Nigdy nie lubiłam dzieci. No kurczę, chyba nie ma takiego obowiązku, co? Instynkt macierzyński nie musi się obudzić w każdej kobiecie. Jego brak nie czyni ze mnie niepełnosprawnej istoty ludzkiej. Nie jestem wyłącznie samicą powołaną do rodzenia potomstwa, karmienia go własnym mlekiem, samej nie dojadając, nie dosypiając, poświęcając młodość, życie i urodę wychowaniu małego ssaka uczepionego mojej szyi, ręki albo wymiętoszonej piersi.
No przepraszam, ale nie...
A właściwie nie przepraszam, bo nie ma za co. Nigdy nie ciągnęło mnie do dzieci, nigdy nie chciałam mieć swoich. Gdy widziałam „słodziutkiego bobasa”, nie rozpływałam się nad nim, nie ćwierkałam, nie cmokałam, a przede wszystkim nie mówiłam do niego w sposób, który obraża inteligencję każdego człowieka, małego również. Moja mama pogodziła się z faktem, że wnuki zapewni jej tylko moja siostra. Ja będę pod tym względem wyrodna. Na jej babcine szczęście natura nie znosi próżni, za to lubi braki nadrabiać nadmiarem gdzie indziej, więc moja siostra w kwestii macierzyństwa okazała się moim przeciwieństwem i urodziła czwórkę potomków, w tym ostatnio bliźniaki. Strach się bać normalnie!
Byłam pełna mrocznego podziwu dla tego jej szaleństwa w rozmnażaniu. Niby twierdziła, że jest szczęśliwa – mimo sińców pod oczami, zdefasonowanych piersi, rozstępów i totalnego braku czasu dla siebie – ale średnio jej wierzyłam. Czasem miałam ochotę złapać ją za ramiona i mocno potrząsnąć. Krzyknąć, że już dość, starczy tego miodu, niech się ze szwagrem opanują. Bo jak coś, nie daj Boże, im się stanie, to kto wychowa to stadko?
Sama trzymałam siostrzeńców na dystans
Jakby chroniąc własną niezależność i samorządność, nie starałam się być dobrą ciocią, nie budowałam silnej więzi z siostrzeńcami, nie wpadałam do nich radośnie i znienacka, żeby się pointegrować. Mimo że mieszkałyśmy z siostrą w jednym mieście, nie odwiedzałyśmy się zbyt często. Ona była wiecznie zajęta swoim przychówkiem albo telefonowaniem do męża, który większość miesiąca spędzał na trasie gdzieś w Europie jako kierowca tira (ktoś musiał na tę całą czeredę zarobić), a ja… Cóż, szczerze powiedziawszy, nie miałam ochoty na spędzanie czasu z nieletnimi potworami. Jeszcze się przyzwyczają albo polubią moje skrzywione towarzystwo i co wtedy?
Dzieciaki są dziwne i mają dziwacznych idoli. Na co mi taki fanklub, którego członkowie są wiecznie lepcy, rozwrzeszczani i nie rozumieją, że odmowa brania na ręce jest na serio, bo „nie” naprawdę znaczy „nie”. Kochałam moje samotnicze życie, w którym to ja decydowałam, co chcę robić, jak i kiedy. Nikt mi nie burzył mojego spokoju rykami, a planów gorączką, bolącym brzuszkiem, złymi snami albo marudzeniem bez powodu. Nie chciałam tego zmieniać. Dla nikogo. Never!
Sądziłam, że umiem być twarda i stanowcza… Aż którejś nocy zadzwoniła do mnie siostra. Kiedy o pierwszej w nocy odbierasz telefon od osoby, która o dziewiątej wieczorem zwykle jest tak padnięta, że zasypia na stojąco, to nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, by wydedukować, że coś niedobrego się stało. O tej godzinie nikt nie dzwoni, żeby zaprosić cię na niedzielne ciasto albo zapytać, jak się masz.
Sabina też nie po to dzwoniła
– Posłuchaj, Daria, muszę jechać do szpitala, po prostu muszę, panowie zaraz mnie wsadzą do karetki i zabiorą, ale dzieciaki… One śpią. Czy możesz przyjechać i popilnować ich do rana? Rano wrócę. Proszę…
Można nie lubić dzieci, można nie pochwalać płodności siostry, można być stanowczym i w ogóle, ale w takiej sytuacji, jak się nie jest świnią, wyskakuje się z łóżka, narzuca kurtkę na koszulę nocną, wsuwa bose stopy w buty i się jedzie. Też tak zrobiłam. Wpadłam do pustego już domu siostry i zrobiłam obchód. Ośmioletni Adam spał, tak samo jak pięcioletnia Zosia. Olek i Alek, dwuletnie bliźniaki, trochę kręcili się w łóżeczkach, ale w końcu też się uspokoili. Ja nie mogłam spać. Robiłam sobie herbatę za herbatą i snułam się jak duch, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.
Sabina nie powiedziała, co jej dolega, ale to raczej nie było przeziębienie, skoro zabrało ją pogotowie. Byłam autentycznie przerażona. I przejęta. Postanowiłam, że poczekam na nią do rana, tak jak prosiła, a potem razem zadzwonimy do mamy. Nie chciałam naszej matki staruszki denerwować w środku nocy. Niech sobie jeszcze pośpi, niech się nacieszy spokojem.
Okazało się, że nieprędko wyjdzie ze szpitala
Rano dzieci wstały, a wraz z nimi… nadciągnął płaczliwy, rozmemłany chaos. Najmłodsze płakały, bo chciały do mamy. Zośka też pochlipywała, bo się bała i nie rozumiała, co się dzieje. Najlepiej trzymał się Adaś, choć kiedy mu powiedziałam, że mama musiała pojechać do szpitala, jego brązowe oczęta zrobiły się jeszcze ładniejsze, bo jakieś szkliste. Jak u cielęcia.
– No dobra, moi drodzy, zrobimy śniadanie i poczekamy na mamę. Kto ma ochotę na naleśniki?
Czekałam na telefon od Sabiny jak na zmiłowanie. Że już wraca, że zaraz mnie zwolni ze służby, że już nie muszę się denerwować i zastanawiać, ale minęła ósma, dziewiąta… I nic. Adama nie posłałam do szkoły, a Zośki nie zaprowadziłam do przedszkola, bo nie bardzo wiedziałam, jak się to robi. Poza tym mimo wszystko łatwiej mi było dopilnować potworów, kiedy cała czwórka siedziała w domu. Starsze po prostu zajmowały się sobą, a młodsze męczyły starsze. Nie było nawet tak źle. Póki nie zadzwonili ze szpitala. Sabina miała wylew. I o ile w nocy jej stan był całkiem dobry, o tyle nad ranem sytuacja trochę się pogorszyła. Bez paniki, nie skończy jak warzywo, ale nie mogła, ot tak, wyjść ze szpitala, jak wcześniej obiecywała.
Zamknęłam się w łazience, żeby dzieci nie słyszały moich rozmów, i zadzwoniłam najpierw do szwagra, potem do mamy. A potem długo patrzyłam na moje odbicie w lustrze.
Moje blade odbicie…
Adrian nie mógł wrócić do kraju najbliższym samolotem, porzucając samochód i robotę przy okazji (przypomnijmy: był głównym żywicielem rodziny). Najwcześniej mógł być za tydzień, choć mało nie oszalał z niepokoju, gdy mu powiedziałam, co się stało. Natomiast mama leżała w swoim łóżku, czterysta kilometrów dalej, połamana rwą kulszową. Bardzo chętnie by przyjechała, przyfrunęła wręcz, ale w obecnym stanie bardziej by tu przeszkadzała, niż pomagała.
– Miejmy nadzieję, córeńko, że to nie potrwa długo, że Sabina szybko wróci, no ale przez te kilka dni będziesz zdana na siebie. Poradzisz sobie?
Sama z czwórką dzieci? Przerażająca wizja. Koszmarna! Ale miałam wybór?
– Oczywiście. Wezmę urlop i się wszystkim zajmę.
Chaos rozkręcił się na całego… Sabina nie mogła dzwonić ze szpitala, za to Adrian dzwonił do mnie kilka razy dziennie. Podobno szpital też ciągle męczył telefonami o stan zdrowia żony. Oni nie bardzo mogli go ignorować, jak już się dodzwonił, ja w końcu przestałam odbierać. Napisałam żartobliwie – ach, ten czarny humor – że w razie dużego ubytku krwi lub utraty kończyn sama do niego zadzwonię. Naprawdę wystarczała mi moja własna panika.
Nie miałam pojęcia, co robić z dziećmi. To znaczy wiedziałam, że najmłodszym wystarczy dać jakieś klocki, Zośce kredki, a Adam grałby na okrągło w gry na moim smartfonie, gdybym mu na to pozwoliła. Ale… czym je karmić? Jak często zmieniać bliźniakom pieluchy? I jakie kupić, jeśli się skończą? Jak ogarnąć kąpiel, sen, posiłki, spacery, przedszkole, podstawówkę, lekcje do odrobienia i zajęcia z aikido oraz tańca?
Jak Sabina nad tym wszystkim panowała?
W pojedynkę?! A tu jeszcze dochodził stres związany z nią, czy wyzdrowieje, czy nie będzie mieć komplikacji po udarze? W ogóle jakim prawem niespełna czterdziestoletnia kobieta doznaje udaru?! Myśli mi się plątały, chaos na zewnątrz wkradał się też do mojej głowy, mieszał w emocjach… Adaś podniósł głowę znad telefonu i stwierdził, że jest głodny. Jak na rzucone hasło Zośka podskoczyła do mnie i też zażądała jedzenia, a bliźniaki po prostu się rozryczały. Zaczęłam się bać tego chaosu, który mnie pochłaniał, wsączał się we mnie i zaciskał wokół mnie jak pętla.
– Adam! – postanowiłam wspomóc się najstarszym mężczyzną. – Wiesz, że nie mam pojęcia, jak się wami zająć, a musimy sobie poradzić. Zanim przyjedzie tata, a mamę wypiszą ze szpitala, jak już odpocznie. Ja nie jestem jak wasza mama. Nie poradzę sobie, jeśli mi nie pomożesz. Was zaraz nakarmię, ale co dać bliźniakom?
Pokierował mną ośmiolatek. Co za porażka… A zarazem sukces, bo się uspokoili. Bliźniaki dostały swoją kaszkę, którą wsuwały, jakby tydzień nie jadły. Zosia i Adam zadowolili się kanapkami. Ja miałam ochotę na kawę, ale pomyślałam, że przy stanie moich nerwów kawa tylko pogorszy sytuację. Po późnym śniadaniu poszliśmy stadnie do sklepu, by uzupełnić lodówkę. Tu już nie dałam sobą kierować i postawiłam się, gdy starsze rodzeństwo chciało zapełnić wózek słodyczami i słodzonymi napojami z bąbelkami.
Po obiedzie zabrałam ich na spacer i próbowałam nie oszaleć. Wieczorem, ledwie żywa i pewna, że nigdy nie pozbędę się tiku z oka, opracowywałam plan na jutro. Obudzić bliźniaki, zrobić śniadanie, Adasiowi także do szkoły, zaprowadzić młodą do przedszkola, młodego do szkoły, wrócić z maluchami do domu. Potem zrobić obiad, następnie odbyć rundkę szkoła–przedszkole, dać bandzie obiad, zrobić pranie, wyjść na spacer… Kiedy nazajutrz padałam na twarz ze zmęczenia, miałam ochotę przyznać sobie złoty medal. Niczego nie poplątałam, nie odnotowałam większych potknięć. Rany, poczułam się, jakbym zdobyła szczyt w wysokich górach. I to zimą! A po czterech dniach wpadłam w jakąś rutynę, w rytm pracy ciotki-opiekunki. Płaczów było coraz mniej, a ja coraz lepiej zmieniałam pieluchy i żonglowałam czasem.
Piątego dnia wrócił Adrian
Nieźle musiał gnać przez tę Europę… Najpierw pojechał do szpitala, potem wylądował w domu. Zagarnął całą czwórkę i zamknął się z nimi w sypialni. Dzieciaki spały jak aniołki, on jak zabity, póki wieczorem nie postawiłam kolacji na stole. Zostałam z nimi jeszcze kilka dni, dzięki czemu Adrian mógł pobyć z żoną w szpitalu, a ja oszczędziłam matce telepania się pociągiem przez pół Polski. Kiedy Sabina też wróciła do domu, urządziliśmy imprezę powitalną. Było ciasto, które upiekliśmy z Adasiem i Zosią. Bliźniaki wystroiłam, a potem przebrałam dwa razy, bo… Zresztą mniejsza o upokarzające szczegóły.
Na szczęście Sabina w porę trafiła do szpitala i niemal całkowicie wróciła już do zdrowia. Wpadałam do niej codziennie, żeby pomóc przy dzieciakach, kiedy ona jeździła na rehabilitację. I wpadam nadal, żeby spędzić trochę czasu z potworami. Wcześniej kochać je musiałam niejako z założenia, teraz polubiłam z własnej woli. Może nie na tyle, by zamarzyły mi się własne dzieci – aż tak mi się nie odmieniło! – ale zapragnęłam nawiązać z nimi niewymuszoną, oryginalną relację typu ciotka-idolka ze swoim dziwacznym fanklubem. A przed siostrą chylę czoła. Od lat skutecznie zarządza chaosem, porządkuje go, trzyma pod kontrolą, dzień i noc, świątek czy piątek. Ciężka praca, ale już rozumiem, że może dawać satysfakcję, a prócz zmęczenia i nerwów także sporą dawkę wzruszeń oraz dumy. Choć nadal uważam, że najwspanialsza chwila w matczynej dobie jest wtedy, kiedy potwory zasypiają i chaos zwalnia…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”