„Nie kochałem narzeczonej, a ślub wziąłem, bo jestem praktyczny. Liczył się dla mnie tylko cel, czyli luksusowe życie”

para młoda fot. Getty Images, Massimo Borchi/Atlantide Phototravel
„Posiadanie własnego mieszkania to komfort, za który byłbym skłonny popełnić zbrodnię. Okej, może trochę przesadzam, ale z całą pewnością, byłbym w stanie wziąć ślub, szczególnie z Majką. Zdecydowanie skinąłem głową”.
/ 12.03.2024 22:00
para młoda fot. Getty Images, Massimo Borchi/Atlantide Phototravel

Gdy brałem ślub były zupełnie inne czasy. Wszystko trzeba było wyczekać albo wykombinować. No więc i ja postanowiłem w ten sposób załatwić sobie miejsce do życia. Nie mieszałem w to uczuć.

Własne mieszkanie to przecież luksus

Podczas obiadu niedzielnego, którego bohaterem był zdobyty nie bez wysiłku schab, zamieniony na cieniutkie kotlety, matka mojej partnerki oznajmiła bez ogródek:

Musisz ją poślubić!

„Czy coś mi umknęło?” – zastanawiałem się. Zaintrygowany zerknąłem na Majkę. Energicznie zaprzeczyła.

– Nie, nie o to chodzi! – moja potencjalna teściowa dostrzegła naszą wymianę spojrzeń i energicznie zaczęła machać rękami. – Chodzi o to, że Majka ma możliwość dostać mieszkanie, ale tylko kawalerkę, a jeśli weźmiecie ślub, to być może uda się zdobyć mieszkanie dwupokojowe... – zaczęła fantazjować na głos.

Posiadanie własnego mieszkania to komfort, za który byłbym skłonny popełnić zbrodnię. Okej, może trochę przesadzam, ale z całą pewnością, byłbym w stanie wziąć ślub, szczególnie z Majką. Zdecydowanie skinąłem głową. Może trudno nazwać taką rozmowę zaręczynami, ale z braku lepszego terminu – niech tak pozostanie.

– Maju, zgodzisz się zostać moją żoną? – zdecydowałem się zapytać, choć była to chyba raczej formalność

– Oczywiście. I podzielę się z tobą moim kotletem. Od teraz muszę dbać o sylwetkę.

– Twoja sylwetka jest idealna.

– Wiem, ale myślę, że zrzucenie dwóch kilogramów nie zaszkodzi. Poza tym łatwiej mi będzie zmieścić się w suknię ślubną. Ale to jest już nasza sprawa, a ty... 

– Ty masz do załatwienia inne istotne sprawy. I jest ich całkiem dużo – zwróciła się do mnie moja przyszła teściowa.

– Na przykład jakie? – trochę się przestraszyłem.

– Musisz kupić pierścionek zaręczynowy, obrączki, a przede wszystkim – alkoholu na wesele.

Na nic mądrzejszego nie wpadłem

Kiedy wieczorem powiedziałem rodzicom o naszych zamiarach, ojciec z uznaniem wygładził wąsy, a matka nie mogła powstrzymać łez.

– Mamusiu, nie idę przecież na wojnę, tylko biorę ślub! – burknąłem. – Nie tylko nie tracisz syna, ale dodatkowo zyskujesz córkę.

– To nie o to chodzi, moje drogie dziecko... – matka płakała dalej. – Po prostu cieszę się z twojego szczęścia. I jednocześnie się martwię...

– O co?

– Cóż, pierścionek, obrączki...

– ...i alkohol na wesele – przerwał z uśmiechem ojciec. – Oj, czeka nas planowanie i nieco bieganiny za tym wszystkim! – z zadowoleniem pocierał dłonie.

Mój tata pracował jako inżynier. Specjalizował się w „prakseologii” – nauce o efektywnym działaniu. Miał naturalny talent do zarządzania. Okazało się, że pierścionek zaręczynowy już mamy. Mój ojciec przeszmuglował go ze Związku Radzieckiego, nielegalnie przewożąc go w zapalonej fajce. Był to duży, ciężki pierścionek, z dużym niebieskim kamieniem. Nie był może idealny, ale spełnił swoje zadanie jak należy.

Tydzień później oświadczyłem się z właściwą pompą. Na kolanach. Z bukietem piwonii ze swojego ogrodu i butelką armeńskiego koniaku – również przemyconą z bratniego Kraju Rad. Musieliśmy jeszcze załatwić obrączki. Na szczęście w naszej rodzinie znalazła się mała moneta ze szczerego złota, która po przetopieniu przez sąsiada jubilera starczyła na dwie, cieniutkie obrączki. 

Organizacja ruszyła pełną parą

– Ale alkohol... Och, to było prawdziwe wyzwanie! Potrzebujemy czterdziestu ośmiu półlitrówek – ojciec zwrócił mi uwagę na skomplikowane wyliczenia, które zrobił na papierze milimetrowym – nie miał dostępu do innego w pracy.

– Dla trzydziestu sześciu osób? – zapytałem z przerażeniem.

Tyle właśnie osób planowaliśmy zaprosić. To było minimum. Tylko najbliższa rodzina. Musi być pół litra na głowę, a dla wuja Stacha i Waldka przynajmniej litr. Plus dodatkowe dwadzieścia procent zapasu. To daje nam czterdzieści osiem butelek.

– Tato, spirytus jest na kartki, nie uzbieramy takiej ilości nawet przez dwa lata!

– Już załatwiłem od znajomych i sąsiadów, więc dwadzieścia flaszek mam przygotowanych – tata lubił używać tego słowa.

– To niecała połowa…

– Poradzimy sobie. Twój ojciec chrzestny zobowiązał się wysłać dwadzieścia dolarów, my mamy dodatkowo trzydzieści, ale w bonach… Razem wystarczy. Kupimy resztę w Peweksie.

– No, jeżeli tak to wygląda – odetchnąłem z ulgą.

– To może się udać – wyszeptałem.

– Musi się udać i koniec! W najgorszym wypadku zamiast „Caro” będę do końca dni palił „Popularne” – oznajmił z poświęceniem.

Dwa tygodnie później, pudło „Żytniej” znalazło się pod kuchennym stołem. W środku były dwadzieścia cztery butelki! Niestety, nie mieliśmy budżetu w dolarach i bonach na więcej... Ale nie ma co się martwić! Zawsze da się zdobyć te cztery dodatkowe butelki, niezależnie od okoliczności.

Liczyły się tylko znajomości

Gdy mama pracowała w Sanepidzie, zorganizowano tam gromadzenie zapasów i dwa dni później, cztery brakujące butelki dołączyły do zbiorów ukrytych pod stołem. W czasie przygotowań do ślubu nie miałem zbytnio okazji na spotkania z Majką. Ona też była zapracowana... Szycie sukni ślubnej w dobie, gdy nawet białe nici były artykułem deficytowym, nie było prostym zadaniem.

Na całe szczęście, jej ciocia nabyła kiedyś duży kawałek doskonałej jakości białego atłasu, trafiła na niego przypadkiem podczas poszukiwań gumki do bielizny. Ja też musiałem znaleźć dla siebie garnitur. Przyjaciółka mojej matki miała w swojej rodzinie krawca, który nie tylko zgodził się obsłużyć nas bez kolejki, ale nawet zdobył kawałek czarnego materiału. Wszystko poszło gładko!

– To jest czysta wełna – oznajmił dumnie.

Konwencja nakazywała, że to rodzina panny młodej organizowała ślub i uroczystość. Ciocia Majki, kilka lat wcześniej, dzięki dobrze rozwiniętej sieci kontaktów, przejęła gospodę znajdującą się przy jednej z głównych dróg wychodzących z miasta. Dlatego rezerwacja miejsca była tylko formalnością. Dodatkowo udało nam się załatwić całą świnię, którą mieliśmy upiec! W związku z tym nie musieliśmy organizować żenującej zbiórki pieniędzy wśród rodziny i znajomych na zakup mięsa.

Plan się powiódł

Nadszedł w końcu ten wyczekiwany sierpniowy dzień. Najpierw formalności w Urzędzie Stanu Cywilnego. Bez odpowiedniego zaświadczenia nie moglibyśmy wziąć ślubu w kościele. Wujek Majki pracował jako taksówkarz, więc zawiózł nas do kościoła swoim Polonezem.

– A co jeśli coś pójdzie nie tak? – Majka, z nerwów, wręcz masakrowała rękami kwiaty.

– Najgorsze już mamy za sobą... – starałem się ją uspokoić.

Następnego dnia, okazało się, że zostało jeszcze dwanaście butelek wódki. Nasza grupa nie była w stanie poradzić sobie z całym zapasem, który zgromadził mój przezorny ojciec.

– Co teraz z tym zrobimy? –– zaniepokoiła się Majka.

– Zostawimy je – odpowiedziałem spokojnie. – Wódka się nie psuje, a nie wiadomo co się wydarzy. Może przyda się na przykład na chrzciny...

Czytaj także:
„W piątki mój chłopak miał grać z kumplami. Jeden z nich jest blondynką, ma czerwone paznokcie i kusą spódniczkę"
„Zatrudniłam znajomą, bo nie miała, co do garnka włożyć. Potem półnaga dziękowała za to mojemu mężowi”
„Kiedy żona wróciła z Włoch, była zupełnie inna. Miałem wrażenie, że jakiś Massimo nawinął jej makaron na uszy”

Redakcja poleca

REKLAMA