„Nie było wielkiej miłości, to był ślub z rozsądku. Namiętność zrodziła się dopiero, kiedy ona śmiertelnie zachorowała”

To było małżeństwo z rozsądku fot. Adobe Stock, highwaystarz
„Miłość się nie pojawiała, a żadne z nas nie chciało żyć samotnie. Podobaliśmy się sobie, choć o zakochaniu czy wielkiej namiętności nie było mowy. Pobraliśmy się, gotowi na spokojny, chłodny, raczej przyjacielski związek. Żadnych wzlotów i upadków”.
/ 14.04.2022 06:05
To było małżeństwo z rozsądku fot. Adobe Stock, highwaystarz

Często się mówi, że my, psychiatrzy, jesteśmy równie pokręceni jak nasi pacjenci. Zapewne na zasadzie, kto z kim przystaje… Uważam to za grubą przesadę, choć czasami bywają dni, że naprawdę zaczynam się czuć tak, jakbym nadawał się na pacjenta.

Na przykład tamten dzień, którego nigdy nie zapomnę

Nie pracuję w szpitalu, ale prowadzę własny gabinet psychoterapeutyczny. Już patrząc na listę zapisanych pacjentów, wiedziałem, że to nie będą łatwe godziny. Przyjąłem wtedy siedem osób. Pierwszy pacjent w czasie sesji musiał wziąć leki psychotropowe, gdyż nieoczekiwanie mu się pogorszyło – dokładnie w chwili, gdy wreszcie doszliśmy do jego toksycznych relacji z rodzicami. Drugi był nowy – szesnastoletni chłopiec z początkowymi objawami schizofrenii. Bolesna sprawa. Trzeci pacjent przyszedł w stanie totalnego zamknięcia. Godzinę trwało, zanim zdołałem go przekonać, że nie czyham na jego życie, gdy tylko otworzy usta. Orka na ugorze, wierzcie mi.

Kolejni byli bardziej skłonni do rozmowy, ale równie męczący, zwłaszcza ten, który zalał mnie potokiem słów wielkim niczym Niagara. W połowie przedostatniego, szóstego, spotkania zadzwonił pacjent, którego tego dnia miałem przyjąć jako ostatniego. Przeprosił, że nie przyjdzie, bo dopadła go grypa. Ucieszyłem się – byłem naprawdę wykończony i zaczynała boleć mnie głowa. Po głuchych tąpnięciach poznawałem, że to będzie silny atak. Kiedy więc pacjent wyszedł, zamknąłem oczy i przez chwilę siedziałem w milczeniu. Potem wyciągnąłem dłoń i wziąłem z biurka fiolkę z silnym lekiem przeciwbólowym.

Z doświadczenia wiedziałem, że słabsze środki w takim przypadku mi nie pomogą. Łyknąłem od razu dwie tabletki. Popiłem resztką herbaty, która została w kubku, ale było jej za mało, i proszki utkwiły mi w przełyku. Poszedłem do kuchni, gdzie wypiłem szklankę wody sodowej. wróciłem do gabinetu. Do przyjazdu żony miałem wolną godzinę, mogłem się więc zrelaksować.

Zamknąłem oczy i rozparłem się wygodnie w fotelu

Czy się zdrzemnąłem? Chyba tak, bo kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem siedzącą na wprost kobietę w wieku trzydziestu paru lat, a nie słyszałem, by wchodziła.

– Proszę wybaczyć – zaczęła niepewnie – ale zobaczyłam na budynku tabliczkę z informacją o pańskich godzinach przyjęć. Weszłam na górę, drzwi były uchylone…

– W czym mógłbym pomóc?

– Sprawa jest skomplikowana. Chodzi o mnie i mojego męża.

– Przepraszam – uniosłem dłoń. – Jestem psychiatrą i psychoterapeutą, nie zajmuję się poradami małżeńskimi.

– Wiem, ale tylko pan może mi pomóc.

Wątpiłem w to, jednak w głosie kobiety było jakieś dziwne napięcie… Co mi szkodziło jej wysłuchać? Przynajmniej zwyczajne kłopoty małżeńskie będą jakąś odmianą po moich dzisiejszych ekstremalnych pacjentach.

– Słucham – zachęciłem ją do mówienia.

Zerknąłem na zegarek, ale przed oczyma pojawiła się mgiełka. Przetarłem oczy.

– Jest pan zmęczony, może więc innym razem? – głos kobiety posmutniał.

– Nie, proszę mówić. Teraz mam czas, a mój grafik zapełniony jest na miesiąc z góry. Niestety, coraz więcej ludzi nie radzi sobie z wyzwaniami współczesności.

Pokiwała głową ze zrozumieniem i zaczęła opowiadać.

– Kiedy poznałam męża, oboje mieliśmy już po trzydzieści lat. Nie była to żadna wielka miłość jak z romansów, których, nie ukrywam, trochę w życiu przeczytałam. Na początku oboje podeszliśmy do tego rozsądnie. Czas mijał, szalona miłość jakoś się nie pojawiała, a żadne z nas nie chciało żyć samotnie. A że podobaliśmy się sobie, to postanowiliśmy być razem, choć o zakochaniu czy wielkiej namiętności nie było mowy. Pobraliśmy się, gotowi na spokojny, chłodny, raczej przyjacielski związek. Żadnych wzlotów i upadków. Patrząc wstecz, myślę, że podjęliśmy dobrą decyzję. Każde z nas było z niej zadowolone. Gdzieś po dwóch latach doszliśmy do wniosku, że powinniśmy mieć rodzinę, tak jak inni. Zwłaszcza że ja czułam coraz większą potrzebę posiadania dziecka. Mąż uznał, że to wspaniały pomysł, a my będziemy dobrymi rodzicami. Skończyłam wówczas trzydzieści dwa lata i to był właściwie dla mnie ostatni dzwonek na macierzyństwo. Pamiętam tamten dzień, kiedy zdecydowaliśmy się na dziecko – patrzyłam na męża i czułam ciepło wokół serca. Znów chcieliśmy tego samego. Gdyby nie brak miłości, pomyślałam, bylibyśmy dla siebie wręcz stworzeni. Rok później urodziłam Grzesia. To bardzo mądry, roztropny i pełen słodyczy chłopiec. Chyba dzięki niemu ja i mąż zaczęliśmy czuć do siebie coś więcej niż tylko przyjaźń i zaufanie. Miłość rodziła się między nami stopniowo i jakby poza naszą świadomością.

Kobieta zamilkła, a jej twarz rozświetliła się w przedziwny sposób – przebijała z niej miłość i tęsknota. Miałem złe przeczucia – ta historia nie kończyła się dobrze – byłem tego pewien. Nie wiedziałem tylko dlaczego: facet okazał się draniem? Pojawiła się kobieta, która wyjęła go z tego małżeństwa?

– Rok po urodzeniu synka, w trakcie badań kontrolnych wykryto u mnie raka piersi – kontynuowała. – Okazało się, że były już przerzuty. Lekarze dawali mi niewiele czasu. I właśnie wtedy miłość, która tliła się w naszej podświadomości, buchnęła w górę płomieniem. Tak to już czasami bywa, że kiedy przychodzi się żegnać, wtedy okazuje się, że pragniemy zostać, choć jeszcze nie tak dawno wydawało nam się to zupełnie obojętne. Nigdy nie sądziłam, że z moich ust zaczną padać wyznania, które wypowiadały bohaterki czytanych przeze mnie romansideł. I że mój spokojny mąż jest zdolny do… – przerwała, po jej twarzy spłynęła łza. – Nigdy nie czułam przy sobie takiej miłości i żaru pożądania jak wtedy. Nie chciałam, żeby się to skończyło. Nigdy. Ale… – wzruszyła ramionami.

Patrzyłem na nią i zastanawiałem się, co się stało

Gdy wyzdrowiała, to zdradził ją i odszedł? I jak niby mam jej pomóc?

– Chciałabym, żeby zadzwonił pan do mojego męża i powiedział, że Irenka się zgadza – położyła na biurku kartkę z zapisanym numerem telefonu. – On będzie wiedział, o co chodzi. Jest to dla mnie sprawa najwyższej wagi.

– Nie może pani zrobić tego sama? To miałoby działanie terapeutyczne… – powiedziałem.

– To niemożliwe, proszę mi wierzyć – pokręciła gwałtownie głową.

– Proszę, niech mi pan to obieca, doktorze.

W jej oczach było takie błaganie i napięcie, że nie miałem innego wyboru, niż się zgodzić.

– Proszę mu powiedzieć, żeby się dłużej nie wahał – dodała z ulgą. – No i wiem, że Teresa będzie cudowną matką dla naszego Grzesia.

Otworzyłem gwałtownie oczy

W pierwszej chwili nie wiedziałem, co się dzieje. Nade mną pochylał się lekarz z pogotowia. Okazało się, że pierwszy pacjent zostawił na moim biurku swoje leki psychotropowe, a przez pomyłkę zabrał opakowanie z proszkami przeciwbólowymi. Zażyłem więc jego medykamenty.

– Gdyby ten pacjent nie wrócił po lekarstwa… – lekarz westchnął i pokręcił głową. – Na szczęście miał na tyle rozsądku, żeby wezwać pogotowie. Jak przybiegł, pan już leżał nieprzytomny na podłodze.

– Jak się pan czuje? – zapytał po chwili, jakby czekał, aż przyswoję sobie to, co mi wcześniej powiedział.

– Kręci mi się w głowie. I widzę jakby podwójnie – odparłem.

– Typowa reakcja po psychotropach. Trzeba patrzeć, co się bierze, i ile tabletek – powiedział coś, o czym ja sam przecież świetnie wiedziałem.

Zabrano mnie do szpitala na płukanie żołądka

Wkrótce przyjechała żona, która przesiedziała ze mną do rana, czekając, aż dojdę do siebie. Na szczęście skończyło się na strachu. Rzeczywiście, tamtego dnia musiałem być bardzo przepracowany. Dwa dni później przyjechałem o zwykłej porze do gabinetu. Kiedy siadałem za biurkiem, dostrzegłem na jego blacie karteczkę z telefonem. Przypomniałem sobie o ostatniej pacjentce i obietnicy, jaką jej dałem. Co miałem przekazać jej mężowi? I dlaczego on jest z ich synkiem, zastanowiłem się przelotnie, wybierając numer telefonu na swojej komórce. Po drugiej stronie odezwał się już po chwili męski głos.

– Przepraszam, że zabieram panu czas, ale spotkałem się z panią Ireną, która prosiła, żebym panu przekazał, że się zgadza.

Chwila ciszy.

– To jakiś żart?

Westchnąłem.

– Przypuszczam, że macie państwo problemy z komunikowaniem się, ale ja jestem tylko posłańcem. Przyszła do mojego gabinetu dwa dni temu i prosiła, żebym panu powiedział, że się zgadza, i żeby pan się dłużej nie wahał, gdyż pani Teresa będzie dla waszego Grzesia cudowną matką. To jej słowa. Tyle…

– Problemy z komunikowaniem się… Tak. Coś w tym rodzaju. Moja żona nie żyje od roku – usłyszałem.

Byłem jak sparaliżowany

Powinienem się rozłączyć, ale nie miałem na to odwagi. Wreszcie po drugiej stronie odezwał się drżący głos mężczyzny.

– Trzy miesiące temu poznałem kobietę… Nasz syn nie może wychowywać się bez matki… Ale nie byłem pewien, miałem wrażenie, że zdradzam pamięć Ireny… Boże… To nieprawdopodobne… Dziękuję za wiadomość. To niesamowite…

Kiedy się rozłączyłem, pomyślałem, że z pewną ulgą przyjmę dzisiaj swoich pacjentów – z mniejszym lub większym świrem, ale przynajmniej zrozumiałym. Bo więcej takich przeżyć, jakie zafundowała mi pani Irena, mogłoby zaprowadzić mnie na drugą stronę mojego biurka.

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA