– Ludka, twoja babcia przyszła! – ledwo przekroczyłam próg szatni w szkole córki, a już dobiegły mnie te bezmyślne słowa.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu dowcipnisi, czerwona i zasapana. Klimakterium zaczęło mi się dobrych kilka lat temu i od tej pory uderzenia gorąca i czerwone policzki stały się dla mnie swego rodzaju codziennością. No tak, siedmioletnia dziewczynka z bezczelnym uśmiechem i przylepioną do zębów gumą do żucia… „Żeby ci tak wszystkie zębiska wyleciały od tej gumy!” – pomyślałam mściwie, nie mogąc opanować tępej wściekłości. A potem usłyszałam inny głos, cieniutki, ale stanowczy i najukochańszy na świecie:
– To nie moja babcia, tylko mama. I wygląda świetnie na swój wiek. Dużo lepiej niż twoja!
Poczułam, jak do oczu napływają mi łzy. Łzy wzruszenia tym razem. Moja ukochana córeczka! Kiedy ona tak urosła? Kiedy nauczyła się bronić swojego zdania? I dobrego imienia swojej matki przy okazji?! Matki, która zawsze robiła to, czego oczekiwało od niej otoczenie… Poza tym jednym razem – kiedy na świat miała przyjść Ludmiła. Na szczęście.
W swojej rodzinie byłam czarną owcą
Nigdy nie przepadałam za dziećmi. Teraz nadeszły takie czasy, że do niechęci do zaślinionych buziek i pełnej pieluchy sławne kobiety przyznają się nawet w telewizji, ale trzydzieści lat temu, kiedy moje koleżanki zostawały matkami, przyznać się do czegoś takiego równało się towarzyskiemu samobójstwu.
– Musisz spróbować! Nie wiesz, co tracisz – mówiły mi jedne.
– Pewnie nie może mieć dzieci i tak się pociesza – szeptały za moimi plecami drugie.
– Bo dziecko to kłopot, a ona to wygodna egoistka. Zawsze taka była – twierdziły wszystkie.
No i to tyle, jeśli chodzi o kobiecą solidarność.
Najgorsze, że te pełne potępienia głosy dochodziły najgłośniej od mojej własnej rodziny. Każde święta przeżywałam jak najgorszy horror, odliczając godziny do wyjścia, kiedy będę mogła wsiąść do samochodu i uciec od wymówek mamy i dwóch sióstr. Oczywiście mogłam na święta nie jeździć do rodzinnego domu, jednak wówczas, wstyd się przyznać, po prostu nie miałam odwagi na taki krok…
Pracuję na uniwersytecie. Lubię swoją pracę. Zawsze dawała mi ona nie tylko pieniądze, ale też poczucie nieustannego rozwoju zawodowego, wyzwania – szczęście po prostu. Lecz moja praca wymaga poświęceń, nierzadko wyjazdów, siedzenia nad projektami od rana do nocy. Uważałam, że w takim życiu nie ma miejsca na dziecko.
Poza tym przez wiele lat nie czułam instynktu macierzyńskiego, nie chciałam się żadnym „małym, bezbronnym człowieczkiem” zajmować – dobrze mi było bez niego. Na szczęście mój mąż był tego samego zdania. Kiedy poznaliśmy się na uczelni, miał za sobą małżeństwo, z którego pozostała mu dorastająca córka i konflikty z eksżoną.
Teraz jego celem było prowadzenie jak najspokojniejszego życia, pozbawionego rodzinnych raf. A moim celem było mu to zapewnić. Wygodne mieszkanie, wakacje w ciekawych miejscach, sprawdzone grono przyjaciół – to wszystko mieliśmy. Nic więcej nie było nam do szczęścia potrzebne.
Z czasem moja rodzina przestała przypominać mi o tykającym zegarze biologicznym. A kiedy przekroczyłam magiczną czterdziestkę, wszelkie komentarze na temat naszej bezdzietności umilkły jak ręką odjął. A ja? Cóż, czułam się kobietą szczęśliwą i spełnioną. Nawet teraz, kiedy jestem matką, muszę być wobec siebie uczciwa i powiedzieć, że dziecka mi na żadnym etapie nie brakowało. Po prostu nie potrafiłam sobie wyobrazić, jakie ono daje szczęście.
Za swój stan obwiniłam... chorobę
Po czterdziestych urodzinach poczułam się stara. Oczywiście to przyszło stopniowo. Zaczęłam kupować kremy przeciwzmarszczkowe, częściej odwiedzać lekarzy, więcej narzekać. Co tu się oszukiwać, zaczęłam odczuwać upływ czasu.
Jednocześnie jakoś tak podświadomie zaczęłam mniej „uważać”. A to raz zapomniałam wziąć pigułkę, a to drugi. Wcześniej nigdy mi się to nie zdarzało. Teraz jednak założyłam, że skoro moje ciało i tak przekwita, skoro nie jestem już młodą dziewczyną, to problem ciąży mnie nie dotyczy. Dlatego gdy pewnego dnia zaskoczyły mnie poranne mdłości, w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że ich powodem może być… Ludmiła!
Miałam wówczas czterdzieści trzy lata. Kiedy to się zaczęło, obwiniałam kolację, którą zjadłam poprzedniego dnia, a nawet procesy związane z wiekiem zachodzące w mojej wątrobie. Ale problem zaczął się powtarzać. Każdy ranek witałam w łazience. Nawet wówczas nie wpadłam na pomysł, by zwyczajnie zrobić test ciążowy. Nie, ja nabrałam przekonania, że toczy mnie jakaś straszna, nieuleczalna choroba!
Po miesiącu takich męczarni, przekonana przez męża równie nieświadomego tego, co się ze mną dzieje – poszłam do lekarza. Diagnoza wbiła mnie w fotel. Nigdy nie zapomnę, jak lekarz – serdeczny, starszy pan, nieco rozbawiony sytuacją – wolno i wyraźnie powtarzał:
– Nic złego się nie dzieje. Pani jest po prostu w ciąży.
– Ale jak to, w ciąży? – jąkałam się. – Przecież ja mam… czterdzieści trzy lata!
– Droga pani – śmiał się lekarz – medycyna zna niejeden podobny przypadek! Oczywiście – tutaj spoważniał – w pani wieku, zwłaszcza że to pierwsze dziecko, jest to ciąża wysokiego ryzyka, ale jestem przekonany, że uda nam się doprowadzić ją do szczęśliwego finału.
Do domu wracałam na glinianych nogach. Czułam się potwornie, jakby w środku mnie zagnieździł się jakiś obcy. Pasożyt. Wstydziłam się powiedzieć prawdę Marcinowi. Wyobrażałam sobie ironiczne spojrzenia sąsiadów i moich studentów, w myślach już słyszałam szepty: „Babcia dziecko sobie zrobiła!”. Miałam wrażenie, że nie dam rady przez to wszystko przejść!
O dziwo jednak, w tamtej chwili ani przez moment nie myślałam o pozbyciu się ciąży. Bardzo mocno wbiły mi się w głowę słowa lekarza, który widząc, że moja reakcja daleka jest od entuzjazmu, powiedział:
– Musi pani zdawać sobie sprawę, że to jest pewnego rodzaju cud. Ostatnia szansa. Drugiej już pani raczej nie dostanie.
Natychmiast po powrocie do domu ruszyłam do gabinetu męża. Marcin siedział nad papierami, jak zwykle zatopiony w swojej bardzo ważnej pracy.
– Marcin! – wykrzyczałam od progu – Będziemy mieli dziecko! Słyszysz? Jestem w ciąży…
Nie miał zamiaru niczego zmieniać
Zareagował tak, jak się tego po nim spodziewałam. Zero wsparcia. Zero pytań, czy dobrze się czuję i co może zrobić, żeby mi w tym czasie pomóc. Zamiast tego usłyszałam wymówki, oskarżenia, a w końcu słowa, których i tak podświadomie oczekiwałam od początku:
– Na szczęście mamy dwudziesty pierwszy wiek. Da się to szybko załatwić… Nie rozmawiajmy już o tym, mam pracę.
Całą noc nie spałam. Nigdy w życiu nie czułam się tak samotna. Marcin, obrażony, spał na kanapie. Ja przewracałam się z boku na bok, bijąc się z myślami. Wiedziałam, że dziecko może urodzić się chore, niepełnosprawne. Że to nie jest odpowiedni wiek na ciążę. Że nigdy o tym „kimś”, kto we mnie zamieszkał, nie marzyłam. Że mogę szybko to załatwić i żyć jak dawniej. Że Marcin nie chce maleństwa. Ale z drugiej strony…
Tak, już tej pierwszej nocy zaczęłam czuć jeszcze coś innego – współczucie dla tej bezradnej istotki, całkowicie uzależnionej ode mnie. I bunt. Bunt, że znowu nikt nie weźmie pod uwagę mojego zdania; że zrobię tak, jak chce mój mąż i otoczenie. Pozbawię się szansy na kogoś, kto będzie mnie bezinteresownie kochał – już zawsze… Podjęłam decyzję.
Rano, ignorując niezadowoloną minę męża, powiedziałam:
– Zdecydowałam. Urodzę to dziecko. Czy tego chcesz, czy nie.
Tego samego dnia wyprowadził się z naszego wspólnego mieszkania. Wiedziałam, że to dla mnie początek walki.
Nikt mnie nie wspierał. Moja rodzona matka przekonywała mnie, że dziecko urodzi się chore, a jeśli nawet nie, to „kto słyszał w tym wieku małe bawić, toż to wstyd na całą wieś”. Moje siostry uważały, że nie poradzę sobie bez męża. Nigdy nie przepadały za Marcinem, nazywając go pogardliwie myślicielem, lecz nie wyobrażały sobie, że dorosła kobieta może świadomie podjąć decyzję i samotnie wychować dziecko. Dla nich chłop „niechby bił, niechby pił, byle był”.
Teraz tylko ona się dla mnie liczy
Ja nikogo nie miałam zamiaru słuchać. Pierwszy raz w życiu słuchałam własnego serca. Obsesyjnie o siebie dbałam. Zrezygnowałam z pracy, większość dnia spędzałam na długich, dotleniających spacerach. Czytałam przyjemne książki, słuchałam relaksacyjnej muzyki. I mówiłam do brzucha. Mówiłam dobre, ciepłe słowa, które – jak zaczynałam powoli sobie uświadamiać – tak rzadko sama w życiu słyszałam.
Kiedy potwierdziłam, że zamierzam urodzić to dziecko, Marcin zamiast odpowiedzi wysłał mi pozew rozwodowy. Wówczas nie zrobiło to na mnie wielkiego wrażenia. Było mi tylko przykro, że tyle lat zmarnowałam przy tak mało wartym człowieku.
Ludmiła przyszła na świat miesiąc przed terminem, w listopadzie. Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy położna położyła mi ją na brzuchu. Spojrzałam w te jej śliczne oczy brązowe jak kasztany – i momentalnie się zakochałam. Od tej pory tylko ona liczy się w moim życiu.
Potem nie zawsze było różowo. Kobieta pod pięćdziesiątkę – nie oszukujmy się – nie ma tyle sił co dwudziestolatka. Nieraz z zazdrością patrzyłam na młode matki wspinające się za swoimi pociechami w małpim gaju na placu zabaw. To już nie dla mnie. Biologii nie oszukasz. Otoczenie też nie zawsze było dla mnie łaskawe. Z powodu plotek i pomówień sąsiadów musiałam wyprowadzić się z miejsca, w którym wcześniej mieszkałam.
Powodzi mi się znacznie gorzej niż kiedyś. Marcin wprawdzie płaci alimenty na Ludkę, ale robi to w minimalnej, zasądzonej wysokości – choć dobrze wiem, że mógłby sobie pozwolić na więcej. To wszystko jednak jest niczym wobec ogromu miłości, który dostaję w zamian.
Ludmiła to śliczna i mądra dziewczynka. Coraz częściej zaskakuje mnie śmiałymi, samodzielnymi sądami. Wychowuję ją na kobietę, która będzie umiała bronić swojego zdania i która nie będzie się bała opinii innych. Ja sama na szczęście w porę zrozumiałam, co jest w życiu najważniejsze – miłość i drugi człowiek. Tego nie zapewnią żadne dobra materialne i żadna kariera. I pomyśleć, że gdybym w swoim czasie nie odważyła się pójść pod prąd, ominęłaby mnie ta prosta, piękna prawda.
Czytaj także:
„Pewien cwaniak wcisnął mi kit i nie chciał oddać kasy. Myślał, że mnie oszuka, ale znalazłem na niego sposób”
„Żona zginęła w wypadku, zabił ją pijany kierowca. Myślałem, że nigdy się nie zakocham. Miłość przyszła, jak grom z jasnego nieba"
„Mąż wprowadzał w domu pruski dryl. Był oschły, zasadniczy, przemocowy. Przeżyłam szok, gdy odkryłam, że córka się go boi”