Drzewa podobno umierają, stojąc. Nie mam pojęcia, czy to prawda, ale wiem za to, jak jest z miłością. Miłość zdycha pod płotem jak bezdomny pies. Z każdym dniem słabsza, bardziej samotna i żałosna. Marnieje i znika, nikomu już niepotrzebna, niechciana. Tak właśnie było z uczuciem, które kiedyś łączyło Pawła i mnie. Gdzie zgubił się ten żar, który nas rozpalał raptem kilka lat temu? Gdzie podziała się wzajemna fascynacja, błysk w oku, poranne uśmiechy i łapczywe pocałunki? Kiedy to się wypaliło? Dlaczego?
Początkowo nic nie wskazywało na to, że nad naszym związkiem gromadzą się chmury. Wiadomość o tym, że jestem w ciąży, Paweł przyjął radosnym juhuu. Porwał mnie na ręce, całował w oczy, usta, włosy, szyję… A potem niemal codziennie były kwiaty, smakołyki, troska. Poród był dla nas obojga mistycznym przeżyciem. Mąż stał przy mnie, dodawał otuchy i wcale nie protestował, kiedy przy bólach partych bezwiednie wbijałam mu paznokcie w skórę ręki.
Paweł oszalał na punkcie córki. Nosił na rękach, zaśmiewał się z każdej jej minki. Ochoczo mi przy niej pomagał. Z dumą obserwowałam, jak sprawnie zmienia małej pieluszki, jak ją kąpie. Stopniowo jednak w nasze życie wkradła się rutyna. To normalne, rzecz jasna. W końcu ile można chichrać się z tego, że dzidzia zrobiła kupkę. Ale Pawła ta codzienność zaczęła męczyć…
A może za dużo wziął na swoje barki? Utrzymywał nas, pomagał w domu, starał się być jak najlepszym ojcem. Może się wypalił? A może to ja za bardzo skoncentrowałam się na dziecku? Opieka nad niemowlęciem szczelnie wypełniała mój codzienny grafik zajęć. Zabrakło czasu, by zadbać o miłość…
Tak czy inaczej, mąż zrobił się zrzędliwy, zaczął rozliczać, ile ja zrobiłam przy małej, a ile on. Wypominał mi, że ma ciężką pracę, a ja siedzę sobie na wychowawczym i nawet kolacji mu porządnej nie podam. No i skończyły się łapczywe pocałunki, czułe słówka i gorące spojrzenia. Zastąpiły je drobne, ale codzienne pretensje, małe przytyki i lekkie złośliwości.
– Co się z nami porobiło? – zapytałam go kiedyś. – Nasze wymarzone dziecko dzieli nas zamiast bardziej scalać.
– To twoja wina – odparł ze złością.
I zaraz zaczął swoją stałą wyliczankę:
– Nie szanujesz mnie, nie doceniasz, źle zajmujesz się domem…
Po raz pierwszy się wtedy pokłóciliśmy.
Ja powiedziałam mu, że „biadoli jak stara ciotka” on mi, że jestem „niewdzięcznym babskiem”. Mocne słowa, jak na ludzi, którzy dotychczas spijali sobie kwiatowy nektar z dzióbków…
Sprawy zaszły już za daleko
Dopiero całkiem niedawno dotarło do mnie, że oboje narzuciliśmy sobie przy dziecku trochę za ostre tempo. I że mieliśmy nieco zbyt wygórowane, zbyt naiwne wyobrażenia, o tym, co z nami będzie, kiedy się ono urodzi. Miał być raj, sielanka jak z serialu, w praktyce rozbiliśmy się o drobne kamyczki codziennych nieporozumień.
A przecież nie musiało tak być. Wystarczyło, gdybyśmy sobie trochę odpuścili. Nabrali nieco dystansu. Gdybyśmy nie starali się być idealnymi rodzicami i małżonkami, gdybyśmy niżej ustawili sobie poprzeczkę i nie łypali, co chwilę na siebie, czy aby to drugie nie stara się mniej niż ja. Tak, w końcu to zrozumiałam… Ale co z tego? Było już za późno na naprawienie tej szwankującej maszyny o nazwie „małżeństwo”. Sprawy zaszły za daleko.
Okres kłótni z byle powodu, których świadkiem była niestety nasza córeczka, zamienił się w ciche dni. Dopadła nas małżeńska epoka lodowcowa, wielki chłód, wymieranie resztek uczuć. Mąż stał się wobec mnie nieczuły, traktował mnie obojętnie i na dystans.
Wychodził do pracy tak wcześnie, jakby przed czymś uciekał, wracał do domu późno i od razu, nawet nie rzuciwszy mi zdawkowego „cześć”, czy choćby przelotnego spojrzenia – szedł bawić się z Amelką. Mam jednak wrażenie, że nawet te ich zabawy przyblakły, straciły dawną energię i świeżość. No cóż, żeby dawać szczęście dziecku, samemu trzeba być szczęśliwym…
Amelka tymczasem rosła (w marcu skończyła dwa latka), rozumiała coraz więcej i widziałam, że toksyczna aura domu bynajmniej jej nie służy. Już nie płakała, kiedy dochodziło między nami do spięć. Nie targowała się o nową lalkę, bajkę w telewizji czy kawałek czekoladki. Nie wskakiwała nam na kolana, nie „sprzedawała” niespodziewanych całusów.
Choć wciąż staraliśmy się, żeby to, co dzieje się między nami, nie uderzało w nią – przegrywaliśmy. Córka stała się apatyczna, zobojętniała i nieobecna. Jak ktoś, kto wie, że i tak nie ma na nic wpływu… A przecież tak jeszcze niedawno była wulkanem energii, radosnym ptaszkiem.
Jeszcze próbowaliśmy, siłą rozpędu, jako tako odgrywać nasze wyuczone role. Jeszcze staraliśmy się podtrzymywać fikcję pod tytułem „jesteśmy rodziną”. Planowaliśmy wspólny urlop, w weekendy razem robiliśmy zakupy, a potem jechaliśmy na lody albo do zoo. Odgrywaliśmy tę komedię po trosze ze względu na dobro dziecka, po części z przyzwyczajenia, a także ze strachu przed nieznanym – tym, co czai się za ostatnim przystankiem o nazwie „rozstanie”. Oboje jednak czuliśmy, że lina jest już maksymalnie napięta.
– To już nie ma sensu – powiedziałam w końcu Pawłowi któregoś dnia pod koniec czerwca, po naszej kolejnej sprzeczce o źle ułożoną ścierkę do wycierania naczyń. – Nie kochamy się, nawet siebie nie lubimy. Ktoś to w końcu musi powiedzieć: czas się rozstać.
Tak jak się spodziewałam, nie zaprotestował. Kiwnął głową i bąknął:
– A co z urlopem? Mieliśmy jechać na początku lipca. Wszystko opłacone…
– Przemęczmy się jeszcze ze sobą ten tydzień – westchnęłam. – A jak wrócimy, porozmawiamy o warunkach rozwodu i opieki nad Amelką.
– Chcę, żeby została przy mnie! – odpowiedział od razu Paweł.
– Nie rozmawiajmy o tym teraz, bo znów się pokłócimy – ucięłam. – Odłóżmy te ustalenia na po wakacjach.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami, ten wspólny wyjazd do agroturystycznego gospodarstwa na Suwalszczyźnie, okazał się porażką. Od pierwszego dnia trzymaliśmy się z dala od siebie, a zdezorientowana Amelka biegała pomiędzy nami. Skończyło się na tym, że ja siedziałam na kocyku i rozwiązywałam krzyżówki na jednym końcu miniplaży, a Paweł czytał książkę na drugim. Córeczka zaś pląsała w wodzie gdzieś pośrodku…
Rodzina jest najważniejsza
Tamtego dnia był upał. Ubrana w chroniący przed słońcem kapelusik Amelka puszczała na małych falkach swojego nadmuchiwanego delfinka. Wydawało się, że dziecku nic nie grozi, bawiła się przecież w wodzie niewiele głębszej niż po kolana… W pewnym momencie powiał mocniejszy wiatr i delfinek popłynął na głębszą wodę. Nie patrzyłam wtedy na córkę, Paweł też, ale domyślam się, że Amelka chciała złapać uciekające nadmuchiwane zwierzątko; weszła na głębinę.
To chyba intuicja, że właśnie wtedy oderwałam wzrok od krzyżówek. Spojrzałam na wodę i zobaczyłam tylko kołyszącą się niemal na środku jeziorka zabawkę. Córki nigdzie nie było.
– Amelia! Córeczko! Gdzie jesteś, kochanie?! – wydarłam się, zrywając na równe nogi; a potem, uświadamiając sobie, co się stało, wrzasnęłam: – Pomocy! Moje dziecko tonie. Jest już pod wodą. Ratunku! Co robić?!
Mój krzyk poderwał oczywiście także i męża. Nie liczyłam jednak na jego pomoc – oboje nie umiemy pływać i generalnie boimy się wody. Tyle tylko że na plaży, oprócz nas, nie było kompletnie nikogo…
I wtedy stało się coś, czego nie zapomnę do końca życia. Paweł niczym rasowy ratownik sprintem rzucił się w zielonkawą toń i – po pas w wodzie – brnął, obmacując dno, w kierunku dryfującego delfinka. Rozumował dobrze: mała musiała leżeć pod wodą, gdzieś pomiędzy brzegiem a dmuchaną zabawką. Ale sekundy mijały, Paweł zaś tylko kręcił się bezradnie.
– Znajdź ją, znajdź nasze dziecko! – zawyłam bezradnie.
Stałam na brzegu jak słup soli. Zupełnie sparaliżowana strachem.
Paweł tymczasem zachował się jak bohater. Skoczył na głębszą wodę i zanurkował. A przecież w życiu nie przepłynął samodzielnie głupich kilku metrów. Nawet na basenie bał się zbliżać do jego drugiego, głębszego końca. Zniknął mi z oczu na dobrych kilkadziesiąt sekund. O jego obecności świadczyły tylko rozbujane, zderzające się w różnych kierunkach falki na powierzchni i chlupot wody, gdy na moment nad taflą pojawiła się jego noga. Czas dłużył mi się niemiłosiernie.
Nie czułam, jak w zaciśniętych pięściach paznokcie wbijają mi się we wnętrza dłoni. Nagle głowa i ramiona męża wystrzeliły nad powierzchnię wody. Widok jego twarzy mnie przeraził – Paweł był sinoblady, łapczywie chwytał ustami powietrze. Jeszcze gorsze było jednak to, że w rękach nikogo nie trzymał. „Nie, nie, nie. To się nie może tak skończyć” – przeleciało mi przez głowę.
Tymczasem mój mąż, chociaż szamotał się w wodzie, jakby sam potrzebował pomocy, zanurkował znowu. Tym razem chyba głębiej, bo tafla, która się nad nim zamknęła, po chwili uspokoiła się, wyrównała. Nic nie zakłócało jej pozornego spokoju. Paweł nie pojawiał się na powierzchni przez jedną, dwie, może nawet trzy minuty.
Stojąc na brzegu, odchodziłam od zmysłów. Nadzieja wciąż we mnie żyła, ale za gardło targał strach, że to trwa zbyt długo, że chyba nie zobaczę już ani córeczki, ani męża. I wtedy… Z donośnym chlupotem Paweł pojawił się na powierzchni, desperacko zaczerpnął powietrza i po raz trzeci zniknął w głębinie. Tym razem widziałam jednak, że coś mocno trzyma w ręce.
Po chwili wyskoczył znów, już zdecydowanie bliżej brzegu, i zaczął holować do plaży naszą nieprzytomną córeczkę.
Wtedy moje ciało nareszcie ożyło. Rzuciłam się mu na pomoc, lecz on był szybszy. Położył Amelkę na piasku, zrobił jej masaż serca, sztuczne oddychanie… Córeczka zakasłała, zwymiotowała i otworzyła oczka!
– Tatulu, a gdzie delfinek? – spytała na widok pochylonej nad nią twarzy ojca.
Była żywa! Była bezpieczna!
Godzinę później byliśmy już z dzieckiem w szpitalu. Amelka czuła się dobrze, z wypadku prawie nic nie pamiętała, ale chcieliśmy mieć pewność, że utrata przytomności nie poczyniła w jej organizmie żadnych uszkodzeń. A gdy czekaliśmy z Pawłem w izbie przyjęć, kiedy prowadziliśmy ją do gabinetu na tomografię komputerową, znowu między nami wszystko było tak jak dawniej. Mąż na jednej ręce niósł Amelkę, drugim ramieniem przytulał mnie.
A ja patrzyłam na niego zakochanym, pełnym podziwu wzrokiem.
– Nie widzę tu żadnych zmian – po kilku godzinach niepewności orzekł w końcu lekarz. – Wygląda na to, że wszystko jest w porządku.
Wiele się od tamtej pory zmieniło. Oczywiście, nasze małżeńskie problemy nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Aż tak dobrze to nie ma. Ale nastąpiła w nas inna, bardzo istotna zmiana. Chcemy z Pawłem walczyć o nasz związek. Straszna tragedia, która ominęła nas zaledwie o włos, uświadomiła nam, że nic nie jest w życiu ważniejsze niż rodzina. Dlatego zamierzamy przezwyciężyć ten kryzys. Żeby nasza córeczka miała oboje rodziców. Żebyśmy zawsze oboje byli obok, gotowi chronić ją przed nieszczęściem.
A właśnie, córeczka… Zaledwie wczoraj, po raz pierwszy od kilku miesięcy, Amelka wskoczyła Pawłowi na kolana, pocałowała go w szorstki policzek i z szelmowskim błyskiem w oku zaproponowała:
– Tatulu, pogilgamy się?
A potem, kiedy chichocząc i pokrzykując, tarzali się na dywanie, córcia wdrapała się ojcu na plecy i zawołała:
– Mamusiu, chodź do nas!
Spojrzeliśmy z Pawłem na siebie badawczo. Na taką zabawę i taką bliskość nie pozwalaliśmy sobie od dawna… Sekundę później oboje wybuchnęliśmy jednak śmiechem, a ja z piskiem wskoczyłam pomiędzy nich. Amelka była wniebowzięta. My też! A pod koniec tego cudownego dnia, kiedy nasze dziecko już smacznie spało, mąż nachylił się nade mną i, jakby zawstydzony, szepnął:
– Wiesz, myślę, że jednak nam się uda.
Nie odpowiedziałam. Po prostu mocno go przytuliłam.
Czytaj także:
„W domu rządziła mama. Ojciec był od napraw i biegania po zakupy z kartką w zębach. Postanowiłem, że ja się tak nie dam”
„Wychowuję dziecko z przyjaciółką. Nie dlatego, że wolę kobiety. Po prostu wszyscy mężczyźni w naszym życiu to świnie”
„Żałuję, że zmusiłam męża by był przy porodzie. Po ciąży nie chciał mnie dotykać i patrzył na mnie z obrzydzeniem”