„Nie chciałem pomagać tej babie na drodze, władowała się w kłopoty z własnej głupoty! Szybko pożałowałem swojej wrogości”

Nie chciałem pomagać tej babie na drodze fot. Adobe Stock, pavel_shishkin
„Na pierwszy śnieg na drodze należy uważać, każdy to wie! Ale jednak natrafiliśmy na zakopane auto, ale w środku zamiast ofiary wypadku, była tylko… ofiara losu. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem ta kobieta w ogóle dojechała tak daleko: miała w swoim fiaciku letnie opony, jeździła jak 9-latek i z lada powodu wpadała w panikę”.
/ 21.11.2022 13:15
Nie chciałem pomagać tej babie na drodze fot. Adobe Stock, pavel_shishkin

Pamiętam dobrze pierwszy rok moich studiów. Nowe przeżycia silnie odciskają się we wspomnieniach. Jesień i zima tamtego roku były wyjątkowe. W listopadzie zrobiło się bardzo zimno, a od początku grudnia niemal codziennie padał śnieg. W styczniu mrozy trochę zelżały, ale pokrywa śnieżna nadal otulała Warszawę, a nowy puch regularnie upiększał stołeczne ulice.

W takich chwilach miasto jest naprawdę piękne

Jednak ani ja, ani Wojtek, mój współlokator, nie cieszyliśmy się widokami. Byliśmy przerażeni. Sesja zimowa zbliżała się z zawrotną prędkością, a my, pierwszoroczniacy, nie wiedzieliśmy jeszcze, co to znaczy, i ta niewiedza budziła w nas uzasadniony niepokój. Ja studiowałem zarządzanie, Wojtek filologię klasyczną, ale obaj nasłuchaliśmy się mitów o złych wykładowcach i wręcz diabolicznych paniach z dziekanatu. Nie obawialiśmy się nocy spędzonych nad książkami – raczej nerwów i braku wiedzy na temat zwyczajów na Uniwersytecie Warszawskim. Kiedy przyszedł ten dzień – pierwszy egzamin ze wstępu do ekonomii – bałem się tak bardzo, że poprosiłem Wojtka, aby mnie odwiózł. Mieliśmy jeden samochód na spółkę, starego poloneza, pożyczonego od mojego stryja. Na szczęście Wojtek lubił prowadzić. Zazwyczaj, bo przy takiej pogodzie jazda nawet nowiutkim ferrari byłaby udręką – padało nieprzerwanie od tygodnia. W dodatku obaj byliśmy wystraszeni. Ja z nerwów nie dałem rady przełknąć ani kęsa śniadania.

Ruszyliśmy z naszej stancji na Woli, aby dotrzeć na dziesiątą do budynków Wydziału Zarządzania na Służewie. Coś mnie podkusiło i poradziłem Wojtkowi, aby jechał przez Rondo Zesłańców Syberyjskich, a potem małymi uliczkami do Wołoskiej. Zamierzaliśmy za wszelką cenę uniknąć korków. Chcieliśmy dobrze, a wyszło jak zwykle. Zakopaliśmy się na którejś z tych małych uliczek przy Polach Mokotowskich. Założyliśmy, że skoro droga jest na mapie żółta, to na pewno służby miejskie dbają o jej przejezdność. Musieliśmy zmienić zdanie, gdy silnik drugi raz zgasł nam w zaspie na zakręcie. Wysiedliśmy, podłożyliśmy pod koła znalezione w pobliskim śmietniku deski, po czym kumpel wrócił za kierownicę, a ja pchałem. Perspektywa przegapienia egzaminu dodała mi nadludzkiej siły. Już za trzecią próbą wypchnąłem nasz samochód na środek drogi. Brzmi prosto, lecz proste to nie było…

Poza tym wciąż padający śnieg sprawił, że przemokły mi buty i spodnie, przez co nie wyglądałem już tak reprezentacyjnie, jak należało na pierwszy egzamin w mojej karierze. Wsiadłem znów do poloneza – i w tej samej chwili usłyszałem odgłos klaksonu. Przerażony, że tarasujemy przejazd, odwróciłem się, ale za nami zobaczyłem tylko ścianę śniegu. Tymczasem klakson nie milkł.

Zrozumieliśmy, że ktoś woła o pomoc

W takich sytuacjach wyłącza się myślenie, a włącza działanie. Egzamin, który miał się odbyć za 40 minut, zniknął z moich myśli. Złapałem gaśnicę i ruszyłem w stronę źródła dźwięku. Tuż za mną pędził Wojtek z apteczką. Po kilkudziesięciu metrach natrafiliśmy na zakopane auto, ale w środku zamiast ofiary wypadku, była tylko… ofiara losu. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem ta kobieta w ogóle dojechała tak daleko: miała w swoim fiaciku letnie opony, jeździła jak dziesięciolatek i z lada powodu wpadała w panikę. Na szczęście nie była ranna, a samochód działał. Po prostu zjechała za daleko, biorąc zakręt, i zakopała się w śniegu jak my. Jednak sama by się nie wydobyła, a jej starania tylko pogorszyły sprawę – padł akumulator, katowany kolejnymi próbami odpalenia. Zrozumiałem, że nici z egzaminu.

– Chłopcy, ja was bardzo proszę… – łkała starsza pani. – Jeśli nie zdążę do pracy, stanie się coś potwornego!

– A jak ja nie zdążę… – chciałem się pożalić, ale stwierdziłem, że to nie ma sensu. – Ech, no dobrze, idę po te deski.

Jednak deski nie wystarczyły, bo fiacik zarył się w śniegu i błocie. Pani Bożenka miała pecha przy zakręcie, a potem popełniła chyba każdy możliwy błąd nierozsądnego kierowcy. Żyłowała silnik, tylko wykańczając akumulator i ryjąc kołami coraz głębiej w zimnej masie. Musieliśmy zahaczyć samochód linką i ostrożnie go wyciągać. Wojtek kierował polonezem, a ja znów pchałem. Kilka razy łzy stawały mi w oczach, bo mijały nas kolejne samochody, z których żaden nawet nie zwolnił. Z drugiej strony muszę przyznać, że zwalnianie na tamtym zakręcie było igraniem z losem, bo każdy dobry samarytanin, który postanowiłby nam pomóc, mógł skończyć jak ta pani – w zaspie.

Padłem dwa razy w ubity śnieg, ale wreszcie wypchnąłem samochód. Dobrze, że nie miałem przy sobie żadnego lusterka, bo zobaczyłbym, jak bardzo nie nadaję się, żeby jechać na uczelnię: mokry od śniegu, potu i błota, ze zmierzwionymi włosami, czerwony na twarzy. Wojtek szybko wciągnął mnie do samochodu, abym się nie przeziębił.

To jeszcze nie był koniec...

musieliśmy pociągnąć fiata do samej Wołoskiej, żeby zdychający akumulator zaiskrzył, a silnik ruszył. Potem jeszcze jechaliśmy tuż za kobietą, upewniając się, czy auto nie zgaśnie jej na środku ruchliwej ulicy.

– No to koniec – zauważył Wojtek. – Za pięć minut zaczynacie. Ale trzeba było. Jakby się przez nas kobiecinka rozbiła…

– W Warszawie mieszka półtora miliona ludzi. Ktoś inny mógłby jej pomóc – zauważyłem, złością maskując panikę z powodu przepuszczenia pierwszego terminu.

Jednak wtedy stało się coś zdumiewającego. Chcieliśmy się tylko upewnić, że nieszczęśnica dotrze do jakiegoś większego skrzyżowania, a potem pomknąć ku wydziałowi. Ale ona jechała wciąż Wołoską, potem Rzymowskiego i dalej w stronę uczelni…

– Niemożliwe! – sapnął Wojtek. – Przecież ona skręca na północ! Tak jak my.

Byliśmy zbyt zdumieni, by zareagować; po prostu wtoczyliśmy się na parking Wydziału Zarządzania przy ulicy Szturmowej. Nasze zdumienie jeszcze wzrosło, kiedy fiacik zatrzymał się na zarezerwowanym miejscu parkingowym, a starsza pani wyszła ze środka.

To nie była ta sama kobieta…

Z fiacika wyłoniła się istota silna, władcza, o surowym obliczu, która zupełnie nic sobie nie robiła ze śnieżnej zawiei. Od razu na parkingu podbiegła do niej młoda asystentka, którą pamiętaliśmy z dziekanatu.

Pani Bożenko, mieliśmy zacząć o dziesiątej! – niemal płakała dziewczyna. – Pan profesor nie ma formularzy i…

– Spokojnie, już idziemy. Bez nas nie zaczną – oznajmiła jej stanowczym głosem właścicielka fiata. – Wejdźmy do środka, bo… – tu przerwała, bo nagle zauważyła nas, stojących na stanowisku obok. – A wy, chłopcy, co tu robicie? – zapytała tonem już zupełnie innym, tonem… dobrotliwej babci.

– Chcieliśmy się upewnić, że pani silnik nie zgaśnie na Wołoskiej i… – zaczął Wojtek.

A ona podeszła do nas i bez ceregieli czule objęła najpierw Wojtka, potem mnie.

– Patrz, Asiu, patrz! – wskazała nas asystentce. – To przyszłość narodu, prawdziwi dżentelmeni! Myślą, że tylko pomogli starszej kobiecie, a tak naprawdę dzięki nim odbędzie się egzamin ze wstępu do ekonomii!

Jak przez mgłę pamiętam dalsze wydarzenia. Wojtek prowadził mnie do auli niemal pod rękę, a tuż obok nas szła pani Bożenka wraz ze swoją asystentką. Nieśliśmy pliki papierów, a dokładniej formularze do testu egzaminacyjnego. Stanęliśmy przed aulą i oddaliśmy testy profesorowi M. Mój wykładowca pochwalił nas za dobre serce i chyba miał na końcu języka kilka cierpkich pytań do pani Bożenki, ale się powstrzymał. Bo przecież profesorowie też się boją pań z dziekanatu…

– Panie profesorze! – powiedziała na koniec królowa dziekanatu, wskazując na mnie. – Ten wspaniały młodzieniec pomógł mi na drodze. Zmarzł i się zdenerwował. Jest roztrzęsiony. Proszę mu doliczyć z pół godziny na rozwiązywanie tego testu.

– Nie mogę! Co zasady, to… – zaczął profesor, jednak szybko zmiękł pod spojrzeniem pani Bożenki. – No ale za dobry uczynek należy się nagroda. Będzie dodatkowy czas. I zapamiętam tego pana na ustnym.

– No, idź już, Mareczku – powiedziała pani Bożenka. – Nie wiem, co na to profesor, ale u mnie zaliczyłeś życzliwość na piątkę.

Z testem miałem kłopoty, dostałem ledwo czwórkę. Ale na ustnym była piąteczka. Może nie mam się czym chwalić, bo taka protekcja to niezbyt chlubna rzecz, ale profesor M. oraz inni wykładowcy odtąd patrzyli na mnie jak na przyjaciela strasznej pani z dziekanatu. Nie spóźniałem się już na egzaminy, jednak czułem, że gdyby kiedyś przydarzyła mi się zła przygoda, to miałbym na kogo liczyć. 

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA