„Nie liczyłam, że po śmierci męża kogokolwiek zaproszę jeszcze do swojego serca. Jestem zakochaną wdową”

Miłość po 50-tce fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse
Choroba Krzysztofa odebrała nam kilka lat, ale ja chciałam się nim opiekować. Mieliśmy przecież jeszcze tyle planów...
/ 06.07.2021 08:06
Miłość po 50-tce fot. Adobe Stock, InsideCreativeHouse

Śmierć Krzysztofa z hukiem zatrzasnęła drzwi do najszczęśliwszego rozdziału w moim życiu. Przed sobą widziałam już tylko nicość…

Kiedy zmarł mój ukochany mąż, poczułam się starym człowiekiem. Miałam pięćdziesiąt lat na karku, za sobą trzy lata morderczej walki z chorobą Krzysztofa, i byłam kompletnie wypalona. Nie oczekiwałam już niczego od życia i prawdę mówiąc, najchętniej położyłabym się do łóżka i tam oczekiwała na swoją własną śmierć. Nie miałam ochoty ani chodzić do pracy, ani spotykać się ze znajomymi.

Zresztą ci ostatni sami ode mnie stronili… Rozumiałam ich, nie chcieli mieć do czynienia z moim cierpieniem i bólem. Pewnie mieli dosyć własnych zmartwień i nie wiedzieli nawet, jak się powinni zachować wobec kogoś, kto stracił najbliższą na świecie osobę. Tacy są ludzie.

Z Krzysztofem byliśmy bowiem wprost dla siebie stworzeni i doskonale się ze sobą czuliśmy. Nawet nasze ukochane dzieci miały do nas czasami pretensje, że mają wrażenie, jakby nam przeszkadzały. To oczywiście nie była prawda, jednak kiedy dorosły i wyprowadziły się z domu, nie brakowało nam ich aż tak bardzo. Po prostu uznaliśmy to z Krzysiem za normalną kolej rzeczy. Nie przeżywaliśmy syndromu „pustego gniazda”. Nie mieliśmy na to czasu, tyle było rzeczy, które jeszcze chcieliśmy wspólnie zrobić!

Nic więc dziwnego, że ani dzieci, ani przyjaciele nie potrafili mi powetować straty ukochanego męża i po okresie dawania „dobrych rad”, że powinnam zacząć żyć na nowo, dość szybko się poddali. Tylko jedna Jagoda, moja najlepsza przyjaciółka, trwała przy mnie cały czas, namawiając mnie rozmaitymi sposobami na to, abym wyszła z domu.

Ja mam śpiewać? Wolne żarty…

Pewnego dnia przybiegła do mnie podniecona z informacją, że w jej trupie teatralnej zwolniło się miejsce. Zapytała, czy nie chciałabym dołączyć do zespołu. Jagoda od lat bawiła się w amatorski teatr. W zasadzie nazwanie tego przeze mnie „zabawą” jest krzywdzące, bowiem moja przyjaciółka traktowała swoje hobby śmiertelnie poważnie, podobnie jak jej znajomi aktorzy z teatralnej trupy. Widziałam wiele przedstawień i zawsze byliśmy z Krzysiem pod wrażeniem ich profesjonalizmu.

Nie myślałam jednak nigdy o tym, aby dołączyć do Jagody.

– To bez sensu! Ja się do tego nie nadaję – stwierdziłam także teraz.

– Ale wręcz przeciwnie, kochanie! Pamiętam przecież doskonale, jak lubiłaś kiedyś występować! – wykrzyknęła moja przyjaciółka.

– Tak, w podstawówce – mruknęłam, bo kiedy byłam dzieckiem, brałam często udział w rozmaitych przedstawieniach i apelach. Jagoda dobrze znała moją przeszłość – chodziłyśmy przecież do tej samej szkoły – i teraz nie zamierzała o tym zapomnieć!

– Moim zdaniem powinnaś spróbować. Gwarantuję, że ci się spodoba – namawiała mnie tak długo, aż w końcu jej uległam. Kiedy dowiedziałam się, że następnym przedstawieniem, które chcą wystawić, jest musical „Mamma Mia!” z piosenkami ABBY, omal nie zrejterowałam. Ja mam śpiewać? Wolne żarty! Jagoda jednak ciągnęła mnie na próby, przyjeżdżając po mnie swoim samochodem, aż w końcu naprawdę wciągnęłam się w przygotowania.

Piosenki, które miałam śpiewać, były melodyjne i skoczne, i działały na mnie jak najlepsza terapia. Czułam, że po próbach coraz lżej mi się oddycha i mam coraz mniej czarnych myśli. Kiedy zaczęliśmy jeździć z przedstawieniem na „gościnne występy”, byłam już innym człowiekiem. Przestałam widzieć świat tylko w ciemnych barwach, nieśmiało zaczęłam snuć plany na przyszłość…

Tamtego dnia mieliśmy występować w miejscowości tuż przy granicy ze Słowacją, w tamtejszym domu kultury. Zatrzymaliśmy się na kwaterze u miłego małżeństwa, które powitało nas chlebem z solą. Takiego pysznego, pachnącego chleba nie jadłam nigdy w życiu!

– Piecze go nasz znajomy – dowiedziałam się od gospodyni. Powiedziała nam także, że ten mężczyzna jest wdowcem, i że przeprowadził się z większego miasta po śmierci żony, a pieczenie chleba traktuje jako terapię, lek na smutki.

Co za ignorant! Komedie są złe?

Przed przedstawieniem jak zwykle mieliśmy sporo do zrobienia. Trzeba było ustawić dekoracje, a potem przebrać się, ucharakteryzować. Kończyłam właśnie korygowanie ustawienia świateł, kiedy do sali wszedł nasz gospodarz z jakimś postawnym brodaczem.

– Zostaniesz na przestawieniu? – zapytał go po chwili rozmowy.

– Nie… Gdyby to chociaż była jakaś wartościowa sztuka, ale komedia? Nie, dzięki – skomentował tamten, czym mnie naprawdę zezłościł.

– Proszę powiedzieć Szekspirowi, że w swoim życiu napisał tyle nic niewartych sztuk, bo były komediami! – oświadczyłam brodaczowi. Zobaczyłam błysk zainteresowania w oczach tego mężczyzny, ale byłam zbyt nakręcona, aby to mnie obchodziło.

Pobiegłam do garderoby, zastanawiając się jedynie, co to był za zapach, który poczułam, stojąc przy nim. Jakby znajomy… Kiedy kwadrans później wyszłam na scenę, od razu zauważyłam brodacza. Bezczelny, usiadł w w pierwszym rzędzie. A więc jednak… – przebiegło mi przez głowę.

– Już ja mu pokażę nic nieznaczącą komedię! Podczas tego przedstawienia dałam z siebie naprawdę wszystko! Grałam jak nakręcona, wmawiając samej sobie, że robię to dla wszystkich widzów, nie tylko dla jednego. Kiedy potem nieznajomy podszedł do mnie i przedstawił się, nagle rozpoznałam zapach, który go spowijał! To była woń tego pysznego chleba, który jadłam tuż po przyjeździe.

– Sławek piecze dla nas ten wspaniały chleb – potwierdził gospodarz, który razem z żoną też świetnie się bawił na przedstawieniu. Moja niechęć natychmiast ustąpiła miejsca wielkiej sympatii do piekarza. Nawet jeśli nie lubił komedii, to przynajmniej lubił dobrze zjeść. Zupełnie jak mój Krzysztof, który także dużą wagę przykładał do tego, co ma na talerzu.

A już pieczywo zawsze wybierał tylko z najlepszych, tradycyjnych piekarni. Chyba na fali wspomnień zgodziłam się na to, aby po przedstawieniu przejść się z nowo poznanym piekarzem. Zaprosił mnie na spacer, mówiąc, że jest piękna, ciepła noc, a ja kiwnęłam głową, nie zastanawiając się nawet za bardzo nad tym, że godzę się iść nie wiadomo gdzie w towarzystwie faceta, o którym tak naprawdę nic nie wiem.

„A jeśli zrobi mi krzywdę? E tam!

Przecież się jakoś obronię, w sumie mam przy sobie gaz pieprzowy!” – pomyślałam o pojemniku, który zawsze noszę w torebce. Żaden gaz jednak nie był mi potrzebny, bo spacer ze Sławkiem okazał się miłym doświadczeniem. Mój towarzysz okazał się inteligentnym, oczytanym facetem, poza tym pięknie opowiadał o górach. W pewnym momencie zapytał mnie, czy widziałam już jaskinie po drugiej, słowackiej stronie. Szczególnie lodową, bo jest niesamowita. Zaprzeczyłam, a wtedy zaprosił mnie następnego dnia na wycieczkę.

– Oczywiście proszę zabrać także swoją koleżankę. Będzie mi miło oprowadzić obie panie – powiedział, kiedy wspomniałam o Jagodzie. Moja przyjaciółka jednak stwierdziła, że nie ma ochoty z nami jechać. Zdziwiło mnie to, bo zawsze była chętna na każdą wycieczkę. Potem jednak przyszło mi do głowy, że zrobiła to specjalnie! Chciała, abym pojechała sama ze Sławkiem, licząc na to, że coś z tego wyniknie.

Ja nie byłam jednak nastawiona na żadne romanse. Ot, jechałam na miłą wycieczkę z sympatycznym mężczyzną, który potrafił opowiadać ciekawe historie. Lodowa jaskinia faktycznie okazała się piękna, ale przede wszystkim okropnie chłodna.

Panujący pod ziemią mrozik szybko przeniknął przez mój lekki sweterek, więc po chwili zaczęłam się nieco trząść. I co wtedy zrobił Sławek? Zamiast zdjąć polar, który miał na sobie, on jakoś tak podszedł z tyłu i objął mnie, zasłaniając nas oboje połami swojej kurtki.

Nie jesteśmy już sami na świecie

Byłam tym tak zaskoczona, że nie zareagowałam. Jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. I staliśmy przytuleni, patrzyliśmy na jaskinię, a ja odkrywałam ze zdumieniem, że jest mi tak dobrze. W ramionach prawie obcego mężczyzny poczułam się nagle bezpiecznie. Kiedy wracaliśmy z jaskini do samochodu, trzymaliśmy się już za ręce…

Gdyby ktoś powiedział mi, że w niecałe dwa lata po śmierci męża spotkam kolejną miłość swojego życia, powiedziałabym, że zmyśla, że to niemożliwe. A jednak tak się stało. Kocham Sławka i wiem, że on kocha mnie. Oboje jesteśmy po pięćdziesiątce, mamy za sobą rozmaite doświadczenia, jesteśmy „po przejściach”.

Traktujemy więc siebie z wyrozumiałością i czułością. Mamy zrozumienie dla swoich wad, a przede wszystkim czujemy, że nie jesteśmy już całkiem sami na świecie. Oboje znowu mamy plany. Wspólne. I lubimy razem piec chleb.

Czytaj także: 
„Moja córka poszła na nocowanie do koleżanki. A tam... upiła je matka Gośki. Kobieta alkoholizuje 16-latki!”
„Myślałam, że Bogdan to mój najlepszy kumpel z dzieciństwa. A on patrzył na mnie jak... na chodzący bankomat”
„Na emeryturze harowałam ciężej, niż w pracy. Byłam nianią, kucharką i sprzątaczką”

Redakcja poleca

REKLAMA