Podobno swoje dzieci kocha się nad życie, a miłość dziadków do wnuków to już czyste uwielbienie. Nie wiem. Nie odnajduję się w tym, nigdy się w tym nie odnajdywałem… Uwielbiałem za to moją żonę. Kochałem ją jak wariat i właściwie tylko ona wystarczyłaby mi do szczęścia.
Mieszkaliśmy w sąsiednich wsiach, poznaliśmy się na gminnych dożynkach i od tamtej pory nie mogłem przestać o niej myśleć. Trzymała ogromny bochenek chleba, ubrana w ludowy strój, a jej uśmiech rozjaśniał w zastępstwie słońca ten dość pochmurny dzień. Kiedy po części oficjalnej zaczęła się zabawa przy muzyce, starałem się ją porwać do tańca, a potem skraść buziaka.
Okazało się, że zakochałem się w córce sołtysa – wysokie progi jak dla mnie– więc przekonanie jej rodziców trochę trwało, lecz ostatecznie ustąpili i dali zgodę na nasz ślub. Tak wtedy było, rodzice musieli się zgodzić, inaczej kończyło się wyklęciem nieposłusznej pary albo rozstaniem. Anielka, chciała zostać na wsi, rodzić dzieci, zajmować się ziemią… To mnie ciągnęło do miasta. Byłem sprytnym mechanikiem, skończyłem zawodówkę i mogłem zacząć pracę w miejskim przedsiębiorstwie komunikacyjnym.
Przekonałem ją, że na wieś zawsze możemy wrócić, ale powinniśmy skorzystać z szansy, jaką daje miasto. I tak ja naprawiałem autobusy i trolejbusy, ona pracowała w kwiaciarni. Niby to nic dziwnego, że wiejska dziewczyna miała rękę do roślin, ale Aniela naprawdę miała dryg do układania bukietów.
Mam robić za niańkę przy trójce maluchów?!
Chciała mieć też dzieci. Więc mieliśmy, trójkę. Nie wiem, czy byłem dobrym ojcem, po prostu byłem. Zresztą kiedyś inaczej się do tego podchodziło. Dzieciaki się rodziły i jak trochę podrosły, wychowywały się głównie same, z kluczem na szyi wyfruwały na boisko czy podwórko, i tyle je widzieliśmy. Nikt się nie trząsł nad tym, że dziesięciolatek sam wraca te dwieście metrów ze szkoły, skoro i tak całymi dniami ganiał za piłką, a w domu pojawiał się na posiłki.
Nawet nie bardzo zauważałem moje dzieci. Żona była od kochania i opiekowania się, ja byłem od zarabiania. Przychodziłem tak zmęczony z roboty, że jadłem i kładłem się spać, no, czasem jeszcze jakiś mecz albo film obejrzałem.
I tak, ani się człowiek obejrzał, dzieciaki pozdawały matury, na studia poszły, do pracy, rodziny pozakładały. Trzydzieści lat minęło, jakby diabeł palcami pstryknął. Uświadomiłem to sobie nie dlatego, że dzieci z domu wyfrunęły, ale dlatego, że coraz gorzej się z Anielką czuliśmy. Coraz starzej…
Tyle że moja żona nie zdążyła się zestarzeć. Miała pięćdziesiąt siedem lat, gdy udar mi ją zabrał. Zasłabła w tej samej kwiaciarni, w której zaczęła pracę, gdy świeżo przybyliśmy do miasta. Zanim znalazł ją jakiś klient i wezwał karetkę, było już za późno. Jeszcze próbowali ją ratować, jeszcze kilka dni starała się z całych sił, widziałem to w jej oczach, ale w końcu się poddała.
Zostałem sam. Niespełna sześćdziesięcioletni facet, na krótko przed emeryturą. Wreszcie mieliśmy odpocząć, korzystać z tego, co oddawaliśmy państwu przez całe dorosłe życie z naszych pensji… I koniec, już nie było czego razem planować. Nie było już żadnego „razem”. Mogłem żyć z dnia na dzień, czekając, aż dołączę do mojej Anielki. Mogłem spać, oglądać telewizję i spokojnie zanudzać się na śmierć. To był jakiś tam plan, ale moje dzieci miały własny co do mnie i mojej nadchodzącej emerytury…
Najpierw jedna, a potem druga córka oświadczyły dumnie, że są w ciąży. Starsza spodziewała się bliźniaków! Gratulowałem im, myśląc ze smutkiem, jak bardzo Aniela by się cieszyła z wnuków. Ona. Ja niekoniecznie. Oczywiście, cieszyłem się, ale w takim ludzkim wymiarze, bo dziecko to radość, przyszłość, nadzieja. Nie brałem jednak pod uwagę w tym moim „radowaniu się”, że córki będą oczekiwać ode mnie aktywnego uczestnictwa w życiu wnuków. Czyli częstych wizyt, wychodzenia na spacer, przewijania. Wspominały, że po roku macierzyńskiego urlopu chciałyby wrócić do pracy, a żłobki są drogie, dzieci łapią w nich różne infekcje, więc może by tak dziadek się nimi zajął…
Zająłem się, przez pamięć na moją żonę, jakby w jej zastępstwie. Posłusznie zjawiałem się u wnuków, podziwiałem małe rączki i nóżki, starałem się zgadywać, po kim mają nos, a po kim uszy, nawet na spacery wędrowałem, choć zawsze się bałem, co będzie, jak któreś zacznie płakać i nijak nie da się uspokoić. No ale kiedy usłyszałem o pomyśle zorganizowania w moim domu miniprzedszkola, zaprotestowałem.
Możliwe, że powiedziałem ciut za dużo
– Nie zgadzam się. Bardzo mi przykro, ale nie dam rady z trójką dzieci naraz. Jak wy to sobie wyobrażacie?
– Normalnie. Przecież miałeś naszą trójkę. – starsza córka w ogóle nie widziała problemu.
– Ale to było trzydzieści lat temu! I to mama się wami zajmowała, bo ja głównie byłem w pracy. Czasem wyszedłem z wami na spacer, czasem odgrzałem obiad, to wszystko. Nie umiem zajmować się małymi dziećmi!
– Oj, tato, nie marudź… – młodsza córka przewróciła oczami, czego nie znosiłem, od zawsze.
– Nie marudzę. Mówię, jak było. Poza tym zdrowie już nie to… – dla mnie to był poważny argument. – A jeśli znowu zablokuje mi się kolano? Albo coś mi strzeli w kręgosłupie? Albo przewrócę się jak mama i…
– Teraz już przesadzasz! – prychnęła starsza córka, karmiąc jedno z bliźniąt zmiksowanym jabłkiem. – Czemu tak się migasz? Nie rozumiem…
– Po prostu nie lubię dzieci! – wypaliłem, przyparty do muru.
Przy stole zapadła cisza.
– Dzięki, tato, naprawdę dzięki – mruknął kpiąco mój syn.
– Och, już nie zgrywajcie urażonych. Kiedyś było inaczej. Dzieci po prostu się miało, a ojciec był od zarabiania pieniędzy, nie od niańczenia. To mama o was dbała, robiła wam kanapki do szkoły, chodziła na wywiadówki i pamiętała, które z was, kiedy i na co trzeba zaszczepić. Zatem… ten… chętnie czasem zobaczę moje wnuki i pomogę wam, w razie podbramkowej sytuacji, a jak podrosną, nauczę jeździć na rowerze czy zrobię z nimi karmnik do szkoły, ale nie zamierzam reszty mojego życia, a nie wiadomo, ile mi zostało, poświęcić na zmianę pieluch i serwowanie papek maluchom.
Po tym oświadczeniu córki chłodno się ze mną pożegnały i wyszły. Atmosfera była ciężka. Może powiedziałem za dużo, może za ostro, ale czułem, że muszę postawić granicę, zanim się rozpędzą. No i powiedziałem prawdę. Dzieci nie były moim światem, wnuki też nie będą. Nie czułem tej mitycznej miłości, nie miałem ochoty ich rozpieszczać i nosić na barana.
Dla mnie dzieci to odrębny gatunek
Nie wiem, czy to kwestia wychowania w zupełnie innych czasach, czy to ja byłem taki „niewrażliwy”, ale próbowałem i nie wyszło. Nie umiałem zmusić się, by na pełen etat udawać zakochanego we wnukach dziadka. Nie będę nad nimi cmokać, rozczulać się, z zachwytem grać w łapki, kołysać na bolącym kolanie i sprzątać całą kuchnię z rwącym kręgosłupem po „wspólnym gotowaniu”. No, przepraszam, ale nie, nie moja bajka, nie moje klimaty.
Najszczęśliwszy jestem przy maszynach. Kiedy słyszę, jak mruczą, wiem, co trzeba zrobić. Gdzie stuknąć, co dokręcić, a co wymienić. Samochody i silniki to mój żywioł. Z drugim dorosłym człowiekiem lubię rozmawiać krótko i konkretnie, a z dziećmi najchętniej wcale. Dla mnie to trochę jakby odrębny gatunek…
Moje córki się na mnie obraziły. Skończyły się zaproszenia na obiadki i podwieczorki. Ale za to nie podrzucają mi znienacka trójki niemowlaków. Syn jest raczej ubawiony całą sytuacją, no ale jemu nie popsułem żadnych planów. Nie ma jeszcze dzieci i możliwe, że nigdy nie będzie mieć. Chyba nawet jest mi wdzięczny za jasne postawienie sprawy, bo teraz wie, po kim ma ów brak parcia na przekazywanie genów.
Mam nadzieję, że jak dziewczynkom złość przejdzie, usiądziemy przy stole i porozmawiamy jak dorośli ludzie, poukładamy jakoś nasze relacje. Nie chciałbym na stare lata zostać sam jak palec, choć obawiam się, że coś popsułem swoją szczerością bezpowrotnie. Że nawet jeśli wrócimy do wspólnych obiadów, to jednak nie będzie tak jak wcześniej. Będziemy uważać na to, co mówimy, na prośby i życzenia.
Mijają dni, tygodnie i miesiące. Wiem, że maluchy chodzą do żłobka i przedszkola. Nie zostałem zaproszony na Dzień Dziadka organizowany w przedszkolu najstarszego wnuka. Trochę mi przykro, te dwie–trzy godziny dałbym radę wytrzymać, ale widocznie młodsza córka uznała, że jak nie, to nie, łaski bez. Byłem za to na urodzinach bliźniaków i jadłem tort, który upiekła starsza córka. Pewnie nie zobaczę każdego etapu życia moich wnuków. I nie chcę oszukiwać, również samego siebie, że bardzo mi na tym zależy. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że nie poznały Anieli. Byłaby wspaniałą babcią, rozpuściłaby je jak dziadowskie bicze, kochałaby za nas oboje…
Czytaj także:
„Po śmierci ukochanej żony, dzieci kazały mi niańczyć wnuki. Wtedy na zajęciach dla seniorów poznałem drugą miłość”
„Córka obraziła się, że odmówiłam niańczenia wnuka w trakcie pracy zdalnej. Żąda, bym zajęła się Maksiem”
„Jestem matką, jestem babcią, ale prawie zapomniałam, że jestem kobietą. Synowa wpycha mi wnuki, a ja chcę żyć po swojemu”