„Mąż już dawno leżał na cmentarzu, a ja nie mogłam zasnąć u boku innego. Czułam się jak podła zdrajczyni”

załamana kobieta fot. iStock, Drs Producoes
„Moje życie od śmierci Andrzeja płynęło w rytm wizyt na cmentarzu. Na tym świecie właściwie już nic mnie nie trzymało”.
/ 04.01.2022 06:26
załamana kobieta fot. iStock, Drs Producoes

Moje życie od śmierci Andrzeja płynęło w rytm wizyt na cmentarzu. Na tym świecie właściwie już nic mnie nie trzymało. A ta kobieta śmie mi dawać rady! Że nie powinnam się poddawać, tylko znaleźć jakiś sens. Gdyby to było takie proste, już dawno bym to zrobiła…

Nawet sobie nie wyobrażasz, jak chciałabym już być z tobą – szepnęłam, jak co dzień kładąc kwiaty na płycie nagrobka.

Później przelotnie spojrzałam na zdjęcie. Andrzej tak pięknie na nim wyglądał, był tak pełen życia…

Dokładnie tak, jak w dniu, kiedy go znalazłam

Gdyby cokolwiek zapowiadało tragedię, gdyby na cokolwiek mi się uskarżał. Byliśmy dobrym małżeństwem, dbałam o niego. Gdyby tylko powiedział, że coś go boli… Ale nic takiego nie miało miejsca. Tego najgorszego dnia w moim życiu po prostu przyszłam do salonu zaniepokojona tym, że mimo późnej pory Andrzej wciąż pracuje.

Wszyscy mu powtarzali, że powinien zwolnić tempo, że po pięćdziesiątce organizm ma swoje prawa. Ale on się tylko śmiał.

– Pięćdziesiąt lat to złoty wiek dla mężczyzny – mówił.

Nigdy nie powiedziałam tego na głos, ale dla człowieka takiego jak on zawsze był „złoty wiek”. Wszystkie koleżanki zazdrościły mi przystojnego, szarmanckiego męża, odnoszącego sukcesy zawodowe. Do tego, z czego Andrzej był szczególnie dumny, mimo przekroczenia pięćdziesiątki wciąż mógł się poszczycić kruczoczarnymi włosami, nieprzyprószonymi nawet odrobiną siwizny.

Jednak kiedy tamtego dnia weszłam do pokoju, Andrzej w ogóle nie przypominał zwykłego siebie. Od pierwszej chwili wiedziałam, że coś jest nie tak. Miał poszarzałą, jakby zgasłą twarz, ściągnięte usta… Usiłowałam coś do niego mówić, ale jego ciało było wiotkie, jakby na fotelu zamiast mojego pełnego wigoru męża została szmaciana lalka.

Lekarz pogotowie powiedział mi później, że wtedy Andrzej nie żył już od jakiejś godziny.

– Piękna śmierć – pozwolił sobie na uwagę jeden z sanitariuszy. – Zatrzymanie akcji serca. Pewnie jakaś ukryta wada. Przynajmniej nie cierpiał.

Ale dla mnie to żadna pociecha.

Andrzej był całym moim życiem

Nie mieliśmy dzieci, tak jakoś wyszło. Kiedy odszedł, zupełnie nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Do tej pory to Andrzej zapewniał nam środki na utrzymanie. Teraz nie miałam wyboru, musiałam iść do pracy.

Pewnego dnia w drodze na cmentarz zobaczyłam ogłoszenie, że szukają sprzedawczyni do pobliskiej piekarni. Wstąpiłam tam bez namysłu. I tak znalazłam cel, żeby wyjść z domu. Oczywiście oprócz codziennego jeżdżenia na cmentarz…

Moje życie było pozbawione koloru, jałowe. I z każdym dniem bardziej blakło. Wstawałam rano, szłam do pracy do piekarni, kończyłam zmianę, wsiadałam w tramwaj, jechałam na cmentarz. Spędzałam tam godzinę albo dwie. Jesienią i zimą siedziałam zwykle do zmroku. Później znowu wsiadałam w tramwaj, jechałam do domu, brałam kąpiel i kładłam się spać. I tak mijał mi dzień za dniem. Po dwóch latach zaczęłam mieć takiego życia dość.

– Powinnam być z tobą – mówiłam coraz częściej z gniewem w stronę granitowej płyty, na której z kolorowego zdjęcia patrzył na mnie mąż. – Co tu po mnie?

Chociaż mówiłam na głos, to nie przejmowałam się, że ktoś może mnie usłyszeć. Cmentarz położony był na uboczu miasteczka, bardzo rzadko kogokolwiek na nim spotykałam. Jeśli już widziałam jakąś ludzką postać, zwykle przemykała obok mnie jak duch, przygnieciona własnym bólem i tęsknotą za tymi, którzy odeszli. Ale tamtego dnia było inaczej.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak chciałabym już być z tobą – szepnęłam.

I w tym momencie usłyszałam za sobą zdecydowane słowa:

– Tak nie wolno mówić. To grzech. Skoro pani jest wciąż na tym świecie, widać ma pani jakieś zadanie do wykonania.

Obejrzałam się zaskoczona

Kobieta, która wypowiedziała te słowa, była niewysoka, w moim wieku albo trochę młodsza. Ubrana była w ciemny płaszcz, a na twarzy miała wyraz smutnej zadumy.

– Przepraszam, ale to nie pani sprawa – rzuciłam do niej poirytowana.

Kobieta tylko pokiwała głową, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.

– Moja albo i nie moja. Wiem, o czym mówię. Trzeba sobie znaleźć sens życia. Pani mąż by tego na pewno chciał. Pewnie niedługo wyśle pani jakiś znak. Trzeba tylko być czujną i nie przegapić tego, co może panią uratować.

– A skąd pani wie, że… – zaczęłam, ale nieznajoma oddalała się już ścieżką w stronę wyjścia z cmentarza, nie reagując na moje wołanie i nie odwracając się.

„Pewnie jakaś wariatka, która lubi się wtrącać w cudze sprawy”, pomyślałam, wzruszając ramionami, ale dziwne spotkanie nie dawało mi spokoju.

Uświadomiłam sobie, że choć przychodziłam na cmentarz codziennie od dwóch lat, to nigdy wcześniej tej kobiety tutaj nie widziałam.

– I co o jej chodziło? – pomyślałam, jednocześnie podziwiając starannie udekorowany grób. – Mam znaleźć sens życia? Gdyby to było takie proste, to przecież dawno bym to zrobiła!

W tym momencie usłyszałam cichy szelest przy ogrodzeniu cmentarza.

„To pewnie wiatr” – pomyślałam, ale zrobiło mi się nieswojo.

Zatopiona w swojej rozpaczy i żałobie zaniedbałam zwykłe środki ostrożności. Byłam tu sama i gdyby ktoś mnie w tej chwili napadł, to nikt by mnie nawet nie szukał, bo i skąd wiedzieliby gdzie? Obejrzałam się niespokojnie. Dziwny szelest się nasilił. Przez chwilę wydawało mi się, że pod stertą liści widzę cień czarnego ogonka…

„To pewnie jakiś szczur. Musi ich być pełno na cmentarzu” – przebiegło mi przez głowę i poczułam zimny dreszcz biegnący mi po krzyżu.

Od zawsze panicznie bałam się gryzoni. Jakby dla uspokojenia mojego lęku tajemniczy zwierz nagle postanowił pokazać mi się w pełnej okazałości, roztrącając kupkę liści. Aż wypuściłam głośno powietrze. To na pewno nie był szczur.

– Kici, kici… – powiedziałam cicho, żeby nie spłoszyć małego, czarnego kociaka, który patrzył na mnie uważnie granatowymi ślepkami.

Kotek stanął i nie przestawał mi się przyglądać. Wyciągnęłam rękę.

– Chodź tu do mnie, maluchu. Skąd się tu wziąłeś? – pogłaskałam go powoli.

Kotek wyprężył się ufnie, wyraźnie zadowolony. Był tak chudziutki, że mogłam policzyć mu wszystkie żebra. W tym momencie zobaczyłam otwartą kraciastą torbę, z której najwyraźniej zwierzak właśnie wybiegł.

– A to zwyrodnialcy! – aż się zatrzęsłam z oburzenia, momentalnie zdając sobie sprawę, co się musiało stać.

Ktoś pewnie przyniósł tu tego malucha w torbie i porzucił przy cmentarnej bramie. Może temu komuś wydawało się, że robi dobry uczynek, bo przecież mógł kociaka na przykład utopić, jak to się czasami słyszy – ale tak naprawdę skazywał czarnego malucha na pewną śmierć. Widać było, że nie jest przyzwyczajony, by samemu sobie radzić w niegościnnym środowisku.

Był zabiedzony i przeraźliwie chudy. Gdybym go nie znalazła, pewnie długo by już nie pożył – uświadomiłam sobie w tym momencie i spojrzałam na kotka jeszcze raz. Nagle coś mnie tknęło.

„Pewnie niedługo wyśle pani znak…” – zadudniły mi w głowie słowa spotkanej niedawno kobiety.

Przymrużyłam oczy.

– Jesteś znakiem? – powiedziałam cicho do kociaka, ale on tylko patrzył na mnie ufnie tymi swoimi małymi oczkami.

Wzruszyłam ramionami

– To wszystko pewnie zwykły zbieg okoliczności – powiedziałam do siebie.

Zdawałam sobie sprawę, że nie mogę tak po prostu zostawić kota, który pojawił się na mojej drodze. Noce były coraz chłodniejsze, a zwierzątko aż się kuliło z zimna. Jeśli nie wzięłabym go od razu, to nie wiem, czy przeżyłby kolejne dwadzieścia cztery godziny. Co było robić? Niechętnie chwyciłam kraciastą torbę, która okazała się zaskakująco porządna, i wpakowałam do niej kociaka.

– No to jedziemy – zakomenderowałam, kierując się do tramwaju.

Kolejne dni upłynęły mi całkowicie na opiece nad nowym domownikiem. Nazwałam kota Znak, bo wciąż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to o czarnym kociaku mówiła nieznajoma kobieta, kiedy wspomniała, że niedługo powinnam spodziewać się znaku od zmarłego męża. Pierwsze kroki ze Znakiem skierowałam do lecznicy dla zwierząt.

– Uratowała go pani dosłownie w ostatniej chwili – powiedział weterynarz, kiedy zobaczył kociaka po raz pierwszy. – Jest tak chudziutki, że aż dziw, że miał siłę wyjść z torby i poszukać ratunku. Musiał sobie jakoś panią wybrać. Przez jakiś czas jego żołądek będzie musiał przyzwyczaić się do normalnego jedzenia, bo przez wiele dni głodował. Będzie pani musiała karmić go przez strzykawkę. Czy jest pani na to gotowa?

– Oczywiście – uśmiechnęłam się po raz pierwszy od wielu tygodni. – Pracuję w tej piekarni koło rynku, mam blisko do domu, więc w razie potrzeby wyskoczę na parę minut, żeby nakarmić Znaka.

Czemu ten lekarz jeszcze mnie pytał?

Jak mogłabym teraz się wycofać? Cały czas podczas wizyty u weterynarza czułam na sobie spokojne, ciemne ślepka mojego Znaka. Jakby kotek wiedział, że będzie dobrze. Weterynarz pokiwał głową z aprobatą.

– W takim razie wytłumaczę pani, jak opiekować się Znakiem w najbliższym czasie. Jeśli będzie pani miała dodatkowe pytania, proszę w każdej chwili dzwonić. Oto mój telefon – wręczył mi wizytówkę.

Przez chwilę nasze ręce się spotkały, a ja kątem oka dostrzegłam, że lekarz ma błękitne, łagodne oczy.

„Co ty wyprawiasz! – zganiłam siebie w myślach, oburzona, że w ogóle jestem zdolna do takich rozważań. – Ledwie dwa lata minęły od śmierci twojego ukochanego Andrzeja, a ty myślisz o oczach innych mężczyzn!”.

Aż się wzdrygnęłam. Żeby odwrócić myśli od nieprzyjemnych spraw, szybko wzięłam Znaka na ręce. Kotek wtulił się we mnie ufnie.

– Będzie pani z nim dobrze – powiedział zachęcająco weterynarz.

Musiałam przyznać, że miał rację. Wprawdzie przez kolejne dni każdą wolną chwilę poświęcałam Znakowi, ale miałam poczucie, że jest to czas dobrze wykorzystany. Nie wystarczało doby na zamartwianie się. Znaka trzeba było nakarmić, podać mu leki, później – gdy nieco doszedł do siebie – pojechać do sklepu zoologicznego po legowisko i drapak.

Nawet się nie obejrzałam, a po pracy, zamiast jak zwykle na cmentarz, zaczęłam pędzić do domu. Ze zmiany swoich przyzwyczajeń zdałam sobie sprawę dopiero wtedy, gdy zagadnęła mnie koleżanka z pracy.

– Nie jedziesz dziś na cmentarz? – spytała z dziwnym wyrazem twarzy.

– Nie dam rady – przyznałam szczerze. – Muszę jechać na szczepienie ze Znakiem.

Koleżanki doskonale wiedziały, że przygarnęłam kota, bo niemal codziennie chwaliłam się jego zdjęciami

– A, właśnie, ze Znakiem! – pacnęła się w czoło koleżanka – Dzwonił tu wczoraj ten weterynarz. Wiesz, ten, który opiekuje się twoim kotem. Pytał o ciebie.

– Pytał o mnie? – uniosłam w zdziwieniu brwi, ze wstydem zdając sobie sprawę, że moja twarz oblała się krwistoczerwonym rumieńcem. – Po co?

– Pewnie chciał się dowiedzieć, jak sobie radzisz ze Znakiem – odpowiedziała koleżanka z zagadkowym uśmiechem. – Choć przyznaję, że pierwszy raz spotykam się z sytuacją, żeby weterynarz szukał pacjenta. Musiałaś mu wyjątkowo wpaść w oko…

Na końcu języka miałam kąśliwą uwagę o tym, że to niestosowne, by coś podobnego sugerować kobiecie, która niedawno straciła męża, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że moja twarz mnie zdradza. Odwróciłam się szybko, żeby koleżance nie udało się z niej wyczytać jeszcze więcej.

– W takim razie chyba do niego zadzwonię – mruknęłam tylko.

Jak powiedziałam, tak też zrobiłam

Od razu po powrocie z pracy wystukałam numer sympatycznego weterynarza.

– To pani? – odebrał od razu, jakby czekał na połączenie ode mnie. – Próbowałem panią znaleźć. Nie zostawiła mi pani swojego telefonu, więc znalazłem numer do tej piekarni, w której pani pracuje – przyznał bez ogródek.

– Ale po co mnie pan szukał? – udałam zdziwienie, biorąc kota na kolana. – Ze Znakiem wszystko w porządku.

– Nie dzwoniłem w sprawie kocurka – przyznał wprost weterynarz. – Chciałem się z panią spotkać. Wtedy, kiedy przyszła pani do mnie po raz pierwszy… Było w pani oczach coś, co…

Poczułam, że drżę na całym ciele. Chciałam przerwać temu człowiekowi, wyjaśnić mu, że to nie wypada, że jestem wdową! I wtedy spojrzałam w granatowe ślepka Znaka. Czy mi się wydawało, czy czarny kotek – ten sam, którego sierść tak bardzo przypominała mi kolorem czarne włosy mojego ukochanego Andrzeja – do mnie mrugnął?

– Może po prostu umówmy się na kawę? – powiedziałam więc do sympatycznego weterynarza, choć sama nie mogłam uwierzyć, że się na to zdobyłam.

Czyżby w tym, że znalazłam w sobie odwagę, Znak miał większy udział, niż mi się wydawało? I tak to się zaczęło. Spotykam się z Ryszardem od kilku miesięcy. Nie zapomniałam o Andrzeju. Nigdy o nim nie zapomnę. Ale zrozumiałam, że nie można do końca życia być w żałobie.

Jestem pewna, że nie tego chciałby dla mnie Andrzej. On wolałby, żebym żyła pełnią życia. I chyba nawet postanowił mi to przekazać przez pewnego posłańca. Kilka razy wybrałam się na cmentarz, żeby podziękować tajemniczej kobiecie, która uczuliła mnie na znaki. Ale nigdy już jej nie spotkałam… 

Zofia, lat 51

Czytaj także:
„W Hiszpanii miałam tańczyć na plaży, a zamiast tego pląsałam na zmywaku. Ta podróż otworzyła mi oczy na prawdę”
„Żona wkręciła mnie w dwójkę dzieci i kredyt na mieszkanie. Ja musiałem tylko na to harować, bo ona nie miała zamiaru”
„Znaleziony portfel z pieniędzmi wybawił mnie od piekła. Bardziej przydadzą się mnie niż prawdziwemu właścicielowi”

Redakcja poleca

REKLAMA