„Nie chciałam spędzić życia w garach, ale po ślubie stałam się darmową kuchtą męża. Nigdy za nic mi nie podziękował”

Mąż oczekiwał, że będę jego darmową kucharką fot. Adobe Stock, Solarisys
„Przychodził z biura i siadał za stołem. Dostawał pod nos zupę, potem drugie danie, czasem też deser. Wiele razy czekałam aż powie, że dobre. Niestety, on tak nie mówił. Nie wiem, czy dlatego, że nie było dobre, czy po prostu było mu to obojętne. Jadł i wstawał od stołu. Nigdy nie podziękował ani nie zaproponował, że tym razem to on coś ugotuje”.
/ 11.08.2022 19:15
Mąż oczekiwał, że będę jego darmową kucharką fot. Adobe Stock, Solarisys

Jakiś czas temu powiedziałam kategoryczne „koniec”. Koniec z codziennym gotowaniem, podawaniem do stołu, zasuwaniem w kuchni, jak tylko wrócę z pracy.

Co jest na obiad? Znowu rosół? Dlaczego nie ma już tych schabowych? Kluski leniwe? Łeeee – słyszałam to przez lata i miałam dość!

Moja mama praktycznie nie wychodziła z kuchni

Śniadanie, obiad, kolacja, śniadanie, obiad, kolacja – i tak w kółko, dzień za dniem, okrągły rok.

– O, nie. U mnie tak będzie. Na pewno do tego nie dopuszczę – zapowiedziałam, wchodząc w pełnoletność.

Nie mówiłam tego głośno ukochanej mamie, nie chciałam jej robić przykrości, mówiąc, że widzę, jak się męczy. Ale ja nie chciałam w ten sposób spędzić życia… Dziś mam 76 lat, od dawna jestem na emeryturze. Pochodzę z niewielkiej miejscowości. Wyszłam za mąż niedługo po ukończeniu studiów. Z wykształcenia jestem ekonomistką, ale w zawodzie nie pracowałam długo. Właściwie wcale, bo trudno nazwać pracą kilkutygodniowe przyuczenie w państwowym molochu. Potem okazało się, że nie ma dla mnie miejsca, bo na tę pracę czeka córunia jakiegoś kierownika. Przy okazji mam taką refleksję, że pod tym względem nic się w naszym kraju nie zmieniło. Jak były układy, tak są. Nie masz układów, to żebyś była najlepsza – i tak wiele nie zdziałasz.

– Nie martw się, jesteś zdolna, na pewno znajdziesz pracę – na moją mamę mogłam liczyć.

Piękna, kruczowłosa kobieta zawsze podnosiła mnie na duchu, zawsze była dla mnie wsparciem. Mówiła tak, choć całe swoje życie spędziła przy maszynie w tym samym zakładzie, w którym ja miałam pracować. Choć nie, przepraszam, całe życie spędziła przy garach. A w międzyczasie też pracowała. Z uśmiechem!

– Mamo, jak ty to robisz, że zaharowujesz się na śmierć, a mimo to zawsze jesteś pogodna? – pytałam ją chyba raz na rok.

– Halinko, ten uśmiech dodaje mi sił. I jeszcze to, że mam was, moje dzieci.

Harowała i jeszcze wychowywała nas

Andrzej to mój młodszy brat. Łobuziak jak wtedy większość chłopaków. Ale kochany. Mimo że najmłodszy w rodzinie, zawsze mogłyśmy na niego liczyć. Ważna była piłka, podwórko, trzepak, lecz gdy trzeba było pomóc – robił to bez słowa. Spytacie co z ojcem? Niewiele o nim wiem. Zostawił nas kilka miesięcy po urodzeniu się Andrzeja. Podobno nie chciał drugiego dziecka, podobno mówił o tym mamusi.

– Halinko, dajmy spokój. Stało się. Najważniejsze, żebyśmy teraz we trójkę dali sobie radę, żebyście wyrośli na dobrych ludzi – mówiła mama, gdy rozpoczynałam ten temat.

Czy znalazł sobie inną kobietę? Czy przestał kochać mamę? Dlaczego zostawił dzieci? Te pytania czasami wracają. Nigdy nie poznałam na nie odpowiedzi. I pewnie nigdy już nie poznam.

Po tym, jak na moje miejsce zatrudniono córkę kierownika, długo szukałam pracy. Dzięki Bogu pracował mój mąż. Nie mogę na niego narzekać. Zarabiał przyzwoicie, nie pił, nie awanturował się, nie włóczył z kolegami. Ale był w naszym życiu jakby nieobecny. Przychodził z biura około godziny 17, mył ręce i siadał za stołem. Dostawał pod nos zupę, potem drugie danie, czasem też deser. Wiele razy czekałam aż powie: „dobre”. Niestety, on tak nie mówił. Nie wiem, czy dlatego, że nie było dobre, czy po prostu było mu to obojętne. Rosół, ogórkowa, żurek, pierogi, schabowy, makaron. Jadł i wstawał od stołu. Zanosił talerze do zlewu, czasem je umył i siadał. Zawsze w tym samym miejscu. Mieliśmy taki wielki, zielony fotel. To chyba nie była skóra, choć tak wyglądała. Zmieściłyby się na nim dwie osoby, ale Wiesiek – choć nie był jakiejś wielkiej postury – rozwalał się w nim tak, że dla mnie, drobnej kobiety, miejsca już nie było.

Włączał telewizor i siedział godzinami

Rozumiem teraz, gdy mamy setki kanałów telewizyjnych (choć najczęściej i tak w kółko leci w nich to samo), ale wtedy? Jedynka, dwójka, i tyle.

– Wiesiek, co ty tak patrzysz i patrzysz w to pudełko? Przecież tam nic nie ma – nie wytrzymywałam czasami.

– Coś tam jest – odpowiadał, choć najczęściej po prostu się uśmiechał.

„Halinka, obiecałaś sobie, że tak nie będziesz żyła” – coraz częściej przypominałam sobie w duchu deklarację sprzed lat.

I coraz częściej miałam przed oczami obraz mamy stojącej latami przy garach. W końcu znalazłam pracę. Koleżanka z technikum powiedziała mi, że urząd miasta szuka sekretarki. Dostałam tę posadę, choć na krótko. Znowu na moje miejsce trzeba było zatrudnić kogoś znajomego. Na szczęście tym razem kilka pokoi dalej jeden z wydziałów szukał pracowników. Spytałam, zgodzili się.

– Ale to będzie bardziej taka praca papierkowa, niezbyt związana z pani wykształceniem – zastrzegł grzecznie kierownik tego wydziału.

Zgodziłam się, choć na wstępie powiedziano mi, żebym nie spodziewała się wielkich zarobków. Nie było to wtedy dla mnie ważne. Miałam już dość stania przy garach, chciałam coś robić, być komuś potrzebna.

– Co jest dziś na obiad? – to znajome pytanie jak grom z jasnego nieba spadło na mnie drugiego albo trzeciego dnia po rozpoczęciu pracy.

Kto je zadał? Macie rację, Wiesiek.

– Przecież dopiero przyszłam z pracy – odpowiedziałam mężowi zgodnie z prawdą, byłam w domu jakieś pół godziny przed nim.

Usiadł w zielonym fotelu i siedział. Nie wziął sobie do zjedzenia kanapki czy kawałka kiełbasy. Siedział i czekał. Wstawiłam szybko jakiś makaron, na szybko machnęłam jakiś sos. Pół godziny później danie było gotowe. Postawiłam ma stole, zjedliśmy. Wiesiek odłożył talerz do zlewu, wrócił na fotel, włączył telewizor… Nie miałam złudzeń, wiedziałam, że moje życie będzie teraz tak wyglądało. Nie pozostało mi nic innego, jak spróbować je jak najlepiej zorganizować. Czyli gotować na dwa dni, wieczorami przygotowywać obiad na dzień następny. Wpadłam w ten rytm.

– Halinka, jakoś tak mizernie wyglądasz… – mówiły mi raz na jakiś czas koleżanki z pokoju w urzędzie.

Nie wiem, czy w związku z tym gorzej gotowałam, czy mojemu mężowi smakowało, czy nadążałam za jego oczekiwaniami. Mój szanowny małżonek jak zwykle przychodził z pracy, jadł, po czym siadał w fotelu.

Wszystko się zmieni, jak będą dzieci – moja psiapsiółka Ewa regularnie mnie pocieszała. – Zobaczysz, wtedy dom zacznie tętnić innym życiem. Będzie radośnie, choć obowiązków przybędzie – mówiła.

Kasia przyszła na świat wiosną, Tomek dwa lata później jesienią.

„Halinka, teraz już będzie inaczej” – mówiłam sobie często.

Po pracy mąż nadal czekał na obiad

Na to „inaczej” czekałam rok, potem drugi, potem trzeci, potem kolejny… Nie powiem, Wiesiek pomagał. Raz mniej, raz więcej, ale pomagał. Było jednak coś, co gasiło mój optymizm, że może być inaczej. Ten jego rytuał. Po pracy do stołu, czekanie na obiad, a potem fotel. Nie pytał, czy może zrobić obiad za mnie. Siadał i czekał. A mnie czasami aż zalewała krew… I znów wracał obraz z dzieciństwa. Obraz mamy stojącej w kuchni, ciągle zaglądającej do garów, czy już ugotowała się zupa, czy ziemniaki już miękkie. Tyle tylko, że tą mamą byłam teraz ja. A nie tak miało być!

Nie uciekałam nigdy od pracy, ale chciałam być komuś potrzebna, usłyszeć dobre słowo.

„Kochanie, te mielone są świetne. Nikt takich nie potrafi zrobić” – wystarczyłyby takie słowa, by dodać mi skrzydeł.

Niestety, one nie padały. Dzieciaki rosły, ja wróciłam do pracy. Na szczęście w urzędzie miejsce na mnie czekało, nikt mnie nie poganiał, bym szybciej wróciła z macierzyńskiego czy wychowawczego. Pod tym względem tamte czasy były chyba jednak lepsze… Nawet nie wiem, kiedy stuknęła mi czterdziestka, potem pięćdziesiątka. Maluchy przestały być maluchami.

Co na obiad? – coraz mniej przeszkadzało mi nawet pytanie, od którego nie mogłam się uwolnić od lat.

Wiesiek znalazł dodatkową pracę. Przychodził do domu już nie około godziny 17, ale o 19 czy 20, a nawet później. I jakoś dziwnie mniej głodny. Czasami sam sięgał do lodówki po kawałek kiełbasy, czasami robił sobie jakąś kanapkę. Rzadziej pytał, co na obiad. Jadł w tej dodatkowej pracy? Próbowałam pytać.

– Halina, daj spokój. Zmęczony jestem – padała najczęściej odpowiedź. Kasia poszła na studia, Tomek zaczął coś mówić o wyjeździe na Zachód.

Bałam się o nich

Chyba bardziej o Tomka, bo właśnie upadała komuna i świat otwierał się dla Polaków. Dla młodych ludzi, jak mój syn, było to niczym zaproszenie do raju. Ja to odbierałam jak wielkie niebezpieczeństwo. „Czy da sobie radę? Zna angielski, ale tak sam w obcym kraju?”. Bardzo się obawiałam. Syn wyjechał do Niemiec. Znalazł pracę na budowie. Mieszka tam od ponad dwudziestu lat. Niedawno założył swoją firmę budowlaną.

Mamo, szału nie ma, ale nie ma też co narzekać. Jakoś ciągnę ten wózek – powtarza co roku, gdy przyjeżdża na święta Bożego Narodzenia.

W tym roku ma ponoć przedstawić nam swoją dziewczynę. Czas najwyższy, stuknęła mu przecież czterdziestka. Wypadałoby założyć rodzinę.

– Bez pośpiechu – odpowiada, gdy mu o tym przypominam.

Inaczej Kasia… Ona wyszła za mąż kilka lat po studiach. Skończyła pedagogikę, zajmuje się maluchami w przedszkolu. Z Romkiem mają syna Krzysia i córkę Agnieszkę. Różnica wieku mniej więcej jak u mnie pomiędzy Kasią a Tomkiem – nieco ponad dwa lata. Mój zięć ma niezłą pracę, jest handlowcem.

– Mamo, nie będziemy wam siedzieli na głowie. Wynajmiemy sobie mieszkanie i będziemy zbierali na własne – postanowili jeszcze przed ślubem.

Nie chciałam się zgodzić. Tomek w Niemczech, Wieśka praktycznie nie ma w domu, a teraz także Kasia się wyprowadzi.

„Zostanę sama jak ten palec” – obawy wracały jak bumerang. 

Pocieszała mnie przyjaciółka.

– Będziemy sobie chodziły do kina, na kawkę. Będę do ciebie przychodziła, a ty do mnie. Zobaczysz, zagospodarujemy sobie jakoś czas – mówiła.

Nie założyła rodziny, ale na nudę nie narzekała

Potrafiła sobie jakoś zorganizować każdą chwilę. Kilka miesięcy później Ewa poznała rozwodnika. Nie mogę powiedzieć, że nasza przyjaźń się urwała, bo spotykałyśmy się regularnie. Ale to nie było już to, co kiedyś. Partner Ewy stał się dla niej całym życiem. Kilka lat temu zmarł Wiesiek. Problemy z krążeniem zaczęły się u niego dawno, nawet ograniczył dodatkową pracę. W międzyczasie zmieniliśmy meble, zniknął fotel… Ale z narożnika mój mąż wciąż patrzył w telewizor. Któregoś dnia zadzwonili z jego pracy.

– Niech pani jedzie do szpitala. Pani mąż miał chyba zawał – powiedzieli.

W szpitalu się potwierdziło. Rok później przyszedł drugi zawał. Tym razem Waldka nie udało się już uratować. Zostałam sama. Patrzyłam, jak Kasia z Romkiem dają sobie radę, byłam nawet dwa razy u Tomka w Niemczech. Kochane dzieciaki. Niczego ode mnie nie chciały. Ale mnie coraz bardziej doskwierała samotność. Tym bardziej że przeszłam na emeryturę. Wnuki rosną w oczach. Przedszkole, podstawówka, gimnazjum. A Krzyś jest już w liceum. Jakbym widziała Kasię i Tomka jakieś trzydzieści lat temu… Są takimi przytulankami, jak wtedy moje dzieciaki. Zaglądają do mnie regularnie.

– Czemu wam się tak śpieszy? – pytam dzieci ze smutkiem, bo często wpadają jak po ogień.

Nic dziwnego, pracują bardzo dużo, a i dzieciaki mają już swój świat. Ewa ostatecznie też założyła rodzinę. Teraz zadzwoni raz, dwa razy w miesiącu. Poplotkujemy przez telefon jak za dawnych lat, ale na dłuższe spotkania też nie ma czasu.

– Halinko, zajrzę, na pewno zajrzę – mówi za każdym razem.

Moja przyjaciółka jest ode mnie pięć lat młodsza, późno wyszła za mąż, późno pojawiły się dzieci…

Pewnego wiosennego dnia zadzwoniła Kasia

– Mamo, Krzyś będzie miał teraz więcej treningów w klubie piłkarskim. One najczęściej są mniej więcej godzinę po jego szkole, na boisku niedaleko ciebie. Nie zdąży przyjechać do domu na obiad, a na głodnego lepiej żeby nie trenował. Nie chcę, żeby ciągle jadł jakieś fast foody na mieście. Może czasami wpadać do ciebie na obiad? – spytała córka.

Zamurowało mnie. Wiadomo, że dla dzieci i wnuków zrobię wszystko, ale ostatnio Kasia mówiła, że Krzyś ma cztery treningi w tygodniu. Czyli gary, codziennie gary! Odzwyczaiłam się od tego, po śmierci Wieśka przestałam regularnie gotować. Coś tam sobie od czas do czasu upichciłam.

– Córeczko, oczywiście, niech Krzyś przychodzi, kiedy chce. Dobrze byłoby tylko, żeby dawał znać, kiedy będzie – odpowiedziałam.

Po godzinie zadzwoniła komórka.

– Babcia? – usłyszałam radosny głos Krzysia. – No to ja będę jutro tak jakoś wpół do czwartej. OK? – spytał.

– Oczywiście, kochanie. Przychodź. Pyszny obiadek czeka na ciebie – odpowiedziałam bez zastanowienia.

„Jaki pyszny obiadek?”– chwilę później zaczęłam pytać samą siebie.

Miałam wprawdzie w zamrażalniku jakieś pierogi, pewnie znajdzie się mielony. Ale zupa? Jakaś surówka? Przecież Krzysia trzeba porządnie nakarmić. Błyskawicznie byłam naprzeciwko w pawilonach. Kilogram schabu, ziemniaki, skrzydełka na rosół, ogórki kiszone, bo Krzyś je uwielbia. Dla mnie zawsze Krzyś, choć to już przecież piętnastolatek, kawał chłopa, chyba ma ze 190 cm wzrostu, w każdym razie jest wyższy od ojca.

– Babciaaaa, jaki jestem głodny!

Następnego dnia po piętnastej Krzyś wpadł do mnie pomiędzy lekcjami a treningiem.

– Nie miałeś w szkole żadnych kanapek? – zdumiałam się.

Tata mi zrobił trzy bułki, ale po czwartej przerwie już ich nie było – odparł.

„No tak, co to dla takiego chłopa trzy bułki” – pomyślałam.

– Myj ręce i siadaj do stołu – zapowiedziałam wnukowi.

Pięć minut później po wielkim talerzu rosołu nie było śladu.

– Pyszny, mój ulubiony. A co masz, babciu, na drugie? – spytał Krzyś.

– Twoje ulubione schabowe prosto z patelni – zapowiedziałam.

– Super! – rzucił w swoim stylu.

Zajmujący tak na oko połowę dużego talerza schabowy zniknął momentalnie. Krzyś kończył ziemniaki.

– Babcia, nie masz jeszcze mięska...? – spytał cichutko, spoglądając na mnie swymi pięknymi oczkami.

Kochanie, naturalnie – w sekundę byłam w kuchni, a po chwili kolejny schabowy na talerzu Krzysia.

– Babcia, jakie to wszystko pyszne, mniam! – zachwycał się wnuk.

Zanim zdążyłam się napatrzyć na jego najedzoną buzię, już był w drzwiach.

– Dzięki babcia, lecę na trening!

Pozbierałam talerze, pozmywałam je.

Mogłam odpocząć

Wieczorem zadzwoniła komórka.

– Babcia, raz jeszcze dzięki za pyszny obiad. Normalnie pyszota – usłyszałam głos Krzysia. – A co jutro będzie? – padło za chwilę pytanie wnuka.

No tak, przecież jutro Krzyś też przyjdzie. I pojutrze też. Nie dam mu przecież tego samego rosołu. I nie usmażę znowu tych samych schabowych. Może zrobię pomidorową, też lubi… Albo pierogi. On je uwielbia. Tylko czy mam wszystko na farsz? Pytanie goniło pytanie. Kwadrans później byłam już na stoisku mięsnym w pobliskich delikatesach. Po tygodniu w niedzielę wieczorem zadzwonił Krzyś.

– Babciu, dzwonię wcześniej, żebyś nie była zaskoczona. Nie wpadnę jutro na obiad, bo właśnie na fejsie umówiliśmy się z kolegami, że przed treningiem wpadniemy ma kebaba, którego otworzyli koło naszej szkoły. Podobno pyszny – zakomunikował wnuk.

„Jak to? Wszystko na grzybową kupione, udka z kurczaka przyprawione, tylko wrzucać do piekarnika. A jego nie będzie? – pomyślałam.

– A kiedy przyjdziesz na obiad do babci? – spytałam.

Babcia, no co ty, we wtorek jestem. Gdzie ja zjem lepiej niż u ciebie? Kebaba spróbujemy z ciekawości. Twoje jedzenie nie ma konkurencji! – w głosie Krzysia nie było cienia wątpliwości.

Czułam, jak rosną mi skrzydła. Jestem w końcu komuś potrzebna, ktoś docenia moją pracę. A te słowa? Sprawiają, że chce mi się żyć. Niech już będzie wtorek, niech Krzysiek przyjdzie na obiad! Poniedziałek rano, znów dzwoni komórka. To Agnieszka.

– Babcia? Dzisiaj mamy skrócone lekcje, idziemy ze szkołą do kina. Tam koło ciebie. Może po kinie zajrzę na obiad? – pyta wnusia.

– Oczywiście, Agniesiu! A co byś zjadła? – pytam.

– Babciu, przecież wiesz, że u ciebie wszystko jest pyszne – odpowiada uroczo wnusia.

Kilka dni później dzwoni Ewa.

Halinka, trzeba się spotkać. Już kilka miesięcy nie piłyśmy razem kawy. Jutro w południe? – proponuje.

– W południe nie, jestem zajęta. Ale może po południu na szybką kawę… – odpowiadam.

– Dlaczego na szybką? – przyjaciółki się niepokoi.

– Kochana, mam swoje obowiązki – odpowiadam z dumą i uśmiecham się pod nosem.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA