Przeglądałam niedawno stare fotografie. Album przypadkowo wpadł mi w ręce podczas porządków, którymi próbowałam zabić czas. Miałam go pod dostatkiem. Odkąd przeszłam na emeryturę, nie wiedziałam, czym wypełnić dzień. Pogładziłam wytłaczaną, skórzaną oprawę.
Kto dziś tak przechowuje zdjęcia?
Usiadłam, odłożyłam ściereczkę do kurzu i otworzyłam drzwi do mojej młodości
Przełom lat 60. i 70. Ile się wtedy działo! Jak fascynujące i pełne wrażeń było życie. I wszystko wydawało się takie proste… Ze wzruszeniem oglądałam czarno-białe fotografie. Przy niektórych uśmiechałam się pod nosem, inne dotykały dawno zabliźnionych ran. Wspomnienia zalały moje nieprzygotowane serce, łzy nabiegły mi do oczu.
Nie, nie płakałam za utraconą młodością. Żałowałam straconej szansy na miłość. Byłam młoda i głupia, nie rozpoznałam prawdziwego uczucia. Przyszło mi za to zapłacić naprawdę wysoką cenę. Wyszłam za mąż dosyć późno, bo miałam już wtedy 27 lat.
W czasach mojej młodości był to poważny wiek, granica staropanieństwa.
Kobiety niezamężne nie miały łatwo, spychano je na margines życia
Nawet przydział spółdzielczego mieszkania przewidziany był w pierwszej kolejności dla rodzin. Pojęcie szczęśliwego singla nie istniało. Należało wyjść za mąż.
– Ela ciągle z wami? – co chwilę pytały rodziców ciotki i znajome. – No nic, ma jeszcze trochę czasu, ale jak jej się nie uda znaleźć męża do trzydziestki, to przepadło.
To samo mówiły mi koleżanki. Wszystkie były mężatkami, doczekały się już nawet potomstwa, pławiły w rodzinnym szczęściu i nieustannie mnie popędzały.
– Zainteresuj się wreszcie Andrzejem – mówiły. – Spędzacie razem mnóstwo czasu. Chłopak na medal, poważny, niegłupi, można na nim polegać. Na co czekasz?
Opędzałam się od ich dobrych rad jak od natrętnych much.
Andrzej był moim kolegą ze studiów. Tylko kolegą. Bardzo go lubiłam, świetnie nam się rozmawiało, ale to nie była miłość. Przynajmniej nie w takim sensie, jak ja ją wówczas rozumiałam. Bo ja chciałam uczucia, o jakim pisali w książkach. Pragnęłam gwałtownych uniesień, wielkiej namiętności.
Wyobrażałam sobie, jak bije mi serce, gdy tylko pojawi się mój książę z bajki.
Tymczasem Andrzej był zwyczajny
Ot – zwykły, szary człowiek. Może i powinnam zerwać tę znajomość, ale nie mogłam. Zaczął kręcić się koło mnie na ostatnim roku studiów. Gdziekolwiek poszłam, tam był on.
Szybko odkryłam, że jest całkiem sympatyczny, więc zaczęłam spędzać z nim więcej czasu, ale nie stworzyliśmy związku. Nigdy tak o nim nie myślałam. Zawsze głośno protestowałam, kiedy znajomi brali nas za parę.
Zależało mi na tym, żeby Andrzej to słyszał, bo miałam wrażenie, że on chciał zamiany naszej relacji na mniej przyjacielską. A ja przecież czekałam na wielką miłość...
Nie mogłam dać się bez sensu uwięzić przy Andrzeju, skoro ONA miała za chwilę nadejść. Życie jest tylko jedno, szkoda byłoby przeżyć je zwyczajnie i nudno, bez większych uniesień.
Wyjść za mąż za przyjaciela? Tylko dlatego, że jest pod ręką? Przysięgać mu przed ołtarzem miłość, wierność? Oj, nie. To byłoby nieuczciwe.
– Nieuczciwe jest trzymanie chłopaka w niepewności – powiedziała mi kiedyś przyjaciółka. – On cię kocha, wszyscy o tym wiedzą. Jeżeli nie chcesz z nim być, po prostu zerwij tę znajomość.
Tyle że na samą myśl o tym zbierało mi się na płacz. Za żadne skarby nie chciałam go stracić. Był wspaniałym przyjacielem, cudownym człowiekiem.
Czułam się w jego towarzystwie bezpiecznie i swobodnie
Nie musiałam udawać lepszej, ładniejszej, bystrzejszej. Nie musiałam grać. Andrzej kupował mnie taką, jaką byłam.
– I tego należało się trzymać jak koła ratunkowego. To się rzadko zdarza… – westchnęłam, przewracając stronę albumu.
Trafiłam na zdjęcia ze ślubu. Mojego i Tomka. Cóż to była za uroczystość! Kto mógł wtedy przypuszczać, że właśnie popełniam największy życiowy błąd? Przyszłego męża poznałam na wakacjach. Natychmiast wpadł mi w oko.
Przystojny, pewny siebie młody architekt roztaczał wokół siebie aurę, której trudno było się oprzeć. Na kogoś takiego czekałam. Zakochałam się w nim do szaleństwa, choć wcale go nie znałam. Nie zastanawiałam się głębiej nad tym, jakim jest człowiekiem. Tego miałam się dopiero dowiedzieć.
Wyszłam za niego za mąż zaledwie po kilku miesiącach szalonej znajomości
Były kwiaty i niespodziewane, romantyczne wypady za miasto. Tomek trochę się mną chwalił. Przedstawiał mnie swoim znajomym, podkreślając fakt, że ukończyłam polonistykę i pracuję na uniwerku. Byłam tym trochę zdziwiona, ale prawdziwy dzwonek alarmowy usłyszałam w głowie tylko raz, miesiąc przed ślubem. Do dziś nie mogę odżałować, że go zlekceważyłam.
Spóźniłam się na spotkanie z Tomkiem. Mama źle się poczuła i musiałam przy niej zostać, aż ojciec wróci z pracy i mnie zastąpi. O telefonach komórkowych nikt wtedy jeszcze nie słyszał, nie mogłam więc zawiadomić narzeczonego, który czekał na mnie w kawiarni.
Trzeba mu przyznać, że czekał aż do skutku. Wpadłam spóźniona ponad godzinę i od progu zaczęłam mu opowiadać o kłopotach mamy z sercem. Byłam pewna, że to wystarczające usprawiedliwienie, a poza tym chciałam usłyszeć od ukochanego jakieś słowa otuchy. Tymczasem Tomek zmierzył mnie zimnym spojrzeniem.
– Wiesz, jak długo tu sterczę? – wysyczał, jakby nic z tego, co mówiłam, do niego nie dotarło. – Jesteś nieodpowiedzialna! Byłem umówiony z kumplem, miałem mu oddać kasetę. Myślałem, że pojedziemy do niego razem, a ty mi taki numer wykręciłaś.
Słuchałam go zdumiona. Liczył się tylko on i jego sprawy… Moje, nawet te najważniejsze, nie były warte funta kłaków. Pokłóciliśmy się wtedy i rozstaliśmy w gniewie. Intuicja podpowiadała mi, że powinnam z nim zerwać.
Ale jak podjąć taką decyzję, kiedy zostały już wydrukowane zaproszenia na ślub? Zresztą łudziłam się, że to było tylko drobne nieporozumienie.
A Andrzej? Odsunął się. Nie miałam dla niego zbyt wiele czasu, byłam całkowicie pochłonięta szalonym, emocjonującym narzeczeństwem.
Można powiedzieć, że dostałam to, czego chciałam
Tylko czy byłam szczęśliwa? Wtedy sądziłam, że tak. Przypomniałam sobie o przyjacielu, kompletując listę weselnych gości. Postanowiłam zawieźć mu zaproszenie bez Tomka. Uznałam, że tak będzie zręczniej.
Spotkaliśmy się w naszej ulubionej kawiarni, w której przegadaliśmy tyle godzin. Podeszłam do „naszego” stolika. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Andrzej wstał i podał mi kopertę z listem. Sięgnęłam po nią odruchowo. To było tak wymowne, że słowa uwięzły mi w gardle.
– Jesteś pewna, że będziesz szczęśliwa? – spytał Andrzej, patrząc mi w oczy.
Milczałam, wahając się, co odpowiedzieć. W obecności człowieka, który mnie kochał i akceptował ze wszystkimi wadami, zbladło przekonanie o tym, że Tomek jest moim przeznaczeniem. Już nie wiedziałam, czy dobrze robię, wychodząc za niego.
Rozzłościłam się. Chciałam być szczęśliwa za wszelką cenę. Niepotrzebne mi były wątpliwości. Niepotrzebny był mi Andrzej, który zasiewał je w mojej duszy. Nie pamiętam, co powiedziałam, lecz nie było to nic miłego, bo targały mną wtedy silne emocje.
Mój przyjaciel odszedł, zostawiając mnie samą
Po chwili wybiegłam z kawiarni, unikając wzroku wpatrzonych we mnie ludzi. Płakałam – tak jak teraz. Ostrożnie podważyłam sklejony z kartą albumu brzeg zdjęcia. Wiele lat temu ukryłam pod nim list, który napisał do mnie Andrzej. Nie mogłam zdobyć się na to, by go wyrzucić. Po prostu musiałam go mieć.
„Nie umiem opisać, co czuję – pisał. – Zawalił mi się świat. Kocham cię od tylu lat, że nie pamiętam już innych czasów. Taka miłość się nie zdarza, a jednak mnie się zdarzyła. Pamiętaj o tym zawsze…”.
Nie napisał nic o tym, że się na mnie zawiódł czy że został źle potraktowany. Nie robił mi żadnych wyrzutów, o nic też nie prosił. Po prostu chciał, abym wiedziała, że byłam miłością jego życia. Tylko tyle.
Zobaczyłam go dwa lata później na urodzinach wspólnej koleżanki
Tomek jak zwykle brylował w towarzystwie, przyciągając zachwycone spojrzenia kobiet i budząc uznanie mężczyzn. Wiedziałam już jednak, że to tylko maska, którą nakłada, wychodząc z domu. Nawet ja przy ludziach mogłam liczyć na dobre traktowanie. Wszystko było na pokaz. I tylko czasami Tomek zapominał o kreowaniu siebie na idealnego męża i dobrego człowieka.
– Elka, przynieś mi wino – w pewnym momencie rzucił przez ramię rozkaz.
Złowiłam zdumione spojrzenia znajomych. No tak, zwykle uważał na ton swojego głosu, kiedy się do mnie zwracał przy ludziach, jednak nie tym razem… To była opryskliwa odzywka. Nikt nie miał pojęcia, że w domu mówi tak do mnie cały czas. Wzruszyłam ramionami i poszłam po kieliszek.
Dwa lata małżeństwa nauczyły mnie, że walka z Tomkiem zawsze kończy się porażką. Nie, nie bił mnie. Stosował bardziej wyrafinowaną przemoc emocjonalną. Tak długo poniżał mnie, powtarzał, że jestem nikim, że prawie zaczęłam w to wierzyć.
Robił mi klasyczne pranie mózgu
Dziś mówi się głośno o takich zachowaniach, piętnuje je jako toksyczne i uświadamia kobiety, że mają prawo się bronić. Wtedy nikt nie zrozumiałby, na co się skarżę. Sama nie rozumiałam swojego położenia. Na pozór miałam dobrego męża, który nie bił, nie pił i dobrze zarabiał. Tylko ja wiedziałam, jakie piekło potrafi mi zgotować w domu.
– Dobrze wychowałeś żonę! – zarechotał kolega, kiedy podawałam Tomkowi wino. – Moja w łeb by mi dała za taką odzywkę.
– Elka zna swoje miejsce – odparł mój mąż i zaraz się zreflektował. – To dlatego, że mnie kochasz, prawda, skarbie?
Odsunęłam się i wyszłam z pokoju. Zbierało mi się na płacz. Znów mnie upokorzył.
– Elżbietko! Poczekaj! – Andrzej dogonił mnie dopiero pod drzwiami łazienki.
Spojrzałam na niego szklanymi oczami. Nie były łzy wściekłości, tylko smutku i rezygnacji. Byłam ofiarą Tomka i nie miałam siły, żeby protestować.
– Odejdź od niego! – Andrzej doskonale wiedział, co się dzieje w moim małżeństwie. – Teraz! Wyjdź ze mną i zostaw go.
– Nie mogę – powiedziałam stanowczo. – Jestem w ciąży. Dziecko musi mieć ojca. Najważniejsza jest rodzina.
W końcu się rozwiodłam i zaczęłam szukać Andrzeja
Dziś wiem, że nie miałam racji. 25 lat małżeństwa z człowiekiem, który próbuje cię zniszczyć, potrafi niejednego nauczyć. Z czasem Tomek uznał chyba, że wystarczająco mnie „wychował” albo znudziłam mu się jako ofiara. Żyliśmy razem, lecz obok siebie. Czy to była ta rodzina, którą pragnęłam ocalić dla dziecka, poświęcając siebie i swoje szczęście? Na pewno nie.
W końcu powiedziałam „Dość!” i złożyłam pozew rozwodowy. Tomek walczył na sali sądowej jak lew, nie chciał rozwodu. Sędzia miała wątpliwości. Na szczęście ten idiota zagalopował się i zadał jedno niewłaściwe pytanie: kto się nim zajmie, kto będzie prowadził dom, jeśli ja odejdę?
Sędzia uświadomiła mu, że żona to nie dożywotnia służąca. Że w małżeństwie ważniejsze są inne więzi: miłość, szacunek. Wyjęłam z ostatniej karty albumu kolorowe zdjęcie. Dwoje starszych ludzi. Andrzej i ja. Zaczęłam go szukać zaraz po rozwodzie, ale dopiero moja córka odnalazła ślad w sieci.
Prowadził kiedyś wydawnictwo, ten trop się urywał, jednak przez portale społecznościowe jakoś dotarłyśmy do jego znajomych. I tak po nitce do kłębka...
Nie wiem, czego się spodziewałam. Spotkaliśmy się na początku lata. Nasza ulubiona kawiarnia już nie istniała, więc poszliśmy spacer. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. W pewnej chwili Andrzej zatrzymał się, ujął moją dłoń i powiedział:
– To były piękne czasy, Elżbietko, bo nasze. Jak ja cię kochałem! Zawsze pozostaniesz moim najdroższym wspomnieniem.
Zrozumiałam. Nie można cofnąć czasu i wrócić do przeszłości. To niewykonalne.
Czytaj także:
„Po rozwodzie wszystkie przyjaciółki się ode mnie odsunęły. Bały się, że... ukradnę im mężów"
„Od 20 lat mam kochanki w całej Europie. Myślałem, że Zosia nic nie wie. Miałem ją za głupią gęś”
„Kiedy tata trafił do domu opieki, mama znalazła sobie kochasia. Byłam na nią wściekła. Przecież to zdrada!"