Kiedy ktoś po raz pierwszy zniszczył książkę w dziale polskich powieści, uznaliśmy to za jednorazowy wybryk. Nie jesteśmy wielkim sieciowym sklepem i nasz monitoring, co wstyd przyznać, obejmuje tylko kasę i wejście główne, więc nie byliśmy w stanie ustalić winnego.
Przypadki uszkodzenia książek zdarzają się w każdym tygodniu – wtedy po prostu odsyłamy je do dystrybutora, a co on z nimi robi, to już nie nasza sprawa. Okładka, po której ktoś przejechał kilka razy czymś ostrym i kilkanaście wyrwanych stron nie były może codziennym widokiem, ale każdy, kto pracuje przy kasie, wie, że klienci bywają hm… dziwni.
– Komuś nie spodobał się jeden z naszych bestsellerów, ot co – skomentował kierownik. – Nie każdy musi być miłośnikiem rodzimej prozy.
Niby racja. Prędko jednak okazało się, że byliśmy w błędzie – to wyglądało na zaplanowane działanie. Jak inaczej wyjaśnić, że na przestrzeni dwóch tygodni zniszczono dziesięć egzemplarzy tej samej książki?
Pracownicy zaczęli snuć spiskowe teorie, jedna była głupsza od drugiej. Zaczęliśmy czujniej obserwować ludzi zapuszczających się między półki, ale jako że jest nas tylko czworo i pracujemy na dwie zmiany, nie mogliśmy być wszędzie i widzieć wszystkiego. A nie mieliśmy pojęcia, jak inaczej powstrzymać tajemniczego wandala przed dalszym niszczeniem własności księgarni.
Ludzie chcieli kupować tę powieść, więc zamawialiśmy nowe egzemplarze, ale na każde trzy sprzedane jeden wracał do pudła, bezpowrotnie uszkodzony.
Kierownik zawiadomił o wszystkim policję, ale bez twardych dowodów stróże prawa niewiele mogli poradzić.
– Gdyby włamali się do kasy albo ukradli coś wartościowego, to zupełnie inna rozmowa – powiedział funkcjonariusz.
– Ale w tym przypadku, co możemy? Myśli pan, że komendant oddeleguje nas do pilnowania regałów z książkami? Wątpię. Niech pan zainwestuje w porządne kamery, to wtedy możemy pomyśleć…
Do końca dnia schodziliśmy podenerwowanemu kierownikowi z drogi, bo każdy wiedział, że budżet sklepu nigdy nie pozwoli na podobne rozwiązanie. Jakby nie patrzeć, policja kazała nam na własną ręką znaleźć winnego, co zdecydowanie wykraczało poza nasze obowiązki.
Skandal wokół książki to najlepsza reklama
Teoretycznie moglibyśmy przeczytać kilka książek o Sherlocku Holmesie albo o Herkulesie Poirocie, a potem zaryzykować przeprowadzenie dedukcji i śledztwa, ale wątpliwe, żeby to dało efekty.
Ku własnemu zaskoczeniu zdałem sobie jednak sprawę, że zżera mnie ciekawość. Komu aż tak przeszkadzała ta jedna powieść, że z uporem maniaka niszczył każdy egzemplarz, jaki wpadł mu w ręce? Jeśli ktoś nie lubi danej książki, po prostu jej nie czyta i nie kupuje; a jeśli już kupił, odkłada na półkę i oddaje we władanie kurzowi oraz molom. Inne działanie zakrawa na szaleństwo.
Więc jaki powód może mieć nasz wandal? Zarówno z perspektywy pracownika, jak i bibliofila jego zachowanie wydawało mi się skrajnie irracjonalne. Uznałem, że najlepszym sposobem, żeby dowiedzieć się więcej o tajemniczym sprawcy, będzie przeczytanie powieści. Tak też zrobiłem.
Fabuła, najprościej mówiąc, była historią toksycznego związku narratora z jego narzeczoną. Książkę napisano w typowo współczesnym stylu, czyli z masą bluźnierstw, przemocy i seksu. Nie był to jedyny wątek, ale z pewnością główny. Fragmenty recenzji na tylnej okładce chwaliły odważne podejście do tematu i mówiły o obrazie miłości, która przeradza się w coś nienaturalnego i zwierzęcego.
Po lekturze najsilniej w pamięci zapisała mi się postać kobieca – bezwzględna, knująca, zdradzająca bohatera na boku. Był to doprawdy paskudny portret osoby, której nikt poza skończonym sadystą nie chciałby spotkać na swojej drodze, ale nie mnie oceniać podejście autora. Ostatecznie takie rzeczy
– brudne i bezkompromisowe – sprzedają się teraz najlepiej.
W mojej głowie zaczęły się rodzić rozmaite hipotezy. Niektóre sceny pojawiające się na kartach powieści mogły się komuś wydać gorszące. Nie brakuje ludzi, którzy uznaliby to za wystarczający powód, by w ten czy inny sposób wyrazić swój sprzeciw. Może chodziło właśnie o to?
Z kolei rozgłos, jaki wskutek działania wandala zyskała książka, mógł być dla niej świetną reklamą. Nieprzyjemna atmosfera, aura skandalu wokół książki, która przełamywała tabu, mogła przynieść jej nominację do jakiejś prestiżowej nagrody literackiej… Kierownik już przebąkiwał, że jak to się nie skończy, zawiadomi o wszystkim media. Kilka artykułów, wypowiedzi oburzonych czytelników i kariera autora – bądź co bądź debiutanta – albo się skończy, albo nabierze rozpędu, a sprzedaż książki skoczy kilkakrotnie. A tym musiałby być zainteresowany także wydawca. Kto więc za tym stoi?
Był oburzająco szczery
Na szansę, żeby zbadać sprawę dogłębniej, nie musiałem czekać długo. Jakiś miesiąc po zniszczeniu pierwszej książki autor pechowej powieści pojawił się w naszym mieście na spotkaniu autorskim. Miało się odbyć w kawiarni literackiej zlokalizowanej w centrum. Oczywiście się tam wybrałem, bo czułem, że może mnie to przybliżyć do rozwiązania zagadki. Okazało się, że to właściwy ruch.
Spotkanie zaczęło się od refleksji autora, że nasze miasto nie jest mu obce: jedna z jego życiowych partnerek – w tej chwili już była, bo rok wcześniej się rozstali – pochodzi właśnie stąd.
Gdy oddał głos czytelnikom, których garstka zebrała się w kawiarni, pytali o inspirację do napisania powieści.
– Wszystkie postacie, które się pojawiają w tej historii, istnieją naprawdę – zapewniał autor. – Zostały, rzecz jasna, zmienione i dopracowane tak, by pasowały do fabuły, ale w dużej mierze jest to moja autobiografia. Bo to życie – tu pozwolił sobie na wymowne mrugnięcie okiem – pisze najlepsze historie.
Podszedłem do niego po spotkaniu. Miałem przygotowany jeden z egzemplarzy, chciałem poprosić o autograf i zapytać o kilka nurtujących mnie szczegółów. Delikatnie nakierowałem autora na temat ludzi, którzy mogliby być niezadowoleni z publikacji – z tego, co o nich napisał, i jakie sekrety zdradził w tym swoim, jak sam przyznał, opartym na życiu dziele.
Ten typek obsmarował biedną kobietę!
– Najbardziej ucierpiała ona – mówił. – Wiadomo. Tyle że zmieniłem jej imię i kolor włosów. Naprawdę jest blondynką. Ale wykręcała mi takie same numery, jak opisałem, co do joty. Musiała się nieźle wpienić, kiedy zobaczyła, że zrobiłem z niej czarny charakter. Ale o to głównie chodziło – ściszył głos. – To moja mała zemsta. Każdy ma jedną taką eks, która aż się prosi o złośliwy portret na kartach powieści, nie uważa pan?
W drodze do domu przetwarzałem wszystko, co usłyszałem, porządkując teorie i dowody. Rozwiązanie było oczywiste.
Na drugi dzień przyszedłem do pracy wcześnie i zza lady wypatrywałem sprawcy, taksując wzrokiem każdą wchodzącą osobę. Teraz gdy wiedziałem już, kogo się spodziewać, rozpoznałem ją od razu.
Blondynka przed trzydziestką z makijażem nie do końca maskującym podkrążone oczy, zmierzała między półki z dziwną nerwowością, drżeniem. Odczekałem kilka minut, a potem zaskoczyłem ją w dziale polskich powieści. Tak jak podejrzewałem, cięła właśnie kolejny egzemplarz.
Zaprosiłem ją na zaplecze, żeby miała szansę wyjaśnić swoje zachowanie. Nie zdziwiło mnie, że była zła na autora za opisanie jej w tak okrutny sposób. Byłem tylko ciekaw jednego: czy to prawda?
– Guzik prawda! – sarknęła znad herbaty, którą zaparzyłem jej na uspokojenie. – To ja go rzuciłam w diabły, bo mnie zdradzał. Nałogowo. Ma się za wielkiego artystę, debil jeden, ostatni gnojek, i myśli, że każda na niego leci.
– Ale czy to jest powód, żeby od razu ciąć książki? – zapytałem.
Wzruszyła tylko ramionami.
– Każdy ma swoje sposoby na zemstę. On chciał przekonać świat, że jestem wredną zołzą. Tego mu odmówić nie mogę, sukinkot ma charyzmę. Wszyscy nasi znajomi uwierzyli, że naprawdę taka jestem. Tak jakby ktoś, kto na co dzień tworzy fikcję, nie potrafił kłamać! Co innego mi pozostało? To smutne, ale nie mogę się powstrzymać. Za każdym razem, gdy widzę jego gębę w jakimś programie albo w internecie, muszę odreagować, a wasza księgarnia jest najbliżej. Taka jest prawda o jego powieści. Ten typ zrobił karierę na moim nieszczęściu! – emocjonowała się.
Po dłuższej rozmowie z kobietą postanowiłem nie wspominać o niczym kierownikowi. Wymogłem na niej obietnicę, że już więcej nie będzie niszczyła książek, i zaoferowałem jej swoją pomoc, na wypadek, gdyby chciała z kimś pogadać. Wydawała się wdzięczna. Mogłem być jedną z niewielu osób, albo nawet jedyną, która wierzy w jej, a nie w jego, wersję zdarzeń. A to zawsze coś.
Zanim jednak puściłem ją wolno, pożyczyłem od niej scyzoryk i dokończyłem za nią dzieła zniszczenia. Po tym, jak odkryłem prawdę, czułem, że powinienem właśnie tak postąpić.
Kiedy następnym razem będę zapełniał półki, sądzę, że książki pewnego autora wylądują na samym dole, w ciemnym kącie przy przewodnikach turystycznych. Każdy ma swój patent na małą zemstę.
Czytaj także:
„Nowa koleżanka w pracy się panoszy i myśli, że długie nogi wystarczą zamiast kompetencji. Nawet szef ślini się na jej widok”
„Miałam życie jak w Madrycie. Czar prysł gdy się okazało, że mój mąż to powiatowy Casanova, który brał, co chciał”
„Mój mąż łajdaczył się gdzie popadnie i zaraził mnie paskudztwem. Zdradę bym wybaczyła, ale głupoty nie potrafię”