– Mamo, tato… wychodzę! Wrócę… hm… kiedy wrócę – dobiegła nas lakoniczna informacja zwieńczona trzaśnięciem drzwi.
– A lekcje odrobione?! – moje pytanie trafiło w pustkę korytarza, pozostając bez odpowiedzi. – No popatrz, wychodzi sobie. Ani nie wiesz, dokąd, ani z kim – zrzędziłem w kierunku żony, jedynego obecnego ciałem odbiorcy mojej frustracji.
– Co zrobisz, jak nic nie zrobisz – westchnęła sentencjonalnie. – Jest pełnoletni.
– Tja, zobaczymy tę pełnoletność na maturze – rzuciłem z sarkazmem. – Już to ćwiczyliśmy z Helenką. „Tatusiu kochany, no nie wiem, jak to się stało – zacząłem piszczeć, udając głos starszej córki – ale chyba mnie nie dopuszczą, bo mam zaległości, nieobecności i w ogóle ta matematyczka się na mnie uwzięła! Tatusiu, tatusiu…”.
– Nie przesadzaj. Poradziła sobie przecież, i zdała, a teraz to już całkiem inna dziewczyna – najlepsza z żon studziła mój kpiarski zapał.
– Tak, poradziła – przyznałem jej rację, wspominając z ciężkim sercem te wszystkie wspólne noce zarwane nad książkami, bukiety róż i bombonierki dla nauczycielek oraz stres oczekiwania na oficjalne wyniki egzaminów.
Dorastające dzieci to gwarancja kłopotów
Jednak nie dało się nie zauważyć, że w coraz częstszych chwilach takich jak ta, kiedy byliśmy sami, tylko we dwoje, pojawiało się pytanie: „Co dalej?”. Czy pozostało nam już tylko czekanie na wnuki i emeryturę, a potem łagodny zjazd do dołka? A może uda się jeszcze coś ciekawego przeżyć?
Czasy młodości, kiedy inni młodzi ludzie byli osiągalni na jeden telefon lub bez skrępowania wpadało się do kogoś z niezapowiedzianą wizytą, dawno się skończyły. Towarzystwo rozjechało się po kraju, a nawet świecie; zresztą u znajomych zamieszkałych w okolicy też nie bywaliśmy zbyt często.
Do tego dochodziły różne konflikty, które dzieliły nawet najlepszych onegdaj przyjaciół. Wstyd przyznać, ale dorośli często zachowują się dużo mniej dojrzale niż dzieci. Kolejna epoka, pod nazwą „rodzina z dziećmi”, też powoli traciła rację bytu i w związku z tym mieliśmy z małżonką coraz mniej obowiązków na tym polu. Natomiast powrót do dawnych, szalonych lat studenckich był niemożliwy. Te klimaty przeminęły bezpowrotnie.
Żona zatarła ręce i uśmiechnęła się promiennie, by mnie rozruszać i podgrzać atmosferę, jak mniemam.
– No to mamy wolny wieczór, Krzysieńku! Co zrobimy w tak pięknych okolicznościach przyrody?
– Sprawdźmy… – to mówiąc, sięgnąłem po program telewizyjny, szukając ewentualnie interesujących pozycji. – Teraz leci „Miłość w Los Angeles” albo „Ostrzy faceci 3”. Widziałem dwójkę. Nuuudy. Aha, nie obejrzałem dziś jeszcze żadnych informacji, więc może zobaczymy, co się wydarzyło w kraju i na świecie…
Wyciągnąłem dłoń po pilota, lecz moja małżonka zerwała się z kanapy rączo jak gazela i drapieżnym ruchem lwicy chwyciła pilota o ułamek sekundy przede mną.
– Ależ małpeczko, co jest?
Przez tę jej zmienność straciłem czujność i nieopatrznie użyłem nielubianego przez nią przezwiska.
Nie myliłem się, przewidując kłopoty
– Sam jesteś małpą, tłustawo-łysawy gorylu. A ja nie chcę żadnych kłótni politycznych w wykonaniu przemądrzałych debili. Jeden wart drugiego. Każdy z patentem na rację. Ciśnienie mi rośnie po dwóch sekundach oglądania, a co do ciebie, wiadomo, jak się skończy. Poklniesz, poironizujesz, a potem zaśniesz w fotelu z przyklejonym do ręki pilotem. I kolejny wieczór zleci na niczym – sarkała.
– W sumie sen to zdrowie – mruknąłem ugodowym tonem, bo czułem, że się zaczyna niebezpiecznie nakręcać.
– Ale nie dziś – ucięła. – Teraz jest czas na coś ciekawego i szalonego.
– Już się boję…
Znałem tę minę. Miała coś naszykowanego w zanadrzu.
– Ubieraj się – wydała polecenie tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Ten ton też znałem i wiedziałem, że lepiej nie dyskutować. No ale jak już jechaliśmy przez miasto, uznałem, że jednak mam prawo wiedzieć, co jest grane, gdzie mnie zabiera. Niestety na pytania typu: „Dokąd?”, „Po co?”, „Dlaczego ja?”, nie doczekałem się jasnej odpowiedzi. Za to uchwyciłem kilka razy spojrzenie pełne wątpliwości co do mojej reakcji. Sytuacja stawała się coraz dziwniejsza. W końcu zajechałem pod podany przez żonę adres. Wysiedliśmy z auta…
– Co? Szkoła tańca? Tango? Oszalałaś? W życiu tam nie wejdę! – protestowałem głośno przed budynkiem, budząc zainteresowanie nielicznych przechodniów. – Mam kręcić tyłkiem i podrygiwać przy latynoskich dźwiękach? No wybacz, ale chyba jednak nie. Zresztą sama dobrze wiesz, że kardiolog surowo nakazał mi unikać stresów i sportów ekstremalnych.
– Dlatego przestań się denerwować – usłyszałem najtroskliwszą z małżonek. – A taniec amatorski to nie żaden sport ekstremalny, tylko zalecany przez lekarzy relaks poprzez odprężający ruch.
Czułem się jak wkurzony byk tuż przed korridą.
Facet tańczący tango?
Według mnie musiał być zaczesanym gładko, wybrylantynowanym, podrygującym, śniadym typkiem z fryzjerskim wąsikiem pod nosem. Aż mnie ciarki przeszły. Jednak gdy zajrzeliśmy do środka przez szklane drzwi, moim oczom ukazała się dość spora grupka ludzi w naszym wieku i o naszej, środkowoeuropejskiej karnacji. Żadnych Latynosów, naturalnych czy z solarium, żadnych śmiesznych wąsików. Uspokojony odwróciłem się do żony.
– Dobrze, wejdziemy tam – powiedziałem łaskawie – ale w zamian ja potem coś wymyślę dla ciebie. W porządku?
Kiwnęła głową. I pięknie. Od kilku tygodni planowałem wypad do reklamowanego w mediach escape roomu w podziemiach miejskiego ratusza, ale jakoś wstydziłem się to zaproponować. Teraz mogłem zrealizować swoje małe marzenie, bo żona dostarczyła mi wygodnego pretekstu w postaci rewanżu za tango.
– O! Jesteście – ucieszył się facet w obcisłym czarnym stroju i mrugnął porozumiewawczo do mojej wiernej towarzyszki życia. – Udało się ruszyć z domu.
Udało się ruszyć…? Że niby mnie? Po jego słowach i minie domyśliłem się, że niezawodna małżonka zrobiła mi tu niechlubną reklamę jako wrośniętej w domowe pielesze prehistorycznej skamielinie, którą jedynie wojna nuklearna albo koniec świata może wypchnąć w świat. No i wieczór we dwoje diabli wzięli Zawrzałem wewnętrznie. Dam ja jej popalić w tym escape roomie!
Naprawdę zanosiło się na rewanż
A tymczasem – choćbym miał pęknąć – pokażę panu w gustownej czerni, że jeszcze nie jestem takim starcem i potrafię ruszać się z gracją. Po dwóch godzinach wyszliśmy z lekcji rozchichotani jak para nastolatków. Ela naśmiewała się z moich pierwszych przyswojonych kroków, nazywając je „dostojnymi”. Ja odwdzięczałem się, nazywając ją „niezwykle zwinną prawie babcią”. Muszę jednak przyznać, że pomysł ze szkołą tańca okazał się trafiony. Zarówno atmosfera, nasilenie ruchu, jak i towarzystwo bardzo mi odpowiadały. Z ochotą przystałem na kolejne lekcje.
Droga powrotna upłynęła nam w radosnej i wręcz rozflirtowanej atmosferze. Do domu wtoczyliśmy się tanecznym krokiem i w wesołych nastrojach. Nie chciało nam się spać, ani trochę.
„Może butelka wina i romantyczne sam na sam?” – pomyślałem.
Nic z tych planów nie wyszło, bo kochany synek już wrócił i siedział na kanapie w salonie z miną tak smętną, że aż nie miałem serca wypominać mu, iż właśnie zepsuł nam randkę.
– Co się stało? Czemu nie jesteś na jakiejś szalonej imprezie? – zapytałem.
– E, dziś słabo było… – wzruszył ramionami. – Jasiek z Marzeną pojechali na weekend do Londynu, Marek ma robotę na nocną zmianę. Beznadzieja.
– A ta super ekipa, którą poznałeś w sylwestra? Dopiero co mówiłeś, że znalazłeś najlepszych kumpli w galaktyce – przypomniała zmartwiona matka zawiedzionego imprezowicza.
– To palanty – burknął. – Może i są najlepsi w galaktyce, ale nie chcę ich znać tu na Ziemi. Snoby i tyle. Zresztą te sobotnie imprezy są mocno przereklamowane. Zostaje po nich tylko ból głowy i pusty portfel.
W tym momencie dołączyła do nas Helena
– Kilka dni mnie tu nie było, a stęskniłam się za wami i za starymi kątami, jakbym na rok wyjechała! W akademiku taka nuda, że aż piszczy, a ze staruszkami i z kochanym braciszkiem zawsze wesoło. No, chyba że kłótnia, ale wtedy też nie ma nudy – szczebiotała.
Westchnąłem. Z romantycznego wieczoru we dwoje nici. Jednak wcale nie było nam smutno. Odeszły myśli o jesieni życia i godzeniu się z szarością przemijania. Byliśmy potrzebni swoim dzieciom nawet w tym późnym etapie ich dzieciństwa. Ba, okazało się wręcz, że jesteśmy najlepszymi kumplami na sobotnie wieczory. To był dobry powód, żeby jednak odkorkować butelkę wina.
– Słuchajcie – zagaiła małżonka. – Nawet nie zgadniecie, gdzie właśnie byliśmy z tatą i czego się nauczyliśmy, i co zamierzamy teraz z wami przećwiczyć.
Opowiedzieliśmy o naszej wizycie w szkole tańca i pierwszych doświadczeniach w nauce tanga. Łatwo dało się przewidzieć dwie diametralnie różne reakcje.
– Super! – Helena od razu poderwała się z kanapy. – Też chcę się nauczyć.
– Chyba poszaleliście – burknął Mateusz. – Nie jestem zaczesanym na brylantynę Latynosem z fryzjerskim wąsikiem, żebym miał podrygiwać do jakichś kubańskich dźwięków.
– Argentyńskich – poprawiła go siostra.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Można mieć kumpli, znajomych, wyjeżdżać na drugi kraniec świata, ale wpajanych przez lata zasad, poglądów i fascynacji nie da się, ot tak, przekreślić.
– Spokojnie – przekonywałem syna. – Też tak myślałem, ale ostatecznie mi się spodobało. Sam zobacz.
To mówiąc, ruszyłem w tango…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”