Budzik zadzwonił o ósmej. Nie wiem, po co go nastawiam. Przecież nie mam zamiaru wstawać. Nie mogę. I nie chcę. Wypaliłam się. To cena za bycie silną. Bo taka zawsze miałam być: silna i radząca sobie z każdym problemem. Tak było przez całe życie. Aż nadszedł taki dzień jak ten, kiedy nie jestem w stanie nawet otworzyć oczu. Jeszcze do niedawna moją siłą były małe, kolorowe pigułki. Zaledwie kilka minut po połknięciu czyniły moje życie lepszym. Dzisiaj nawet one już mi nie pomogą.
Nie wiem, jaka data jest w kalendarzu. Wiem tylko, że dzień, kiedy po raz pierwszy nie mogłam rano wstać, był jakieś trzy miesiące temu. Otworzyłam oczy i pomyślałam sobie, że jestem tak marnym człowiekiem, że nawet gdyby coś mi się stało, to i tak nikt tego nie zauważy. Jednak zauważyli. Wszyscy. Szczególnie mój szef. I przez tydzień wydzwaniał na moją komórkę. Jeszcze nie wiedział, że już nigdy mnie nie zobaczy.
W sumie sam tak zdecydował. Pocztą wysłał mi wypowiedzenie. Wtedy się tym nie przejęłam. Przecież zawsze byłam silna. Tak jak kazała mama.
– Moja droga, życie to nie czas i miejsce na porażki. Albo zaciskasz zęby, jesteś silna i dajesz radę ze wszystkim, albo lądujesz na półce z napisem „życiowi frajerzy”.
Powiedziała mi to tydzień przed maturą. Stała właśnie przed wielkim lustrem w holu i malowała usta czerwoną szminką, a ja zamartwiałam się, czy zdam maturę.
– Jestem silna… tylko tak sobie myślę, czy dam radę na studiach i czy w ogóle się dostanę. Jest tylu chętnych na jedno miejsce – chciałam jej powiedzieć o swoich obawach.
Byłam przecież nastolatką, która za chwilę miała wejść w dorosłe życie z bagażem strachu i wątpliwości.
– Twoje życie jest w twoich rękach. Pamiętaj, co zawsze powtarza tata. Ciężką pracą i silnym charakterem można w życiu osiągnąć wszystko. Wbij to sobie do głowy.
Pracowałam jak maszyna
Takie słowa słyszałam już jako mała dziewczynka. Byłam oczkiem w głowie rodziców. Ich spełnionym marzeniem o rodzinie i... lokatą na przyszłość. Nie mówili o tym wprost, ale tak mnie traktowali. Byłam ich lokatą. A lokata ma przynieść jak największy zysk. Dlatego musiałam się świetnie uczyć, wygrywać olimpiady, zdobywać medale i wyróżnienia w sporcie. Zawsze byłam „naj”. Szybko też nauczyłam się dusić w sobie płacz. Przecież trzeba być silnym…
Moje życie było niczym dobrze realizowany scenariusz. Dostałam się na studia, byłam w pierwszej dziesiątce przyjętych. Potem ciężka orka – zakuwanie po nocach, zdobywanie kolejnych stypendiów i nieustanna walka o bycie najlepszą. Do tego praktyki i staże w renomowanych firmach, trzy kursy językowe, seria szkoleń. Studia skończyłam z wyróżnieniem. Rodzice pękali z dumy. W nagrodę kupili mi mieszkanie.
Dostałam pracę w firmie, która od dawna była moim marzeniem. Wszystko tam było ze szkła, nawet sufity. Nie byłam Ewą Z., tylko numerem 387. Nasz dyrektor mówił, że to jedyny sposób na wzrost naszej efektywności. Zamiast imienia liczył się wynik. Każdy dzień taki sam. Byłam do dyspozycji, zostawałam po godzinach, ani dnia nie spędziłam na zwolnieniu. Wracałam do domu po dwudziestej, zdejmowałam ubranie, gasiłam światło i próbowałam zasnąć. Nie mogłam. Ze złości gryzłam poduszkę. Nie płakałam jednak. Przecież byłam silna…
W tej dżungli wykresów, terminów i tabelek z efektami poznałam przyszłego męża. Dołączył do zespołu pół roku po mnie i od razu został naszym koordynatorem. Z początku ciągle mnie denerwował, bo chciał pokazać, kto tu rządzi. Ale pod pewnym względem był do mnie podobny – obojgu nam doskwierała samotność. Szybko zostaliśmy parą. Po roku Marek zaproponował ślub. Kolejny punkt na naszej liście „spraw do załatwienia”.
Wszystko odbyło się szybko i po kosztach, bo Marek nie lubił wydawać pieniędzy na błahostki. Tak właśnie nazwał nasz ślub. Nie przeszkadzało mi to. Byłam w nim zakochana po uszy.
Coś zaczęło się psuć już przed pierwszą rocznicą. Poroniłam w trzecim miesiącu ciąży. Tamtego dnia szef dał nam niezły wycisk. Ze strachu ściskało mnie w żołądku. Wieczorem zamknęłam się w łazience, by wziąć prysznic. Poczułam ból, potem zobaczyłam krew. Nazajutrz lekarz powiedział, że naszego maleństwa już nie ma. Wtedy pierwszy raz poszłam sama na kawę i siedziałam nad nią przez pół dnia. Jakaś pani zapytała, czy się dobrze czuję. Widziała mój ból. Obiecała, że jeszcze się wszystko ułoży.
– Trzeba było tyle nie latać po szkoleniach i imprezach integracyjnych, to byś nadal była w ciąży – Marek, zamiast mnie wspierać, jeszcze na mnie napadł, a ja, głupia, liczyłam na zrozumienie.
– Sam mówiłeś, że jak nie wyrobię normy, to mnie zwolnią – tłumaczyłam się.
– I co z tego. Jesteś żałosna i nieodpowiedzialna. Na własne życzenie straciłaś nasze dziecko. Jesteś zwykłą manipulantką – po tych słowach wyszłam z naszego mieszkania.
Do drugiej w nocy błąkałam się po osiedlu. Marek nie szukał mnie, nawet nie zadzwonił. Za to ja byłam silna…
Miesiąc później dostałam kolejny cios. Moja mama trafiła do szpitala. Rak trzustki. W ciągu trzech miesięcy z silnej i niezależnej kobiety stała się przykutą do łóżka staruszką. Sama nie umiała usiąść, przebrać się, napić wody. Ciągle miała ataki paniki, bała się śmierci. Krzyczała z bólu i błagała, by ktoś ją zabił. Wreszcie odeszła we śnie. Na jej pogrzebie nie płakałam. Obiecałam sobie, że dla niej będę silna. Nie chciałaby widzieć mnie załamanej i we łzach.
To była cena za bycie silną
Każdy dzień był taki sam. Marka widywałam tylko rano. Wracał późno i tłumaczył, że to przez kolejne zlecenia. Nie miałam pretensji. W ogóle nie czułam potrzeby, by był gdzieś blisko mnie. Byłam dla niego oziębła. Jakby nie istniał. Moim życiem była ciemna sypialnia. Tylko tam czułam się bezpieczna.
Na firmowych korytarzach usłyszałam plotki, że Marek mnie zdradza. Ze swoją asystentką. Gdy wieczorem wrócił do domu, zapytałam wprost, czy plotki są prawdą. Nie zaprzeczył.
– Czasu nie cofnę… to się stało… ale możemy zacząć od nowa – przekonywał.
– Tylko frajerzy pozwalają, by ktoś ich wykiwał. Nie ze mną takie numery – spojrzałam mu w oczy i… nie czułam nic.
Na drugi dzień złożyłam pozew o rozwód. Czułam pustkę i zażenowanie. Przecież na moim idealnym życiu pojawiła się rysa. Nie mogłam wybaczyć. Takie są reguły gry. Tylko słabi wybaczają. A ja byłam silna…
Co noc miałam koszmarne sny. Dlatego zamiast spać… pracowałam. Potrafiłam kilka razy sprzątać mieszkanie, układać książki, wycierać kurz. Byle tylko nie spać. Brakowało mi kogoś bliskiego. Kogoś do rozmowy. Była tylko cisza. W gorszych momentach przykładałam ucho do ściany, by usłyszeć głosy sąsiadów. Nie chciałam być sama. Moje ciało paraliżował strach.
Zadzwoniłam do swojej lekarki. Dała mi leki. Okazało się, że takich jak ja jest w pracy więcej. Wiele razy rozmawialiśmy o tym. Ale przyszedł dzień, kiedy nie wstałam z łóżka. Po tygodniu zaniepokojona sąsiadka wezwała policję i karetkę. Trafiłam do psychiatry. Każdego dnia walczę… o siebie.
Teraz już wiem, że mój kryzys to cena za bycie silną. W każdej minucie mojego życia. Wiem też, że tak się nie da. Prędzej czy później człowiek skapituluje. A siła to nie żadne zaciskanie zębów i powstrzymywanie się od płaczu. Siła to właśnie emocje. Ich okazywanie i mówienie o nich. Siła to głośne NIE, gdy cały świat chce sterować tobą jak marionetką. Siła to zgoda na to, że w każdej chwili naszego życia może nas spotkać dosłownie wszystko.
Nieważne, kim jesteśmy. W jednej sekundzie można spaść ze szczytu. Byłam tam i wiem, że cena sukcesu jest ogromna. Nie chcę już być silna. Chcę być sobą.
Czytaj także:
„Na chwilę straciłem wózek z moją córeczką z oczu. Przez ramię widziałem, jak jakaś wariatka porywa mi dziecko”
„Justyna udawała moją przyjaciółkę, a po cichu próbowała skłócić mnie z mężem. Postanowiłam dać tej małpie nauczkę”
„To ja byłam ulubienicą babci. Resztę rodziny uważała za pazerne sępy. Przy podziale spadku zrobiła ich na szaro”