Trzy lata po moim rozwodzie zaczęłam się za kimś rozglądać. Rany się zabliźniły, odzyskałam dobry humor, zaczęłam myśleć, że jeszcze nie wszystko skończone. Jeśli ktoś uważa, że trzydziestolatce łatwo znaleźć partnera na resztę życia, grubo się myli. Prawie wszyscy albo są już zajęci, albo kochają inaczej, albo tylko szukają damskiego wieszaka, żeby na nim powiesić swoje gacie. Parę razy mocno się sparzyłam – bolało jak diabli. Dlatego nadstawiłam ucha, kiedy moja siostra powiedziała, że ma dla mnie faceta jak z bajki.
– Dopiero co wrócił z saksów, kupił mieszkanie, zakłada firmę i rozgląda się za odpowiednią kobietą – mówiła. – Zakręć się, bo ci go jakaś sprzątnie!
Miał prawie czterdziestkę. Też rozwodnik, średnio przystojny, ale zadbany, wymuskany, pachnący… Wszystko w nim było akuratne, od wypielęgnowanych paznokci do lśniącego samochodu wyglądającego tak, jakby dopiero co opuścił salon sprzedaży.
– Jestem pedantem – stwierdził Olgierd. – U mnie wszystko musi być jak w bombonierce! Tak zostałem wychowany. U mojej mamy podłogi były jak lustra!
– To chyba ciężko cię zadowolić, jeśli chodzi o porządki – stwierdziłam. – Sam sprzątasz?
– Niekoniecznie! – zaśmiał się. – Ale dobrze płacę, więc pomoce domowe się starają.
– Masz pomoc domową?
– Oczywiście. To standard w domach na pewnym poziomie. W końcu jesteśmy w Europie!
Nie wysiadł z auta, nie otworzył mi drzwi
Był miły, jednak nie czułam się dobrze w jego towarzystwie. Byłam spięta, zestresowana, niespokojna. Czułam, że Olgierd mnie obserwuje i prowadzi jakieś swoje kalkulacje. Miałam zamiar nawet zerwać tę znajomość, ale on wtedy zaprosił mnie do swojego domu – i to przeważyło.
„Cholera, sam los mi go zesłał. Nikt się nie pozbywa takiej szansy!” – pomyślałam. Pięć pokoi jakby żywcem wyjętych z magazynu wnętrzarskiego. Dwie łazienki lśniące chromem i szkłem. Supernowoczesna kuchnia. Mała siłownia z sauną… Wszystko zaprojektowane z głową, gustem i duuużą kasą! Pierwszy raz w życiu widziałam takie mieszkanie.
Odezwał się we mnie sknerus. „Wszystko może być moje – kombinowałam. – Będę kretynką, jeśli nie zawalczę! Co z tego, że on nie jest tak dokładnie z moich marzeń? Zawsze musi być coś za coś! Lepszego nie znajdę”.
Przestałam wybrzydzać. Zgodziłam się na rozbieraną randkę. Zacisnęłam zęby, bo chemii między nami nie było, i chociaż Olgierd był sprawny i nawet się starał, ja nic z tego zbliżenia nie miałam. Pocieszałam się, że następnym razem będzie lepiej.
Potem otwarcie mi powiedział, że spotyka się równolegle jeszcze z dwiema kobietami.
– Wiesz, szukam tej najlepszej – oznajmił prosto z mostu. – Jak dotąd prowadzisz… W łóżku też jesteś dobra. Dostałaś osiem punktów na dziesięć!
Myślałam, że go strzelę w pysk. Ledwo wyhamowałam. „Przyjdzie na to czas – uspokajałam sama siebie. – Niech go tylko złowię na haczyk!”.
W drugą sobotę listopada oznajmił, że jedziemy razem na imprezę do eleganckiej restauracji w sąsiednim mieście.
– Pokażę cię znajomym. Niech ocenią, czy dobrze wybrałem – powiedział. – Tylko ubierz się z klasą… To ludzie z zarządu, z samej towarzyskiej góry. Mają dobre oczy i cięte języki!
Zmroziło mnie. Już chciałam się wycofać, ale znowu ta moja chytrość zatriumfowała. „Pokażę ci, na co mnie stać! – postanowiłam. – Będę tam najpiękniejsza, wszystkich zatka!”.
Cały tydzień pracowałam nad urodą i efekty były olśniewające. Mój fryzjer ciężko się napracował, za to fryz miałam super!
Przecież nie mogłam zostawić tego psa!
Tylko trochę się spóźniłam na spotkanie z Olgierdem; czekał nieco ponad pół godziny i był wściekły. Nawet mi komplementu nie powiedział… W ogóle nie skomentował sukienki i tego, jak wyglądam. Wysyczał jak wąż:
– Brakuje ci klasy, nie znoszę niepunktualnych kobiet. Uważaj, bo twoje akcje lecą w dół!
I nawet nie wysiadł z auta, żeby mi otworzyć drzwi.
– Nie musisz tak trzaskać – mruknął na dodatek. – To nie wrota od stodoły!
Zapadło milczenie. Oboje byliśmy wkurzeni i najeżeni; nie chciało nam się gadać. Mieliśmy przed sobą około trzydziestu kilometrów wśród pól. Droga była dobrze oświetlona, pobocza bez drzew, widoczność doskonała. Pewnie dlatego od razu zauważyłam, że pod niedużym chojakiem leży jakiś zwierzak. Wydawało mi się, że podniósł głowę na widok świateł samochodu.
– Zatrzymaj! – krzyknęłam. – Muszę zobaczyć, co się stało.
Jechał i tak wolno, bo kończył się teren zabudowany, ale nie miał zamiaru stawać, więc wrzasnęłam jeszcze raz:
– Olgierd, ty głuchy jesteś? Stawaj natychmiast!
Wyskoczyłam z auta i kuląc się z zimna, stukając obcasami szpileczek po wilgotnym asfalcie, dotarłam na miejsce. To był psiak. Średnio duży, najwyraźniej potrącony przez jakiś samochód, ciężko ranny, popiskujący, strasznie biedny…
Olgierd podjechał do mnie, wyglądając przez zsuniętą szybę.
– Pomóż mi go zabrać – poprosiłam. – Nie może tu zostać, bo się wykrwawi, skona w męczarniach… Na pewno gdzieś jest weterynarz, zapytamy kogoś, jak zawrócisz…
– Zwariowałaś? – zapytał zdumiony. – Co ty chcesz zrobić?
– Pomóc mu, to chyba oczywiste! Masz jakiś koc w bagażniku?
– Ty naprawdę myślisz, że ja pozwolę tę brudną padlinę wpakować do auta? – wrzasnął. – Masz fantazję zapaćkać mi całe siedzenia? Normalna jesteś?!
Cała złość na niego, która wzbierała we mnie od pewnego czasu, zmaterializowała się w krzyku. Nie wiedziałam, że ja w ogóle potrafię mieć taki piskliwy i donośny głos!
– Sam jesteś padlina! I durny palant! Zjeżdżaj stąd, bo ci wydrapię ślepia. Ty kretynie! Won!!!
Olgierd wyrzucił na drogę moją torebkę i szal, którym miałam okryć gołe ramiona na balu, nacisnął na gaz – i tyle go widziałam. Zostawił mnie w szczerym polu, w cieniutkich pończoszkach i szpilkach, kurteczce do pasa, bez czapki i rękawiczek. Odjechał…
Byłam pewna, że zaraz wróci. W głowie mi się nie mieściło, żeby facet porzucił swoją kobietę na szosie, w ciemnościach, za lekko ubraną na taki ziąb i narażoną na różne niebezpieczeństwa. Pokłóciliśmy się, prawda, ale to nie miało znaczenia. Potraktował mnie jak puste opakowanie po chipsach: zeżarł, co było w środku, a resztę wyrzucił przez okno!
Trzeci kierowca przywrócił mi wiarę w ludzi
Zaczął padać deszcz, najpierw drobny jak szpilki, potem coraz gęstszy. Włosy przykleiły mi się do głowy, makijaż – byłam tego pewna – spłynął po twarzy. Stopy miałam zlodowaciałe. Na dodatek nie mogłam znaleźć komórki, bo prawdopodobnie wysunęła mi się z kieszeni kurtki w samochodzie. Byłam bezbronna i bez kontaktu ze światem.
Pies leżał nieruchomo. Nie wiedziałam, czy jeszcze żyje, ale na wszelki wypadek okryłam go moim zwiniętym wieczorowym szalem. Powiedziałam, jakby mógł mnie słyszeć i rozumieć:
– Poczekaj, biedulo, zaraz coś zorganizuję. Damy radę! – obiecałam, a potem stanęłam na szosie i zaczęłam wypatrywać nadjeżdżających samochodów.
Zatrzymały się dwa auta; obaj kierowcy kategorycznie odmówili transportowania rannego psa. Mnie oczywiście chcieli zabrać, ale bez zwierzaka.
– Zaświni samochód – usłyszałam. – Poza tym spieszę się.
– Niech pani zawiadomi straż miejską albo jakieś pogotowie weterynaryjne – doradził drugi.
– Wsiada pani? Nie? To po co pani głowę zawraca?
Obaj kierowcy byli młodzi, dobrze ubrani, mieli fajne auta. Żaden nie zaproponował, że sam zadzwoni po jakąś pomoc, chociaż mieli w swoich samochodach całe zestawy głośnomówiące, więc nie byłby to dla nich żaden kłopot. Dopiero trzeci przywrócił mi wiarę w ludzi!
Miał na sobie granatową kurtkę z chińskiego marketu, a w jego dostawczaku śmierdziało cebulą i wędzoną rybą. Widocznie niedawno coś jadł, bo wszędzie poniewierały się papiery i foliowe torebki. Na wstecznym lusterku kołysał się tandetny kotek w czarno-białe łaty i metalowy różaniec w kształcie koła.
– Ooo! – zawołał. – To pani sprawka? Gdzie jest auto?
– Nie ma. To nie ja. Po prostu go tutaj znalazłam…
– Spacerowała sobie pani w tych buciczkach, bo mamy piękny wieczór? – zakpił. – Ale nieważne… Żyje?
– Nie wiem. Boję się go dotknąć – przyznałam.
– Kobiety nie przestaną mnie zadziwiać! Boi się pani i sterczy przy nim w taką pogodę? Po co?
– Co za różnica? Będziemy gadać o mnie?
– Słusznie. Nie teraz. Niech pani wsiada do auta. Ja go zaraz przyniosę. Jeszcze oddycha!
Pobiegł do samochodu po jakiś koc, a potem szybko i umiejętnie przeniósł psa na tylne siedzenie.
– Zapnę go pasami, żeby nie spadł – powiedział. – Potem gazem do lecznicy. Znam taką niedaleko… Jest czynna całą dobę!
Na szczęście w przychodni weterynaryjnej było ciepło, ale i tak moje nogi przypominały dwa kawałki lodu. Jedna z młodych lekarek bez pytania przyniosła mi swoje białe trepki i bawełniane skarpety. Dostałam herbatę i profilaktycznie witaminę C.
Mogłam go chociaż zaprosić na kawę...
– Zanim zobaczymy, co z tym nieszczęśnikiem, niech pani odpocznie – podsunęła mi wygodne krzesło. – To trochę potrwa.
Tymczasem nasz wybawca kręcił się po poczekalni i ciągle zerkał na zegarek.
– Niech pan jedzie – zdecydowałam w końcu. – Dosyć już pana przetrzymałam. Teraz jakoś sobie poradzę.
– Chyba tak zrobię – zgodził się w końcu. – Wie pani, moje dzieciaki są same. Miałem być dwie godziny temu, sąsiadka się złości, bo idzie na imprezę i nie będzie mogła już do nich wpadać co chwila. Więc muszę wracać!
– Jasne. Bardzo panu dziękuję. Zamówię taksówkę do domu. Uratował nam pan życie, bo bez pana ja też bym tam zamarzła! – przyznałam, szczękając zębami.
Uśmiechnął się – i tyle go widziałam. Nawet nie poprosiłam o numer telefonu, tak się spieszył. „Szkoda – pomyślałam. – To nie jest książę z bajki, ale na pewno ma dobre serce. Mogłam go w rewanżu zaprosić na kawę”.
Pies miał krwotok wewnętrzny, uszkodzoną miednicę i połamane tylne nogi. Był w krytycznym stanie, lecz najwyraźniej miał wolę życia, bo przetrwał operację. Musiał zostać w lecznicy. Umówiłam się z doktorami, że wszelkie koszty kuracji wezmę na siebie. Wróciłam taksówką do domu i tam czekałam na wieści o pacjencie, a właściwie pacjentce – bo to była młoda, mniej więcej roczna suczka rasy rozmaitej.
Szybko wracała do zdrowia. Codziennie telefonowałam do lecznicy, co drugi dzień tam jeździłam. Sunia, słysząc mój głos, najpierw poruszała koniuszkami kudłatych uszu, potem drgał jej puszysty ogon, wreszcie zaczęła unosić łepek i robić miny. Naprawdę robiła miny! Mrużyła oczy i ściągała czoło, potem wysuwała język i poruszała wilgotnym nosem, łapiąc powietrze… Nawet się uśmiechała, przynajmniej mnie się tak wydawało. Ząbki miała trochę krzywe, ale białe jak cukier rafinowany, więc w tych uśmiechach była bardzo sympatyczna.
„Skąd ona się wzięła na tej szosie, tak daleko od ludzi?” – zastanawiałam się, dopóki weterynarz mi nie zasugerował, że pewnie ktoś ją wyrzucił z samochodu…
– Niektórzy tak robią – powiedział ponuro. – Zwierzak ogłupiały i przerażony biega między samochodami, aż wreszcie jakiś go potrąci. Nie wszystkie mają tyle szczęścia, żeby ktoś się nimi zajął. Najczęściej padają na miejscu i są rozjeżdżane przez następne auta. Albo dowloką się na pobocze i tam umierają…
On i ja to dwa różne światy
Postanowiłam, że jej już nikt nie zrobi krzywdy.
– Zabieram ją do siebie, proszę pana – powiedziałam lekarzowi. – Od teraz to mój pies!
– Wobec tego policzymy tylko za leki i opatrunki. Całą resztę ma pani od nas gratis. Trzeba pomagać tym, którzy przygarniają biedne zwierzęta.
Nazwałam ją Najka, bo miała na piersiach białą łatkę podobną do znanego firmowego znaku. Nie odstępowała mnie na krok. Była i jest słodkim, mądrym, bezproblemowym stworzeniem. Pokochałam ją całym sercem!
Z Olgierdem nie miałam kontaktu. Moja siostra wprawdzie mówiła, że podobno „testuje” teraz jakąś nową panią, ale miałam to w nosie. Chciałam jak najszybciej o nim zapomnieć! Nie pozwolił mi na to – przysłał list i zażądał zwrotu pokaźnej sumki za kawy, za obiady w restauracjach (wszystko wyszczególnił – gdzie, kiedy, co, za ile!), nawet za benzynę, bo przecież woził mnie tu i tam. Zagroził sądem, jeśli nie oddam mu pieniędzy. Ale na głupią nie trafił.
Odpowiedziałam bardzo oficjalnie, że w tej sytuacji ja także życzę sobie zapłaty za świadczone mu usługi seksualne. Ręka mi się trzęsła, kiedy to wystukiwałam na klawiaturze, bo głupio samą siebie nazywać call girl, ale dałam radę! Wydrukowałam, podpisałam własnoręcznie, również grożąc sprawą sadową, w wypadku nieuwzględnienia moich roszczeń. Na koniec dodałam jak najbardziej oficjalnym tonem, że współżycie nie dawało mi najmniejszej satysfakcji, dlatego nie widzę powodu, aby rezygnować z rekompensaty finansowej za poświęcenie i straty moralne.
Do oficjalnego listu dołączyłam małą karteczkę:
„Goń się, Olo! – napisałam. – Nie próbuj ze mną zadzierać, bo cię oskarżę o celowe potrącenie zwierzęcia, nieudzielenie mu pomocy i zostawienie nas w nocy, na pustej szosie, co przynajmniej mnie narażało na niebezpieczeństwo i chorobę. Mam wiarygodnych świadków!”.
Dał mi spokój.
Jakiś czas później z lecznicy zadzwonili z wiadomością, że szukał mnie pan wybawca. Zostawił namiary i numer telefonu. Prosił o kontakt…
Odnalazłam go w sieci. Wdowiec, dwoje dzieci, dom pod lasem, gospodarstwo rolne. Dla mnie, dziewczyny z miasta – katastrofa! Dlatego nie dzwonię, nie odzywam się, nie podtrzymuję tej znajomości. Był miły, to prawda. Na pewno ma dobre serce. Przy takim facecie babka czuje się bezpiecznie, ale on i ja to dwa światy!
Siostra znowu mi radzi:
– Spróbuj, to nic nie kosztuje!
A jeśli znowu się wpakuję w jakieś sidła? Jestem ciekawa, jak się żyje na wsi i jaki on naprawdę jest, jednak czy warto ryzykować? I to jego imię… „Jestem Teoś” – tak się przedstawił na Facebooku. Mam wybrać Teodora?!
Czytaj także:
„Nie mam szczęścia w miłości, a kobiety się mnie boją. A przecież ja je tak szanuję... pod warunkiem, że one szanują siebie”
„Nie mam szczęścia w miłości. Żony i kochanki mnie porzucają, wolą być w ramionach twardych macho, a ja jestem mięczak”
„Wyszłam za tyrana i alkoholika, nie zaznałam szczęścia w miłości. Odnalazłam je po 25 latach u boku… dawnego przyjaciela”