Z tą wydmą wiąże się tyle wspomnień… Pierwszy pocałunek, oświadczyny. A teraz chcę tam zabrać żonę w jej ostatnią podróż.
Kochałem się w niej od liceum
Wcześniej nie zwracałem na nią uwagi, ale kiedy na szkolnej dyskotece zobaczyłem ją na parkiecie, nie mogłem przestać o niej myśleć. Tyle że… nie miałem odwagi zagadać, zaprosić na lody czy do kina. Kilka razy już byłem blisko, ale zawsze stchórzyłem.
W czwartej klasie pojechaliśmy na ostatnią szkolną wycieczkę. Na Hel. Dostaliśmy od wychowawcy trochę wolnego. Zobaczyłem, że Marta, zupełnie sama, rusza w stronę plaży. Pomyślałem: teraz albo nigdy.
Dogoniłem ją przy zejściu na plażę.
– Mogę się przejść z tobą? – odważyłem się zapytać.
Skinęła głową.
Prze kilkanaście minut szliśmy w milczeniu. Marta czasem pochylała się i podnosiła muszelkę. Ja próbowałem puszczać kaczki, bo morze było wyjątkowo spokojne i gładkie. Doszliśmy do miejsca, gdzie plaża miała zaledwie dwa, może trzy metry.
– Zobacz, jaka śmieszka choinka! – Marta pokazała mi dziwacznie wygiętą sosnę na wydmie i pobiegła w jej stronę.
Ruszyłem za nią. Marta wspięła się na konar, który rósł poziomo i wyglądał trochę jak ławeczka. Usiadłem obok. Marta odgarnęła włosy z twarzy i spojrzała na mnie zalotnie. Myślałem tylko o tym, żeby spróbować ją pocałować. A ona po prostu nagle przechyliła głowę w moją stronę i poczułem jej usta na swoich. To był krótki pocałunek, ale o mało nie spadłem na ziemię z wrażenia.
– Dwa lata czekałam, aż coś zrobisz. Dłużej nie mogłam czekać – uśmiechnęła się.
To jedno zdanie spowodowało, że przestałem się bać. Przyciągnąłem Martę do siebie i tym razem to ja ją pocałowałem. Siedzieliśmy na tej wydmie aż do zachodu słońca. A potem wracaliśmy, trzymając się za ręce. Oczywiście spóźniliśmy się na kolację i oberwało nam się od wychowawcy. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Marta była moją dziewczyną!
Na plaży zakopałem butelkę
Kiedy dziesięć lat później zacząłem myśleć o oświadczynach, próbowałem wymyślić coś oryginalnego i romantycznego. I przypomniałem sobie o tej naszej sośnie. Okłamałem Martę (po raz pierwszy i ostatni w życiu), że muszę wyjechać służbowo, i pojechałem na Hel sprawdzić, czy dam radę znaleźć to miejsce i czy nasza sosna ciągle tam jest.
Zajęło mi parę godzin odszukanie tego miejsca. Ale się udało. Plaża była jeszcze węższa niż dekadę temu, ale sosna stała na swoim miejscu.
Dwa tygodnie później zaproponowałem Marcie wypad nad morze. Kiedy wspomniałem, że może pojechalibyśmy na Hel, od razu zawołała:
– Jacek, a może poszukamy tej sosny, przy której cię pocałowałam?
Ech, czyli połowa niespodzianki spalona… Ale miałem nadzieję, że oświadczynami ją zaskoczę.
Udało się. Marta uważała, że poszukanie tej sosny to był jej pomysł, więc niczego się nie spodziewała. A ja w nocy wymknąłem się z pensjonatu i na wydmie zakopałem butelkę szampana. Pierścionek był przywiązany do niej na wstążeczce. Całą drogę modliłem się, żeby ktoś tej butelki nie znalazł…
– Jest! Patrz, nasza sosenka! Znaleźliśmy ją! – Marta aż klasnęła w ręce z radości.
Złapała mnie za rękę i pobiegliśmy do niej. Kiedy Marta już wdrapała się na gałąź, ja udałem, że muszę zasznurować but.
– Patrz, tu coś jest w ziemi! – powiedziałem, udając zaskoczenie, i wyciągnąłem szampana.
Marta nie bardzo wiedziała, co się dzieje. A ja odwiązałem pierścionek, uklęknąłem i zapytałem:
– To co, zostaniesz moją żoną?
Marta zakryła twarz rękami i aż pisnęła.
– Jacek, jak ty to zrobiłeś? Ale numer! – zarzuciła mi ręce na szyję. – No jasne, że zostanę!
Otworzyłem szampana i wypiliśmy go prosto z butelki.
Po ślubie co roku w czerwcu, w kolejną rocznicę zaręczyn, przyjeżdżaliśmy w to miejsce. To była taka nasza tradycja. Przez dwadzieścia osiem lat małżeństwa udało nam się odwiedzić naszą sosnę co roku. To było tylko nasze święto, więc nasz syn Maciek, kiedy był jeszcze mały, zostawał w tym czasie z dziadkami.
Nic już nie miało być takie jak wcześniej…
– Jacek, ja doczekam. Pojedziemy, prawda? Obiecaj mi, że pojedziemy… – powiedziała Marta.
Ostatnio czasem nie miała już siły nawet usiąść, ale mimo to ciągle odliczała dni do rocznicy naszych zaręczyn.
Chorowała już rok temu, ale nie mieliśmy wtedy pojęcia, że to raczysko tak szybko ją pokona. Jak się zorientowaliśmy, że coś jest nie tak? Po Wielkanocy Marta powiedziała:
– Wiesz, ciągle jestem zmęczona. Myślałam, że to przygotowania do świąt. Ale dziś to ledwie dałam radę wstać z łóżka…
Wystraszyłem się, bo Marta nigdy nie narzekała. Zmusiłem ją, żeby poszła do lekarza i zrobiła badania. Wyniki krwi były fatalne. Po kolejnych badaniach usłyszeliśmy diagnozę. Rak trzustki.
– Kochanie, nie martw się, damy radę, pokonamy to świństwo – udawałem dzielnego, ale w środku wyłem z rozpaczy.
Na prośbę Marty nie powiedziałem nic Maćkowi. Kończył studia w Holandii, pisał pracę magisterską.
– Powiemy mu, jak wróci. Na razie i tak nic nie pomoże. A po co ma się zamartwiać?
Pierwszą chemię Marta zniosła całkiem dobrze. W czasie naszej corocznej wyprawy na Hel oboje udawaliśmy, że mamy świetne humory i doskonale się bawimy. Ale ja cały czas obserwowałem Martę. Drżałem, jak tylko zakasłała albo się potknęła.
– Nie za zimno ci? Chcesz szal? – dopytywałem co chwilę.
Aż w końcu zebrałem burę, że przesadzam i psuję nasz romantyczny wyjazd.
Kolejne cykle chemii Marta znosiła już dużo gorzej. Kiedy Maciek wrócił do domu z dyplomem magistra ekonomii, ważyła dwadzieścia kilo mniej i miała sińce pod oczami. Maciek od razu zrozumiał, że coś jest nie tak. Kiedy poznał prawdę, urządził mi karczemną awanturę.
– Tato, jak mogłeś mi nic nie powiedzieć? Przecież ja tu powinienem być!
– Ale mama prosiła…
– No rozumiem, że mama… Ale ty powinieneś mi powiedzieć! Jak mogłeś…
Maciek musiał jeszcze wrócić do Holandii, spakować się, rozliczyć z mieszkania. A potem zamieszkał znowu z nami. Bardzo nam pomagał. Robił zakupy, woził Martę na badania, na spacery.
Marta zwierzyła mi się którejś nocy:
– Wiesz, ja się cieszę, że moi rodzice już nie żyją. Pamiętam, jak umarł kuzyn Rysiek. Mama wtedy powiedziała, że nie wyobraża sobie, że musiałaby pochować własne dziecko.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Wtedy jeszcze nie rozmawialiśmy o odchodzeniu.
Niestety, kolejne badania pokazały, że choroba wygrywa.
– Są przerzuty. Ale będziemy walczyć – lekarka starała się uśmiechać, ale widziałem, że nie bardzo ma już pomysł, co jeszcze może dla Marty zrobić.
Muszę spełnić to życzenie
Na Wigilię zaprosiliśmy całą rodzinę. Nikt nie mówił o tym głośno, ale wszyscy zrozumieli, że to może być ostatnie Boże Narodzenie Marty. Przyjechała jej siostra z Londynu i kuzyni spod Rzeszowa. Byli moi rodzice, moi stryjeczni bracia z rodzinami. Jak zaśpiewaliśmy kolędę, to pewnie nasz chór słychać było aż na sąsiednich ulicach.
Wiosną tego roku stało się jasne, że Marta tej walki nie wygra. Dużo rozmawialiśmy, wspominaliśmy. Kiedy Marta nie spała, oglądaliśmy filmy, które kiedyś widzieliśmy razem.
Marta uparła się, że musimy pojechać na Hel. I to nie wcześniej, ale jak co roku, w naszą rocznicę. Bałem się, że to zły pomysł. Że to zbyt męczące.
– Panie Jacku, to jest dla pana żony bardzo ważne. Jej już niewiele może zaszkodzić. Teraz liczy się już tylko to, czego ona chce – przekonała mnie lekarka.
Zaczęliśmy więc z Maćkiem przygotowania. W tym roku po raz pierwszy pojedzie z nami. Pora, żeby poznał nasze specjalne miejsce. No i bez jego pomocy po prostu nie dam sobie rady.
Jesteśmy już gotowi. Kolega Maćka pożyczył nam busa. Wymontowaliśmy siedzenia z tyłu i położyliśmy tam materac. Z kroplówką nie będzie problemu, powiesi się ją na haczyku.
Znaleźliśmy pensjonat w połowie drogi, żeby się zatrzymać na noc. Wypożyczyłem wózek z terenowymi kółkami, żeby dało się go pchać po piasku.
– Jacek, który dziś? Jeszcze tydzień, prawda? Dam radę, obiecuję.
Wiem, że dasz radę, kochanie. Tylko jak ja mam potem bez ciebie żyć?
Czytaj także:
„Po śmierci żony, zaczęła mnie podrywać jej przyjaciółka. Czułem się jak niewierny mąż, zżerało mnie poczucie winy”
„Mało co i dałabym się uwieść Casanovie. Opłakiwał śmierć żony, a ona... przyjechała do sanatorium i sprała mu głowę”
„Po śmierci żony, syn zupełnie się ode mnie odciął. Nagle okazało się, że nie umiem być samotnym rodzicem”