Liczyłam, że po osiągnięciu pewnego wieku te oczekiwania znikną. A skąd! Teraz wszystkie sąsiadki i koleżanki atakują mnie tematem wnuków. Jak się mają, czy będą kolejne, co już umieją i kiedy przyjadą. A mnie to, szczerze mówiąc, średnio interesuje...
Urodziłam jedno dziecko: córkę Marysię. Oczywiście, bardzo ją kocham i była wyczekanym i chcianym maluchem, ale jednak po jej narodzinach podjęłam decyzję, że więcej dzieci nie chcę mieć.
Uwielbiałam córkę, ale macierzyństwo było dla mnie przytłaczające. Nie mogę powiedzieć, że nie miałam wsparcia w mężu, bo był znacznie bardziej zaangażowany niż wielu jego kolegów czy mężów moich znajomych, ale nadal – bycie matką było mordęgą.
Pewnie, że były piękne momenty: pierwsze słowa i kroki Marysi, pierwsza przyniesiona piątka ze szkoły, pierwsza akademia, na której sama wyśpiewała hymn szkoły. Ale to były tylko momenty. Na co dzień były tylko kanapki do szkoły klecone o szóstej rano, potem odrabianie lekcji, pranie i spać. W międzyczasie jeszcze wywiadówki, kinderbale i inne „atrakcje”. Nie odnajdowałam się w tym. Macierzyństwo zaczęło przynosić mi radość dopiero gdy Marysia wyrosła na tyle, że mogłyśmy porozmawiać jak równy z równym.
Wielokrotnie czułam się bardzo winna, że jestem złą matką. Dookoła otaczały mnie baby, które zachwycały się budowlami z klocków, które stworzyły ich dzieci. Które z dumą pokazywały wszystkim bohomazy pełniące role laurek. Ja nie miałam tego podejścia do dzieci, a mój instynkt macierzyński wydawał mi się być nieco ospały.
Męczyły mnie te rozmowy z matkami w szkołach czy na placach zabaw: jakie zajęcia dodatkowe wybrać, jakie buciki na wyjazd w góry, jakie słoiczki mają najlepszy skład i jakie pieluchy są najwygodniejsze. Tak jakby kobieta nie miała do powiedzenia niczego ciekawszego. Jakby nie miała już w życiu żadnych innych tematów poza własnym dzieckiem.
Miałam dobrą relację z córką
Na szczęście, Marysia zdała się nie odczuć mojego braku pasji do bycia matką, przynajmniej na pierwszym etapie. Zawsze miałyśmy dobry kontakt i lubiłyśmy ze sobą spędzać czas, gdy tylko nasza relacja mogła ewoluować w nieco bardziej partnerską.
Gdy Marysia dorosła, zawsze doradzałam jej, żeby nie śpieszyła się ze ślubem czy dziećmi. Ona jednak zdawała się mieć zupełnie inne podejście niż ja.
– Mamo, ja chciałabym założyć rodzinę. To jest moje marzenie. Nie muszę robić kariery w korporacji, ani jeździć po świecie jako ekspert z jakiejś dziedziny. Wystarczy mi własna piekarnia, która przynosi naprawdę bardzo przyzwoite zyski. Realizuję się w tym. Do szczęścia brakuje mi tylko dzieci – deklarowała córka, gdy świętowała swoje ćwierćwiecze.
Była już wtedy mężatką od ponad roku i prowadziła małą rzemieślniczą piekarenkę w okolicy. Wiodła spokojne życie, zupełnie inne niż ja. Ja, gdy tylko Marysia się wyprowadziła, chciałam wynagrodzić sobie wszystkie lata „uwiązania” w domu. Dorobiliśmy się z mężem porządnych pieniędzy, które w końcu miałam czas wydawać.
Chciałam podróżować, chodzić na kursy i warsztaty. Czerpać z życia całymi garściami i móc spróbować wszystkiego, co mi się tylko zamarzy. Skok ze spadochronem? Żaden problem, po prostu rezerwowałam sobie termin w internecie i jechałam. Lekcje lepienia z gliny? Proszę bardzo, wystarczyło zarezerwować sobie trzy najbliższe weekendy i opłacić kurs. Wyprawa do Indii Wystarczyły nam do tego urlop, odrobina planowania i chęci.
Marysia z kolei była znacznie większą domatorką niż ja. Relaksowała się w domu, nie potrzebowała egzotycznych wakacji, żeby wypocząć. Wolne chwile spędzała na dopracowywaniu przepisów do swojej piekarni i czytaniu książek.
Pewnego dnia córka przyszła z nowiną
Po powrocie z jednego z naszych wyjazdów, w domu zastaliśmy zniecierpliwioną Marysię.
– Dziecko, co się stało? Co ty tu robisz? – zaniepokoiłam.
– No, w końcu jesteście! Musiałam wam powiedzieć na żywo: jestem w ciąży! – wykrzyknęła z radością i rzuciła nam się na szyję.
Oczywiście, że cieszyłam się szczęściem córki. Ale jednak w głowie zapaliła mi się mała czerwona lampka, która szeptała: „Stracisz to, na co tyle czekałaś. Zaraz znowu ugrzęźniesz w domu”. Byłam przerażona tą wizją.
Wszystkie moje koleżanki, które doczekały się już wnucząt, wpadały w drugą falę macierzyńskiej obsesji. Opowiadały o tym, jakie kaszki jedzą teraz maluchy i analizowały, że „kiedyś to takich bajerów nie było”. Dywagowały, jakie zabawki warto teraz kupować dzieciom i czy mądrze posyłać je do szkoły wcześniej, czy jednak nie. Moje historie z podróży czy nowych przygód zbywały uprzejmym „No tak, to brzmi fajnie”, a potem znowu wracały do wywodów o nowych zębach swoich wnucząt.
Ku mojemu przerażeniu, po kilku miesiącach okazało się, że Marysia spodziewa się bliźniąt. „No pięknie, to teraz już na pewno będzie potrzebowała mojej pomocy”, biadoliłam w myślach. Chciałam, żeby miała we mnie oparcie, przecież była moją córką i miała pełne prawo spodziewać się po mnie zaangażowania, ale wszystko to oferowałam zupełnie nieszczerze i wbrew sobie.
Nie miałam siły na bycie babcią
Gdy Wojtek i Agatka przyszli na świat, zazdrościły mi wszystkie sąsiadki.
– Aż dwa maluchy w domu, ale cudownie! – świergotały. – Pewnie pełne ręce roboty macie, ale to przecież sama przyjemność!
Nie, to nie była przyjemność. Przez pierwsze dwa miesiące praktycznie mieszkałam u Marysi. Moje życie wyglądało tak, jak wtedy, gdy sama byłam młodą matką – tylko tym razem byłam już o ponad ćwierć wieku starsza.
Wszyscy, razem z Marysią i zięciem, chodziliśmy wiecznie niedospani, bo dzieciaki budziły się po kilka razy każdej nocy. Czasem naprzemiennie: gdy jedno zasypiało, to kwadrans później drugie zaczynało płakać. Kładliśmy maluchy w oddzielnych pokojach, żeby wzajemnie się nie budziły, i obejmowaliśmy naprzemienne warty: jednej nocy Marysia zajmowała się Wojtkiem, a ja Agatką, następnej – ja przejmowałam Wojtusia, a Agatkę zięć, żeby Marysia mogła odespać.
Zmienialiśmy się tak co dwa dni, żeby każde z nas miało w miarę spokojną noc przynajmniej kilka razy w tygodniu, ale niewiele to pomagało. Opieka nad wnukami była wyczerpująca.
Po pół roku takiego układu byłam na skraju wykończenia. Poczułam, że muszę porozmawiać z córką, bo nie dam tak dłużej rady.
– Maryniu, przepraszam cię, ale ja już nie mam siły. To jest dla mnie za dużo. Całe życie ciężko pracowałam, żeby móc skorzystać z życia, gdy już się dorobię. Odchowałam ciebie, pomogłam ci z maluchami, ale tutaj stawiam granicę... – zaczęłam pewnego dnia niepewnie.
– Ale jaką granicę? – zapytała mnie zdziwiona Marysia.
Córka nie rozumiała moich potrzeb
– No... Chciałabym żyć tak, jak wcześniej. Móc podróżować, mieć czas na swoje pasje. Przekazaliśmy firmę stryjowi, żeby móc trochę odpocząć. Stać nas już na wygodne życie i chciałabym to wykorzystać, póki jestem młoda...
– Więc co? Znudziło ci się bycie babcią, bo nie masz już czasu na bzdury i wycieczki? – zaatakowała mnie córka.
– Marysiu, przepraszam, jeśli cię tym zawodzę... Wiem, że inne matki są może bardziej zaangażowane w bycie babciami, ale ja się w tym nie odnajduję. Oczywiście, że kocham Wojtusia i Agatkę, oczywiście, że chętnie ich u siebie ugoszczę raz na jakiś czas, ale muszę to powiedzieć głośno i szczerze: dzieci mnie męczą – wydusiłam z siebie w końcu.
Marysia milczała i patrzyła na mnie surowym wzrokiem.
– Dobrze. Dziękuję za szczerość. Myślałam, że bycie babcią to marzenie każdej kobiety w twoim wieku, ale jak widać nie. W takim razie nie będę ci już zawracać głowy – odparła urażonym tonem i wyszła.
Było mi bardzo przykro, że córka nawet nie spróbowała zrozumieć mojej perspektywy, ale z drugiej strony, czułam, że odzyskuję życie, które tak kochałam. I więcej nie pozwolę go sobie nikomu odebrać. A sąsiadki niech gadają, że jestem „wyrodną babką” i „egoistyczną matką”. Trudno. To moje życie.
Czytaj także:
„Nie chciałam wychodzić za mąż. Potem nie chciałam zachodzić w ciążę. A potem nie chciałam być babcią...”
„Choć Mela nie jest moją rodzoną wnuczką, to przychyliłabym jej nieba. Staram się, ale nie umiem być babcią”
„Mąż wiedział, że nie chcę być matką, a i tak wrobił mnie w dziecko. Ta świnia podmieniła mi tabletki antykoncepcyjne”