Wyszłam za mąż z miłości, ale mąż okazał się pijakiem. W dodatku bił mnie, w myśl zasady: „Jak kocha, to musi bić”. Nie wiem, kto to wymyślił… Kiedy urodziła się Dorotka, mąż uczcił to na swój sposób. Pił przez kilka dni, aż tak się w końcu upił, że nie udało się go uratować. Zostałam sama z dzieckiem. W dodatku okazało się, że córeczka jest niepełnosprawna ruchowo. Lekarze orzekli, że nigdy nie będzie samodzielna. Na szczęście umysłowo rozwijała się dobrze.
Po śmierci męża zamieszkałam u mamy, która pomagała mi zajmować się Dorotką. Ja musiałam wrócić do pracy, bo z emerytury mamy i renty byłoby ciężko… Kiedy córeczka miała trzynaście lat, mama zaniemogła. Ostra białaczka zabrała ją w ciągu kilku tygodni. Zostałyśmy zupełnie same.
Ciężko było, to prawda. Musiałam pracować na półtora etatu, żeby nas utrzymać, i jeszcze zajmować się córką. Ale Dorotka sprawiała, że moje życie miało sens. Poruszała się wprawdzie na wózku, ale skończyła liceum, zdała maturę i postanowiła, że będzie studiować psychologię.
– Kto lepiej zrozumie ludzi doświadczonych przez los niż ja? Przecież sama tyle przeszłam – mówiła, uzasadniając swoją decyzję.
Byłam z niej taka dumna! W tym czasie moje zdrowie zaczęło poważnie szwankować. Cóż! Nigdy się nie oszczędzałam! Musiałam zadbać o swoje dziecko, zapewnić mu byt. W końcu, zmuszona dolegliwościami, przeszłam na rentę.
Postanowiłam zostać wolontariuszką
Miałam teraz dużo czasu i nie bardzo wiedziałam, co z nim zrobić.
– Wyjdź do ludzi, mamo! – zachęcała mnie Dorotka.
– A daj mi spokój! – machałam ręką. – Dość już mam ludzi! Zresztą, co miałabym robić?
Którejś niedzieli ksiądz powiedział w kościele, że potrzebni są chętni do prowadzonego przez Caritas domu pomocy dla bezdomnych i do kuchni dla ubogich.
– A może poszłabyś do nich i poprosiła o jakieś zajęcie? – zaproponowała Dorotka.
Nie musiała mi tego dwa razy powtarzać. Przydzielono mnie do gotowania i wydawania posiłków.
Któregoś dnia zauważyłam, że Irena, z którą działałyśmy w kuchni, nalewa do słoika zupę i odstawia na bok. Widząc moje spojrzenie, wyjaśniła, że to dla pana Alberta.
– Pomaga tu sprzątać. Mieszka sam, ma bardzo skromną rentę, więc codziennie dajemy mu posiłek, i jeszcze szykujemy coś na kolację i śniadanie następnego dnia.
To mówiąc, dołożyła do zawiniątka dwie bułki i serek topiony.
Wkrótce zobaczyłam pana Alberta. Kręcił się po podwórku z miotłą i grabiami. Wiedziałam, że u lewej ręki brakuje mu trzech palców, radził sobie jednak całkiem dobrze. Wydawał się mieć dobry humor, bo kiedy przechodziła koło niego jedna z pracownic, zagadał do niej, a ona roześmiała się serdecznie. Niedługo przyszedł na obiad. Ze smakiem pałaszował gulasz, rozmawiając wesoło z innymi.
– To taki pogodny człowiek! – powiedziała Irena. – Jest zupełnie sam i bardzo ubogi, ale nie chce brać niczego za darmo. Powiedział twardo, że wszystko odpracuje!
– Ma swoją godność! – pochwaliłam mężczyznę.
– Jest też bardzo dobry dla ludzi i zwierząt! Nie wiem, jak on to zrobił, przecież brakuje mu palców, ale zmajstrował karmniki dla ptaków, dba też, by nie marnowały się resztki – dokarmia nimi bezpańskie koty, dla których zrobił budki na zapleczu, i dzięki temu nie mamy tu myszy ani szczurów.
To wszystko, co usłyszałam o panu Albercie sprawiło, że kiedy odnosił talerz, uśmiechnęłam się do niego serdecznie. A on odwzajemnił uśmiech. Miał szare oczy w siateczce drobniutkich zmarszczek.
– Pani tu od niedawna, prawda? – zagadnął. – Jestem Albert!
– A ja Aldona! – podałam mu rękę, którą delikatnie ucałował.
Zarumieniłam się jak panienka. Już nie pamiętałam, kiedy ostatnio mężczyzna całował mnie w rękę.
Coraz bardziej go lubiłam
Od tamtej pory rozmawialiśmy z Albertem przy każdej okazji. Był wesoły i sympatyczny. Przychodził do kuchni, żeby pomóc nam posprzątać, i zawsze miał w zanadrzu jakiś dowcip.
Nie wiem, co mnie skłoniło, że opowiedziałam mu o swoim pogmatwanym ciężkim życiu. Może to, że sam był doświadczony przez los, bo kiedy frezarka ucięła mu palce i musiał iść na rentę, żona, którą bardzo kochał, znalazła sobie zamożnego adoratora. Jedyny jego syn był alkoholikiem i przebywał w zakładzie psychiatrycznym. Tylko Albert się nim interesował, bo jego żona wkrótce po rozwodzie zginęła w wypadku samochodowym razem ze swoim bogatym partnerem. Zresztą i za życia nie obchodził jej los jedynego dziecka…
– Jesteś szczęściarą, że masz taką wspaniałą córkę! – orzekł, kiedy opowiedziałam mu o Dorocie. – Pan Bóg wynagrodził ci to, co przeszłaś z mężem.
Spojrzałam na niego zdziwiona, bo nigdy o tym tak nie myślałam. Przeciwnie, był czas, że miałam pretensje do Pana Boga, iż Dorotka nie jest w pełni zdrowa. Radziła sobie jednak świetnie ze swoją niepełnosprawnością i spotkała na swojej drodze ludzi, którzy ją wspierali. Z żalem pomyślałam, że ja nie miałam takiego szczęścia. Po śmierci mamy musiałam sama dawać sobie radę.
Polubiłam rozmowy z Albertem. Moja córka, kiedy opowiedziałam jej o swoim nowym znajomym uznała, że są dla mnie jak psychoterapia. Wzruszyłam ramionami na to naukowe wyjaśnienie, ale coś w tym jednak było…
Niebiosa zdecydowały za nas
Coraz bardziej lubiłam Alberta, a on mnie. Dwoje ludzi pokaleczonych przez los… Oboje jednak zawiedliśmy się na swoich małżonkach i byliśmy ostrożni. Wmawialiśmy sobie, że to tylko przyjaźń, i że tak ma pozostać…
Wreszcie niebiosa postanowiły rozwiązać za nas ten problem. Tego dnia Albert przyszedł jak zwykle do pracy w ośrodku, ale wyjątkowo się nie uśmiechał. Jego oczy były smutne i patrzyły tępo w przestrzeń. Okazało się, że znalazł się właściciel kamienicy, w której Albert zajmował małe mieszkanko. Bez skrupułów podniósł czynsze tak, że większość lokatorów zmuszona była szukać nowego mieszkania. W tym Albert, który miał przecież tylko niewielką rentę.
Kierownictwo ośrodka zaproponowało mu miejsce w noclegowni, bo tylko taką możliwością dysponowało. Albert musiał się zgodzić, ale widziałam, że czuje się przybity i zgnębiony. Dotychczas radził sobie dzielnie i jeszcze pomagał innym, a teraz musiał sam skorzystać z pomocy.
W domu opowiedziałam o tym Dorotce. Przez chwilę myślała nad czymś intensywnie, a potem się uśmiechnęła i wypaliła:
– A gdybyśmy wynajęły panu Albertowi za niewielką opłatą ten mały pokoik, z którego i tak nie korzystamy? Tylko zalegają tam różne rupiecie! Wreszcie byłaby okazja, żeby się z nimi rozprawić!
Chwilę się wahałam, ale kiedy przemyślałam sprawę, uznałam, że pomysł jest dobry. Przedstawiłam propozycję Albertowi. Dziękował mi ze łzami w oczach. Uparł się, że pomoże nam uprzątnąć pokój.
I tak Albert zamieszkał z nami.
Polubili się ogromnie z Dorotką. Godzinami potrafią rozmawiać o jej studiach psychologicznych, pasji pomagania ludziom. Ja też cieszę się, że Albert jest z nami. Pomogłam mu znaleźć miejsce dla siebie w naszym domu, ale przecież on także mi pomógł. Dzięki niemu rozprawiłam się raz na zawsze z demonami przeszłości. A za miesiąc… bierzemy ślub. Będą na nim wszyscy ludzie związani z ośrodkiem pomocy.
Jak do tego doszło? Cóż! Zwyczajnie. Po prostu Dorotka powiedziała któregoś dnia, żebyśmy coś wreszcie postanowili, bo pracownikom kościelnego ośrodka nie wypada mieszkać na kocią łapę. Albert tylko na to czekał, a i ja nie miałam nic przeciwko temu.
Czytaj także:
„Na zimowej plaży spotkałam miłość. Zapomniałam w jednej chwili o 5 latach nieudanego małżeństwa”
„Jestem wdzięczna, że ukochany mnie zostawił, bo chwilę po tym poznałam miłość mojego życia. To było przeznaczenie”
„Mam 70 lat i poznałam nową miłość na... Tinderze. Rodzina już dawno położyłaby mnie w grobie, a ja zaczynam nowe życie”