muszę się na chwilę wyłączyć.
– Taa, znam ja tę „chwilkę” – mruczę, kiwając głową. – Tylko z tym wyłączeniem to fakt.
Bo tacy oni są, wyłączeni! Rozejrzałam się po kuchni – nie to, że bałagan czy brud, ale jakoś tak nieprzytulnie. U mnie zawsze jakiś zwierzak się plącze – to kot otrze się o nogi, to pies się odezwie. A tu nawet kwiatka nie uświadczysz na parapecie, tylko jakieś suche gałęzie. Cudactwo takie – podobno egzotyczna wierzba. Wstawiam wodę, a córka już odbiera mejla z kolejnym zadaniem.
– Mamusiu, wpadnij może jutro, co? Dzisiaj, sama widzisz…
– Ano widzę – mówię. – Tyle że to tak wygląda nie tylko dzisiaj.
Córka nie słyszy, nawet nie podnosi głowy, więc wychodzę
Któregoś dnia na przystanku spotkałam sąsiadkę. Jadzia mieszka samotnie jak ja, ale trudno nawet powiedzieć, że „mieszka”, bo ciągle gdzieś wyrusza, skądś wraca. Nazywam ją Jadzią Wędrowniczką. A taka z niej śmieszka! I nagle spłynęło na mnie olśnienie: zaproszę Jadzię i swoją córkę z rodziną na działkę! Wkrótce moje imieniny, chyba mi nie odmówią? A nuż wnuki polubią przygarnięte przeze mnie działkowe koty? Ale najbardziej liczyłam na Jadzię. Na jej opowieści z podróży… I nie omyliłam się!
Tamtego późnosierpniowego dnia usiedliśmy wszyscy za stołem, który stoi pod starą jabłonką. Na stole królowała szarlotka z bitą śmietaną. Dzieciaki wsuwały, Jadzia opowiadała tak, że boki zrywać! Po chwili wszyscy ryczeliśmy zgodnym śmiechem! Wnuki już słuchawek nie miały na uszach, zięć zagadywał do nich wesoło. „Udało się! – pomyślałam. – Odłączyłam ich! Choć na chwilę, a może i na dłużej, kto to wie”. Gdy odjeżdżali wieczorem, córka trzymała na kolanach doniczkę pachnących ziół, a każde z wnucząt tuliło kotka. I wszyscy mieli takie szczęśliwe miny!
Czytaj także:
Latami staraliśmy się o dziecko. Zaszłam w ciążę, gdy adoptowaliśmy Marysię
Mąż i synowie traktowali mnie jak służbę i nazywali ryczącą czterdziestką
Mój mąż nie dbał o siebie. Zmobilizował się dopiero, gdy poznał przyszłego teścia