„Moje życie było bajką. Kochająca żona, dom i spokój. Mój świat legł w gruzach, gdy poszedłem na emeryturę”

Dojrzały mężczyzna fot. Adobe Stock, Rido
„Gdy odszedłem na emeryturę, a Irena odeszła, mój świat się zawalił. Nic nie miało sensu. Życie nabrało tempa dopiero dziesięć lat później, gdy złamałem nogę. Teraz mogę jej obiecać, że będę żył pełnią życia”.
/ 07.08.2023 13:15
Dojrzały mężczyzna fot. Adobe Stock, Rido

Dziesięć lat temu w moim życiu wszystko się zmieniło. Jednego dnia miałem normalne życie – pracę, dom i wspaniałą żonę. A chwilę później wszystko się rozsypało.

Z pracy się mnie pozbyli, ledwo osiągnąłem wiek emerytalny. Kiedy szok minął, zdecydowałem, że nie ma tego złego… Sprawdziłem oszczędności w banku. I ceny używanych kamperów. To się mogło udać!

– Irka, mam plan. Co powiesz, jak całą wiosnę, lato i jesień spędzimy, zwiedzając Europę?

Z Ireną nie mieliśmy dzieci. Ale nasze życie we dwójkę było naprawdę fajne. Jako pierwsi w rodzinie, a może w całej miejscowości, nauczyliśmy się jeździć na nartach. I tak nam się spodobało, że jeździliśmy już co roku. Latem zwiedzaliśmy Polskę i demoludy na motorze. Razem zapisaliśmy się też do chóru w domu kultury. Jeździliśmy na koncerty i konkursy w całej Polsce.

Znalazłem Irenę nieprzytomną

Irce pomysł z kamperową wyprawą od razu się spodobał. Kiedy kamper stał już pod blokiem, zaczęła go „udomawiać”. Uszyła zasłonki, pokrowce na meble. Wyszorowała wszystkie szafki. Któregoś wieczoru siedziałem nad rozłożoną mapą Europy i planowałem trasę. Kiedy o 22 zorientowałem się, że żona ciągle jest w kamperze, poszedłem jej powiedzieć, żeby już odpuściła. Znalazłem ją na podłodze. Nie byłem nawet pewien, czy oddycha. W szpitalu okazało się, że Irka od dawna miała guza w mózgu. Żyła jeszcze dwa tygodnie, ale już nie odzyskała przytomności. 

Zostałem sam. Bez pracy, bez żony. Przez rok po pogrzebie na cmentarzu byłem codziennie. Resztę czasu spędzałem w domu. Kamper sprzedałem za połowę ceny, byle tylko zniknął spod moich okien. Przeleciało dziesięć lat. Postarzałem się pewnie o dwadzieścia. Nigdzie nie wyjeżdżałem, prawie z nikim się nie spotykałem. Rano spacerek po bułki, potem telewizor, obiad, spacer do parku, kolacja, telewizja… W weekend wizyta na cmentarzu, od czasu do czasu u lekarza. Dzień po dniu…

Miła pani z opieki społecznej

Cztery miesiące temu wracałem rano ze sklepu. Usłyszałem pisk opon. Ocknąłem się dopiero w szpitalu. Wjechała we mnie furgonetka. Miałem wstrząśnienie mózgu i złamaną nogę.

– Panie Zbigniewie, tak naprawdę to miał pan szczęście. Żadnych obrażeń wewnętrznych. Czeka pana rehabilitacja, ale noga się zagoi – powiedział lekarz.

Trzy tygodnie spędziłem w szpitalu. A kiedy już miałem być wypisany, przyszła z wizytą miła pani z opieki społecznej. Wypytała, gdzie mieszkam, z kim, czy będzie miał kto wozić mnie na rehabilitację.

– No tak. Mieszka pan sam, na trzecim piętrze bez windy. I nie ma nikogo, kto będzie panu robił zakupy, gotował, woził. Będę szczera – nie możemy pana wypuścić. Musimy znaleźć jakieś rozwiązania. Wrócę jutro – kobieta zwinęła papiery, poklepała mnie po ramieniu i sobie poszła.

Tam szybko postawią mnie na nogi

Byłem przerażony. W naszym mieście był dom pomocy społecznej. Kilka razy koło niego z Irką przechodziliśmy. W parku na ławkach i wózkach inwalidzkich siedzieli smutni ludzie. Część drzemała, część patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem.

– Myślisz, że tu skończymy? – zapytała cicho Irka. Nie odpowiedziałem. Nigdy do tematu nie wracaliśmy.

A teraz trafię właśnie tam. I to sam. I pewnie już nigdy nie wrócę do domu. Czy ktoś mi chociaż przyniesie moje rzeczy? Albumy? Zdjęcia Irki? W nocy płakałem po raz pierwszy od jej pogrzebu. Kobieta z opieki społecznej wróciła do mnie rano.

– Podzwoniłam tu i tam i mam wspaniałą wiadomość. Znalazłam panu miejsce na oddziale rehabilitacji stacjonarnej. Na dodatek w ośrodku w lesie, piękne miejsce. Tam postawią pana na nogi.

– Ale ja nie chcę, nie zgadzam się. Proszę mnie odwieźć do domu, wolę umrzeć we własnym łóżku niż w jakiejś umieralni dla niechcianych staruszków – oświadczyłem dramatycznym tonem.

– Panie Zbyszku, jaka umieralnia? To jest bardziej sanatorium, dla starych i młodych. Trzy miesiące i wróci pan do domu. Choć pewnie powinien pan pomyśleć o zamianie mieszkania na coś na parterze. Młodszy pan już nie będzie. Ale to już pana decyzja.

Pomyślałem o Irce

Dalej nie wierzyłem tej pani, ale nie miałem wyjścia. Była też na tyle miła, że pojechała do mnie do mieszkania i spakowała mi trochę rzeczy. Tak wyposażony pojechałem karetką do ośrodka. Już na pierwszy rzut oka ośrodek nie przypominał DPS-u. Ładnie odnowiony dwupiętrowy budynek, pięknie utrzymany park. Dwuosobowe pokoje, bardziej jak w hotelu niż szpitalu. Tylko w łazience wszystkie udogodnienia – szerokie drzwi, uchwyty, krzesełko pod prysznicem.

Mój współlokator był ode mnie młodszy ze dwadzieścia lat. Irek, piekarz, równy gość. Zanim wyszedł, wprowadził mnie w arkana ośrodkowego życia.

To nie więzienie, więc panowie portierzy za parę groszy kupują pacjentom piwko czy papierosy. Wystarczy poprosić. A jak jesteś głodny, to najlepiej prosić panią Kazię, to ta duża z wielkim kokiem. Zawsze da dokładkę. A na masaż koniecznie do Krzyśka. 

Miejsce Irka zajął potem Jan. Trzy lata starszy ode mnie, ze złamaną kością udową. Okazał się zapalonym scrabblistą. Wciągnąłem się i okazało się, że jestem w tym całkiem niezły! Wprawdzie tylko dwa razy, ale udało mi się Jana ograć.

W ośrodku działał też chór. Słyszałem ich próby kilka razy, przejeżdżając korytarzem obok sali, gdzie mieli próbę. Aż odważyłem się i wjechałem do środka. Śpiewali akurat piosenkę, którą znałem. Zanuciłem pod nosem. Sam byłem zdziwiony tym, że daję radę. I tym, że choć od razu pomyślałem o Irce, to nie bolało. A nawet zrobiło mi się ciepło na sercu.

Byłem w lepszej formie niż przed wypadkiem

Rehabilitacja przypomniała mi też, jak lubię ćwiczenia fizyczne. Kiedyś dużo biegałem, jeździłem rowerem.

– Panie Zbyszku, proszę tak dalej, a jeszcze i maraton pan przebiegnie – zachęcał mnie do pracy Michał, fizjoterapeuta.

Po miesiącu w ośrodku zacząłem chodzić o kulach. Po dwóch – truchtać po parku. A po trzech miesiącach, gdy zostałem wypisany, byłem w lepszej formie fizycznej niż przed wypadkiem. O zamianie mieszkania na razie nie myślę, bo Michał powiedział, że chodzenie po schodach to doskonały trening wytrzymałościowy. A ja jego namową zapisałem się do Klubu Aktywnych Seniorów, w którym prowadzi sekcję biegaczy. Na razie jeszcze nie myślę o maratonie. Najbliższy cel – bieg przełajowy na pięć kilometrów.

Z Janem co weekend spotykam się na scrabble’a. Jego żona świetnie gotuje. Czasem pomagam jej w ogrodzie. Tydzień temu byłem na jej imieninach. Trochę się denerwowałem, bo nie byłem wśród ludzi od bardzo dawna. Dla kurażu wypiłem trochę nalewki, może trochę za dużo. Ale najwyraźniej pomogła, bo gdy wychodziłem, Jan poklepał mnie po plecach.

– Zbychu, nie wiedziałem że z ciebie taki bawidamek. Wszystkie koleżanki Haliny, nawet te zamężne, pytały, gdzie cię znalazłem. I upewniały się, czy jeszcze cię spotkają – mrugnął porozumiewawczo.

Wczoraj poszedłem do Ireny.

– Mam takie podejrzenie, że ta furgonetka to twoja sprawka. Dość brutalna lekcja, ale skoro nic innego do mnie nie docierało… Dziękuję. I obiecuję, że teraz będę już żył. Przez tyle lat, ile mi tam jeszcze pisane. 

Czytaj także:
„Przez chorobę żona marniała w oczach, ale mimo to odliczała dni do naszej rocznicy. Byle tylko zobaczyć Hel”
„Sąsiad zamiast zabrać się za pracę, chodzi i chachmęci. Chłop potrzebuje baby, która ustawi go do pionu”
„Twierdziła, że rozdzieliło ich fatum. Nie wierzyłem w te bujdy na resorach. Przecież to bajeczki dla dzieci, prawda?”

Redakcja poleca

REKLAMA