„Nie kocham mojego syna, ale nikt poza terapeutą się o tym nie dowie. Boję się ostracyzmu, pogardy i wytykania palcami”

kobieta, która nie kocha swojego syna fot. Adobe Stock, Кирилл Рыжов
„Zostałam uwięziona w domu z dzieckiem, na które nie mogłam patrzeć. Wstawałam do syna jak robot. Oporządzałam go i zaspokajałam jego potrzeby. Nigdy nie kazałam mu czekać na karmienie czy przewinięcie dłużej, niż to konieczne. Ale pokochać go nie umiałam. Bawiłam się z nim, gdy podrósł, nadal nie czując grama miłości. Był moim obowiązkiem i tyle”.
/ 31.10.2022 08:30
kobieta, która nie kocha swojego syna fot. Adobe Stock, Кирилл Рыжов

Ciekawe, ile matek mówi otwarcie, że macierzyństwo jest do bani? Że mają dosyć i najchętniej oddałyby swoje dzieci do adopcji, byle odzyskać poprzednie życie? Że chciałyby cofnąć czas i podjąć inną decyzję odnośnie ciąży? Właśnie… Ja też nigdy nie powiem o tym głośno, ale w głębi serca wiem, że nie kocham swojego dziecka. Opiekuję się nim, dbam o jego potrzeby, choć mimo upływu lat ta magiczna miłość, która miała mnie ogarnąć, nadal się nie objawiła.

Mój opór z każdą chwilą topniał...

Nigdy nie chciałam mieć dzieci. Nie ciągnęło mnie do tego miodu i nie lubiłam odwiedzać ciotek czy kuzynek, które właśnie urodziły „swoje szczęście”. Gdy odwiedzałyśmy takiego „słodkiego dzidziusia” – nomenklatura mojej mamy, która się nad „bobaskami” rozpływała jak masło na patelni – z musu i grzeczności głaskałam malca po główce, kombinując, jak by się tu szybko ewakuować. Jako nastolatka i studentka nie podzielałam zachwytów koleżanek, które potrafiły bez końca opowiadać o swoich małych siostrzeńcach czy bratankach, ba, wzruszały się obcymi dziećmi na ulicy.

– Zawsze przewracasz oczami, jak podchodzimy do wózka. Takiej mamie może być przykro – wytknęła mi kiedyś przyjaciółka.

Ona akurat miała nadzieję na poznanie księcia z bajki, z którym spłodzi piątkę książątek. Mnie przechodziły ciarki na samą myśl. Cały ten cud chodzenia w ciąży, o porodzie już nie wspominając, wydawał mi się mocno przereklamowany. Ohyda i obrzydliwość. Która potem trwa dalej. Bo dzieci to kupa roboty, z przewagą kupy. Nie chciałam tego dla siebie. Boże, uchowaj!

Przez lata konsekwentnie trzymałam się swojej decyzji. Jeśli się z kimś wiązałam, stawiałam sprawę jasno. Niech się facet nie spodziewa, że za rok, dwa, trzy zmienię zdanie. Nie zmienię. Bez szans.

– Oj, jak ci położą dziecko na piersi, to poczujesz taki zalew miłości, że od razu zapomnisz o bólu i wszelkich niedogodnościach – mówiły koleżanki, które po kolei zachodziły w ciążę i rodziły dzieci.

– Fantastycznie, że tak było w twoim przypadku, ale nie mów mi, co mam czuć – odpowiadałam. Nauczyłam się być asertywna, bo rodzina ani znajomi nie daliby mi spokoju.

W końcu machnęli na mnie ręką, na zasadzie: chce być bezdzietną karierowiczką, jej sprawa. Właśnie, moja sprawa. Problem w tym, że się zakochałam. On oczywiście chciał w przyszłości zostać ojcem, ja powtarzałam, że proszę bardzo, ale nie ze mną. Nalegał, ja mówiłam, że w takim razie powinien sobie znaleźć kogoś, z kim to marzenie spełni. Rozstaliśmy się. Potem wróciliśmy do siebie.

I tak trzy razy. Powód rozstania był ten sam: kwestia dziecka. A schodziliśmy się, bo nie umieliśmy bez siebie żyć. Po każdym powrocie mój opór przed macierzyństwem topniał. Nadal nie napawała mnie radością myśl o ciąży, ale to w końcu tylko dziewięć miesięcy, a mój ukochany, narzeczony, wreszcie mąż zapewniał, że to on będzie się głównie zajmował dzieckiem. Nigdy nie użył argumentu, że zmienię zdanie, gdy tylko zobaczę maleństwo, i chyba to ostatecznie pchnęło mnie do podjęcia decyzji. Okej, zróbmy sobie dziecko.

Błąd. Nigdy, przenigdy nie powinno się podejmować tak ważnej decyzji wbrew sobie. Uległam, łudząc się, że jakoś to będzie. Tłumaczyłam sobie, że to akt miłości, a dla miłości warto się poświęcić. Ale było okropnie. Czułam się tak, jakby ktoś mnie zawłaszczył i zabierał po kawałeczku coraz więcej i więcej. Już nie byłam kobietą, już nie byłam sobą, Dorotą. Stałam się inkubatorem, na dokładkę wystawionym na widok publiczny ku uciesze gawiedzi.

Każdy, kto wiedział, że jestem w ciąży, czuł się uprawniony do pytania mnie o różne intymne kwestie. Czy wymiotuję? Czy ciągle ganiam do toalety? A piersi już mi urosły? I czy trę sutki ręcznikiem, by przygotować je na karmienie? Ludzie pchali się z łapami, żeby „dotknąć dzidziusia”, nawet nie uznając za stosowne zapytać, czy mogą, czy się na to zgadzam. A ja sobie takiego macania absolutnie nie życzyłam.

– Oj, już nie przesadzaj, taki słodki brzuszek!

– No, no, coś ty taka niedotykalska?

– Hormony ci szaleją, współczuję mężowi…

Takie słyszałam teksty, gdy warczałam, żeby zabrali ręce z mojego brzucha, bo będę kąsać.

Jest moim obowiązkiem i tyle

Poród najchętniej bym w ogóle wymazała z pamięci. Dwa dni męki, bólu, płaczu, a potem także komplikacji, pękającego ciała, nacięć, szycia na żywca… Mój mąż siedział sobie wygodnie w poczekalni, bo nagle stwierdził, że on nie da rady być przy tym obecny, że nie może znieść… mojego cierpienia. Zabić takiego to mało!

A kiedy położono mi noworodka na piersi, żebym go kangurowała, chciałam, żeby jak najszybciej zabrali ode mnie tę poczwarkę i dali mi w spokoju umrzeć. Nie pochłonęło mnie kojące morze błogiej miłości macierzyńskiej. Niczego nie zapomniałam, nic nie przestało boleć. Potem było tylko gorzej.

Musiałam pójść na macierzyński. Niby mój mąż miał wziąć połowę tego urlopu, ale się okazało, że z jego wypłatą to się nam nie opłaca. Więc zostałam uwięziona w domu na cały rok, z dzieckiem, na które nie mogłam patrzeć. Wstawałam do syna jak robot. Oporządzałam go i zaspokajałam jego potrzeby. Nigdy nie kazałam mu czekać na karmienie czy przewinięcie dłużej, niż to było konieczne. Ale pokochać go nie umiałam. Bawiłam się z nim, gdy podrósł, nadal nie czując grama miłości. Był moim obowiązkiem i tyle.

– Nie jest pani jedyna, tyle że mało kto chce się do tego przyznać – powiedziała mi psycholog, do której się wybrałam po diagnozę. Bo może coś było ze mną nie tak? Może miałam depresję poporodową? Ale nie. – Nie zmusi się pani, by czuć coś, czego pani nie czuje. To nie pani wina. Tak po prostu jest.

– Ale ja chcę to zmienić!

Rozpłakałam się. Chciałam pokochać mojego syna, który do mnie lgnął, który chciał mnie przytulać, całować, a najchętniej wpakować mi się z powrotem do brzucha.

– Może coś pani poczuje, może nie. Niestety, nie ma na to tabletek ani magicznego syropu. Przykro mi.

Mój syn rośnie. Codziennie uczy się nowych rzeczy. Jest mądrym, ślicznym chłopcem. Widzę to. Obiektywnie mogę to przyznać. Ale patrzę na niego jak na obcego mi człowieka, który jest obok mnie jakby przez przypadek.

Kocham cię, mamusiu – powtarza pięć razy na dzień.

– Ja ciebie też – odpowiadam automatycznie.

Kłamię. Nie umiem go kochać, ale zostawić bez odpowiedzi też nie potrafię. To byłoby nieludzkie. Mam ochotę wyć, gdy słucham komentarzy innych. Rodziny, znajomych, sąsiadów. Że wreszcie zmądrzałam. Że przeszły mi te głupie fochy i zrozumiałam, czym jest miłość do dziecka. Zaciskam zęby i milczę.

Nigdy nie skrzywdzę mojego syna

Nie powiem im przy moim synu, że gówno o mnie wiedzą. Nie wykrzyczę im, że to ja miałam rację i nie nadaję się na matkę. Zajmuję się synem, najlepiej, jak potrafię, bo jestem odpowiedzialna i właściwie… co innego mogłabym zrobić? To nie jego wina, że pojawił się na świecie. Sama tak zdecydowałam. Poświęciłam się dla ukochanego faceta i co? On dostał, co chciał, a ja? Nie dość, że nie kocham syna, to jeszcze moja miłość do męża zwyrodniała. Mam do niego wielki żal. Wpakował mnie na minę i oślepł. Nie widzi, co się ze mną dzieje.

A może widzi? Tylko co ma zrobić? Oboje nie mamy wielkiego wyboru, jeśli nadal chcemy móc patrzeć na siebie w lustrze. On przynajmniej ma świetną relację z synem, której mu zazdroszczę. Ja, choć się śmieję podczas zabawy, nie czuję radości. Każdy dzień z dzieckiem to dla mnie walka z samą sobą. By nie wybuchnąć, by nie obwiniać go, by nie wyładowywać na nim mojej frustracji.

Uciekam w pracę. Czasy niepewne, o pracę trzeba dbać, tak się tłumaczę. Szczera mogę być tylko z terapeutą. Nawet moja przyjaciółka nie zrozumiałaby, gdybym wyznała prawdę. A moja własna matka patrzyłaby na mnie jak na potwora. Ponoć nie jestem psychicznie spaczona. To moje emocje stanowią problem. Albo dusza. Jak zwał, tak zwał. Źle mi z tym.

Coraz więcej artykułów mówi o „macierzyństwie bez lukru”. O tym, że to ciężka praca, że ciąża tylko z nazwy jest stanem błogosławionym, a poród to nie kichnięcie, po którym raz-dwa wraca się do codzienności, nowej, bo z dzidziusiem. Kobiety takie jak ja gromadzą się na zamkniętych grupach w internecie. Zmieniamy imiona, szczegóły naszego życia. Nie chcemy, by ktoś nas rozpoznał. Chcemy jedynie zrozumienia, wysłuchania, choćby przez małe grono osób. Byśmy mogły przetrwać kolejny dzień. I kolejny.

Czekamy, aż dzieci się usamodzielnią i odzyskamy swoje życie choć trochę. Tymczasem pierzemy, karminy, kładziemy spać, przytulamy, pomagamy w lekcjach i chodzimy na spacery, licząc, że ta magiczna miłość macierzyńska w końcu się pojawi, wykwitnie z rutyny i obowiązku. Nigdy nikomu o tym nie powiem głośno. Zachowam to na zawsze tylko dla siebie. Nie zaryzykuję ostracyzmu ani tego, że ktoś powtórzy to mojemu synowi. Nie umiem go kochać, ale nigdy go nie skrzywdzę.

Czytaj także:
„Moja siostra zerwała zaręczyny kilka dni przed ślubem. Zaborczy narzeczony zemścił się na niej w najbardziej przerażający sposób”
„Mąż finansował moje zachcianki, a ja zdradzałam go na lewo i prawo. O mały włos, a źle by się to dla mnie skończyło”
„Moja nastoletnia córka pije, pali i zachowuje się nieprzyzwoicie. Kiedy proszę, żeby przestała, gówniara śmieje mi się w twarz”

Redakcja poleca

REKLAMA