„Nie mam męża i dzieci, więc bałam się, że po śmierci rodziców czeka mnie samotna starość. Myliłam się”

kobieta, która wznowiła kontakt z rodziną fot. iStock by Getty Images, JLco - Julia Amaral
„Rodzice umarli krótko przed bratem, niemal jednocześnie. A ponieważ nie było mi dane założenie własnej rodziny, zostałam sama. Ciężko pracowałam, a gdy nadszedł czas odpoczynku, w spokoju cieszyłam się jesienią życia”.
/ 16.06.2023 20:15
kobieta, która wznowiła kontakt z rodziną fot. iStock by Getty Images, JLco - Julia Amaral

Nasza rodzina zawsze była bardzo bogobojna. Wyjazd na niedzielną mszę był rodzinnym świętem. Tata zaprzęgał furmankę w dwa siwki i zabierał wszystkich do kościoła: mamę, babcię, dziadka i nas: mojego brata Tadeusza i mnie. Oczywiście wszyscy byliśmy odświętnie ubrani, wystrojeni. Po drodze mijaliśmy inne furmanki albo sąsiadów idących pieszo. Czasami któryś dosiadł się, by towarzyszyć nam w tej wyprawie.

Na lekcje religii chodziłam do kościoła. Uczył nas ksiądz siwy jak gołąbek, staruszek o cichym głosie, jednak nadzwyczajnej mocy duchowej. Potrafił ciekawymi opowieściami zapanować nad naszą rozwrzeszczaną gromadą. Byliśmy pod jego urokiem, zwłaszcza brat, który przez lata był ministrantem, a potem sam się na księdza wyświęcił. Żarliwy, ofiarny, nie potrafił usiedzieć na miejscu. Modlitwa w kościele była dla niego męcząca. Musiał być wśród ludzi, przemieszczać się, organizować. Na ochotnika wyjechał na misję do Afryki. Widać jednak Bogu potrzebni byli tacy ludzie, jak on, tam na górze, bo szybko zabrał go do siebie.

W głębi duszy czułam, że to dobry pomysł

Rodzice umarli krótko przed bratem, niemal jednocześnie. A ponieważ nie dane mi było założenie własnej rodziny, zostałam sama. Ciężko pracowałam, a gdy nadszedł czas odpoczynku, w spokoju cieszyłam się jesienią życia. Często zaglądałam do kościoła. Modliłam się za wszystkich moich bliskich i prosiłam, żeby Bóg w końcu zabrał mnie do siebie. Ale widać jeszcze nie zasłużyłam sobie na tę łaskę, bo, choć miałam już swoje lata, nie chorowałam i dobrze się trzymałam.

Któregoś dnia przyjechał do naszej parafii jakiś amerykański biskup z Seattle, przyjaciel z lat szkolnych naszego proboszcza. Było serdeczne powitanie, specjalna msza celebrowana przez gościa, a po niej spotkanie. Mówił po polsku, bo miał polskie korzenie. Cieszył się, że mógł odwiedzić ojczyznę.

– Trzeba cię cieszyć życiem, bo nigdy nie wiadomo, ile go człowiekowi zostało – powiedział.

Te słowa dały mi do myślenia. Miałam daleką rodzinę w Ameryce, w Chicago, z którą utrzymywałam bardzo luźny kontakt. Osiem lat wcześniej, kiedy byli w Polsce, zapraszali mnie nawet, żebym ich kiedyś odwiedziła. Ale jakoś nigdy się nie składało. I teraz właśnie, kiedy biskup powiedział o tej radości życia, pomyślałam: „A co mi tam? Pojadę i ich odwiedzę”.

Po spotkaniu wszyscy już wyszli z kościoła, a ja jeszcze siedziałam parę chwil w ciszy i spokoju. Kiedy wstawałam z ławki, upadł mi na ziemię szalik. Schyliłam się, żeby go podnieść i wtedy zauważyłam, że tuż przy nim leży jakaś mała kolorowa karteczka. Podniosłam ją. To był obrazek Matki Boskiej. Oryginalny, niespotykany, bardzo piękny.

Odwróciłam go. Po drugiej stronie było coś napisane, ale nie po polsku i tak drobnymi literkami, że nie potrafiłam odczytać. Pomyślałam sobie, że to dobry znak, że Matka Boska przesyła mi ten obrazek na drogę, na szczęśliwą podróż. Schowałam go starannie do książeczki do nabożeństwa.

Jeszcze tego samego wieczora napisałam do krewnej, że zdecydowałam się ją odwiedzić. Potem ona zadzwoniła do mnie i ustaliłyśmy szczegóły mojej eskapady. Trochę się bałam, ale miałam jakąś wewnętrzną pewność, że to dobry pomysł.

Kilka miesięcy później poleciałam do Chicago. Prawie całą drogę spałam, zmęczona wrażeniami. Rodzina czekała na lotnisku. Nie widzieliśmy się osiem lat, ale w tym wieku człowiek nie zmienia się tak gwałtownie, więc rozpoznaliśmy się natychmiast. Widać było, że naprawdę się cieszą z tego, że przyjechałam.

Na miejscu czekał na mnie gościnny pokój ze wszystkimi wygodami. Dom był przestronny, widać było, że dobrze im się wiedzie. Mówili jednak już trochę z tym śmiesznym, amerykańskim akcentem, w rozmowie ze mną wtrącając angielskie słowa. Ale chętnie wspominali spędzone w Polsce dzieciństwo i młode lata, dobrze pamiętali też moich rodziców, zwłaszcza mamę, z którą kuzynka była spokrewniona. Dzięki temu poczułam się jak w rodzinie.

Postanowiłam pójść do kościoła i podziękować Matce Boskiej za wszystko. Rodzina wybrała się wraz ze mną. Nie stracili nic ze swojej pobożności. Mieli tu swój polski kościół, polską parafię i polskiego proboszcza. Był bardzo podobny do mojego siwego staruszka, którego tak lubiłam.

Chicago mi się nie podobało. Nie byłam przyzwyczajona do takiego szumu i zgiełku. Trudno było się po nim poruszać, zwłaszcza bez znajomości języka. Rodzina jednak oprowadzała mnie wszędzie, gdzie tylko chciałam. Kiedy napatrzyłam się już do syta na ten kolorowy świat, zaczęłam tęsknić za swoją spokojną ojczyzną.

– Naprawdę chcesz tam wrócić? – dziwiła się kuzynka. – Przecież nikogo już w Polsce nie masz.

A potem zaproponowała, że jeśli chcę, mogę zamieszkać u nich.

– Nasze dzieci wyfrunęły w świat, na swoje. Jesteśmy tylko we dwoje, a we trójkę zawsze raźniej – dodała.

Obiecałam, że to przemyślę, ale tak naprawdę to wcale nie brałam tego na poważnie. Gdzie by mi się chciało na stare lata przeprowadzać za ocean?

Poznałam go od razu, to był ten sam ksiądz

Następnego dnia kuzynka powiedziała, że w najbliższą niedzielę w parafii będzie uroczystość.

– Ma przyjechać jakiś biskup z drugiego końca Ameryki, przyjaciel naszego proboszcza, też Polak z pochodzenia – cieszyła się na to spotkanie.

W niedzielę poszłyśmy razem z kuzynką i jej mężem na mszę celebrowaną przez gościa. Usiadłam w ławce przy samym brzegu i otworzyłam swoją książeczkę do nabożeństwa. Kiedy usłyszałam pierwsze słowa, podniosłam głowę i o mało z wrażenia nie spadłam z ławki. To był ten sam biskup, który przyjaźnił się także z naszym proboszczem i przyjechał do naszej parafii w ubiegłym roku!

Myślałam, że przeżywam jakiś sen. Nagle przeniosłam się powrotem do mojej wsi, witałam się z proboszczem i słuchałam opowieści amerykańskiego biskupa. Coś ścisnęło mnie za serce.

Kiedy skończyła się msza, nie mogłam usiedzieć w miejscu. Zastanawiałam się, czy powinnam, czy wolno mi zaczepić biskupa i przypomnieć mu jego wizytę w Polsce. Na szczęście proboszcz urządził spotkanie z parafianami.

Kiedy wokół eminencji zrobiło się trochę luźniej, podeszłam i spytałam:

– Czy przypomina sobie eminencja ubiegłoroczne spotkanie w Polsce?

– A jakże, a jakże. U mojego przyjaciela, Tadeusza, w jego parafii.

– Czy mogłabym przekazać pozdrowienia od eminencji dla księdza Tadeusza, kiedy wrócę do kraju?

– Ależ, oczywiście. No, proszę, jaki ten świat mały. Co tam słychać nowego w Tadeuszowej parafii? Tak ciepło wspominam tamte chwile… Siądźmy tu obok w pokoiku, porozmawiamy sobie, będzie trochę ciszej.

Weszliśmy do saloniku. Wciąż jak pensjonarka ściskałam swoją książeczkę do nabożeństwa. Kiedy siadaliśmy w wygodnych fotelach, książeczka wypadła mi z ręki. Biskup pochylił się, żeby mi ją podać, a wtedy z jej wnętrza wysunął się obrazek Matki Boskiej, który wciąż nosiłam ze sobą, i spadł na podłogę. Biskup przykucnął.

– Jezusie Nazareński – wyszeptał, po czym szybko się zreflektował. – Wybacz Panie, ale to niemożliwe!

Wreszcie odnalazłam swój dom

Nie bardzo rozumiałam, o co chodzi, biskup trzymał ten obrazek w rękach i patrzył to na niego, to na mnie.

– To mój obrazek – powiedział wreszcie. – Skąd go pani ma?

Spojrzałam na niego ze zdziwieniem i niedowierzaniem.

– Proszę zerknąć na odwrotną stronę, jest tam dedykacja dla mnie od Ojca Świętego. A obrazek wręczył po spotkaniu kilkunastu biskupom, którzy byli u niego na audiencji…

Podniósł obrazek do oczu i odczytał mi po łacinie treść dedykacji. Teraz ja zaniemówiłam. Opowiedziałam mu, jak weszłam w posiadanie obrazka.

Ile przypadków musiał stworzyć los, żeby obrazek mógł wrócić do właściciela? W kościele mógł go znaleźć całkiem ktoś inny. Mogłam wcale nie polecieć do Chicago. Mogłam nie wziąć ze sobą książeczki do nabożeństwa, do której wsunęłam obrazek. Mogłam wreszcie nie zdobyć się na śmiałość, by zaczepić eminencję.

To cud, to prawdziwy cud – zdałam sobie sprawę, że krzyknęłam.

– W każdym razie rzecz niesłychana – roześmiał się biskup. – Jeśli zatem zwrócisz mi moją własność, córko, będę ci bardzo wdzięczny.

– Ależ, oczywiście, księże biskupie. Cieszę się, że z moją pomocą odzyskał biskup swoją zgubę.

Biskup pocałował obrazek i schował go do swojego brewiarza.

– Teraz jest z powrotem w domu – powiedział, po czym z radości serdecznie uściskał mi dłoń.

Kiedy wyszłam ze spotkania z biskupem, kuzynka spytała, o czym tak długo rozmawialiśmy.

– O domu – odparłam. A potem dodałam, że postanowiłam zostać w Chicago, z rodziną.

I tak właśnie odnalazłam swój dom. Zawdzięczam to obrazkowi Madonny. A może samej Madonnie?

Czytaj także:
„Poświęciłam swoje życie rodzicom i nie założyłam swojej rodziny. Kiedy zmarli, zostałam całkiem sama”
„Kiedy mama odeszła, mój świat się zawalił. Zostałam sama, bez ojca, z dwójką przyrodniego rodzeństwa i ani groszem przy duszy”
„Po śmierci męża przeniosłam się do córki. Nie chciałam być sama na starość, ale teraz padam na twarz ze zmęczenia"

Redakcja poleca

REKLAMA