To miał być wesoły, rodzinny wyjazd na narty. Tymczasem nasz pobyt w górach zaczął się pechowo. Bo gdy dotarliśmy na miejsce…
No to się wpakowaliśmy!
Właściciel zdumiał się na nasz widok. Widocznie pan Bronek zapomniał go poinformować, że się tu zatrzymamy.
– Jest tam ktoś? Halo?! – zapukałem w ciemną okiennicę, po czym przetarłem rękawem nieco przybrudzoną szybę, starając się cokolwiek dojrzeć.
Moja żona westchnęła ciężko i zniecierpliwiona dotknęła mojego ramienia.
– No mówię ci, nikogo nie ma – syknęła zdenerwowana. – To jakiś oszust, ten właściciel, ten… Jak mu tam było?
– G. – przypomniałem. – Tylko nie denerwuj się, wszystko się wyjaśni…
Choć sam do końca nie wierzyłem we własne słowa, nie pozostało mi nic innego poza optymizmem. Bo sprawa wyglądała beznadziejnie. Pensjonat, w którym zarezerwowałem pokoje dla nas i dla dzieci, wyglądał na kompletnie opustoszały.
Był środek sezonu, więc nawet jeśli większość gości poszła skorzystać z okolicznych wyciągów narciarskich, to jednak ktoś powinien w środku zostać. Tymczasem nie było widać żadnego światełka. Jakby tego było mało, właściciel nie odbierał komórki, a automatyczna sekretarka informowała, że jest przepełniona…
– Co się wyjaśni?! – piekliła się Małgosia. – Przecież to jasne jak słońce! Tu nie ma żadnego pensjonatu, a ten G. pobrał od ludzi zaliczki i zwiał za granicę!
– Kotku, to bez sensu – pokręciłem głową. – Z zaliczek za te kilkanaście marnych pokoi długo by tam nie pożył...
– Mógł każdy pokój sprzedać sto razy!
– Wtedy kręciłby się tu cały tłum oszukanych... – starałem się myśleć logicznie.
– Państwo do pensjonatu? – usłyszeliśmy głos za naszymi plecami.
Kłócąc się zaciekle, nawet nie usłyszeliśmy, jak drzwi się otwarły i stanął w nich starszy mężczyzna. Twarz miał lekko szarawą, oczy podkrążone, a na nogach, mimo przejmującego zimna, zwykłe kapcie. Na pidżamę narzucił rozpiętą baranicę, w ręku trzymał pięcioramienny świecznik.
– Tak, mieliśmy tu zarezerwowane pokoje – potwierdziła moja żona.
– Pan G. państwa nie poinformował – bardziej stwierdził, niż zapytał.
– O czym?! – spytaliśmy jednocześnie.
– Kilka dni temu podczas wichury zdarzyła się poważna awaria prądu, w okolicy zerwało większość linii. A potem przyszły te trzaskające mrozy… – zaczął wyjaśniać starszy pan. – Do naszego pensjonatu prąd mają doprowadzić najwcześniej za tydzień. Pan G. odwołał wszystkich turystów i zwrócił im pieniądze…
– Ale nas nie poinformował!
– Bardzo mi przykro, nic na to nie poradzę – staruszek rozłożył ręce. – Ja tu tylko dobytku pilnuję, żeby go nikt nie rozkradł, zanim prąd doprowadzą.
– Ale my się nie mamy gdzie zatrzymać… – zmartwiła się Małgosia. – Jechaliśmy tu pół dnia, teraz jest już ciemno, środek sezonu, nic nie znajdziemy...
– A czy nie moglibyśmy się zatrzymać u państwa? – spytałem ostrożnie.
– Właściwie czemu nie – mężczyzna spojrzał na nas z wahaniem. – Tylko... strasznie tu zimno. Jest pokój z kominkiem, można napalić, ale to niewiele da. A ciepłej wody mogę na kuchni zagrzać…
Nie mieliśmy innego wyjścia
Sądząc po wzroku Małgosi, przeszkadzało nam bardzo. Z drugiej strony – byliśmy kompletnie wykończeni, nie mieliśmy na nic siły, więc przez jedną noc chyba nic nam się nie stanie, jak pośpimy w tych spartańskich warunkach. A jutro poszukamy sobie czegoś innego – uznaliśmy. Dlatego zgodziliśmy się na propozycję człowieka w baranicy, który przedstawił nam się jako „pan Bronek”. Złożyliśmy bagaże, napaliliśmy w kominku, zagrzaliśmy wodę na kuchennym piecu. A potem przytuliliśmy się w czwórkę z dziećmi na jednym wielkim łożu i tak, ogrzewając się nawzajem, zapadliśmy w sen.
Wstaliśmy rano, o dziwo, całkiem wypoczęci. Pana Bronka już nie było. Gorzej, że nie było także nic na śniadanie, dlatego trzeba było od razu wyruszyć do sklepu. A potem objechaliśmy całą okolicę w poszukiwaniu jakiegoś lokum niepozbawionego prądu. Okazało się to niełatwe, bo wichury i mrozy zrobiły swoje i wszędzie był nadkomplet. A nawet jeśli gdzieś znalazło się wolne miejsce, to zdecydowanie nie na naszą kieszeń.
Zrozpaczona Małgosia była nawet gotowa „symbolicznie” zjechać parę razy na nartach i wracać do domu. Jednak dzieci nie chciały nawet słyszeć o wyjeździe.
– Mamusiu, zostańmy tutaj, proszę! – synek uczepił się jej rękawa.
– Stasiu, przecież sam widziałeś, że nie ma miejsc… – westchnęła zrezygnowana.
– Zostańmy w naszym pensjonacie – włączyła się Marysia. – Tam jest tak fajowo! I jest pan Bronek i… nie ma nikogo innego, możemy się wszędzie bawić…
– Ale jest lodowato i nie ma telewizji.
– Nieważne! – zapewnił nas Stasio.
– Śpimy przecież razem. Tam jest taki fajny klimat. Ten kominek… I wszędzie chodzimy ze świecznikiem. Zostańmy!
Po krótkiej naradzie z żoną doszliśmy do wniosku, że wieczorem, po powrocie
z nart spytamy pana Bronka, czy możemy pozostać w pensjonacie, oczywiście po promocyjnej cenie. Wyszło na to, że tak. Pan Bronek ucieszył się nawet, że nocami będzie w pensjonacie więcej osób. Obiecał sam wszystko ustalić z właścicielem, pensjonatu, panem G. Ba, nawet zaoferował się, że jego żona, Antonina, będzie nam przygotowywać kolacje. Tylko o śniadania będziemy musieli zadbać sami, bo on rano musi wcześnie wychodzić.
Ta para była niesamowita
Trzeba przyznać, że tydzień zapowiadający się jako katastrofa okazał się całkiem udany. W dzień jeździliśmy na nartach, a wieczorem wracaliśmy do naszego spokojnego pensjonatu na uboczu. Tam czekali na nas z kolacją pan Bronek i pani Antonina.
Dzieci uwielbiały z nimi rozmawiać, a oni byli fantastycznymi gawędziarzami. Szczególnie barwnie opowiadali o okresie przedwojennym, sypali anegdotami jak z rękawa. Moja żona zażartowała nawet, że „są tacy niedzisiejsi”. Nie przypuszczała nawet, jak bardzo…
Cieszyliśmy się z pobytu w górach. Sam nie wiem, czy większą frajdę sprawiały nam codzienne wyjazdy na narciarskie stoki, czy długie wieczory, które spędzaliśmy w już nieco ogrzanym pensjonacie, w tajemniczym i niepokojącym półmroku świec i ognia z kominka. Mimo że znajdował się on na uboczu i był całkowicie pusty, czuliśmy się w nim bezpiecznie.
Pan Bronek chyba bardzo poważnie traktował swoje obowiązki stróża, bo nigdy nie widzieliśmy, żeby kładł się spać. Kiedy my już leżeliśmy w naszym wspólnym łóżku (żeby było cieplej), on krążył po pokojach lub wokół domu. Robił to albo samotnie, albo z panią Antoniną.
Dziwiliśmy się, bo przecież najwyraźniej oboje wstawali wcześnie rano do pracy. Że też w tym wieku dają radę robić na dwóch etatach... W końcu uznaliśmy z żoną, że muszą być oboje po prostu ze starego, dobrego materiału, który jest w stanie wiele wytrzymać. Poza tym ujmowało nas to, jak bardzo wciąż się kochają. Zauważyłem, że kiedy tylko mogli i nie przeszkadzały im w tym wykonywane obowiązki, trzymali się wciąż za ręce albo do siebie przytulali. I patrzyli na siebie tak ciepło, z prawdziwym uczuciem...
Ostatniego dnia pobytu spakowaliśmy się już z samego rana. Do pensjonatu mieliśmy zamiar wrócić tylko na chwilkę, żeby wpakować do samochodu resztę bagaży i pożegnać się z panem Bronkiem i panią Antoniną. Już z daleka jednak zobaczyliśmy, że pensjonat jest jasno oświetlony. Kiedy weszliśmy do środka, przywitał nas jakiś nieznany nam mężczyzna.
– G., miło mi – przedstawił się. – Niestety, jeszcze nie możemy państwa przyjąć, dopiero co naprawiliśmy prąd…
– Ale my już wyjeżdżamy. To my tu mieszkaliśmy przez ostatni tydzień – uśmiechnęła się moja żona, a ja chwyciłem stojące z boku walizki.
– Jak to państwo mieszkaliście? – zdziwił się właściciel pensjonatu.
– To pan Bronek nie powiedział? Postanowiliśmy zostać mimo braku prądu.
– Ja nie znam żadnego pana Bronka…
Spojrzeliśmy z żoną po sobie, nic z tego nie rozumiejąc. O co tu chodzi?!
– Przecież on pilnował pensjonatu przez ten tydzień – zacząłem niepewnie.
– Ja nie potrzebuję nikogo do pilnowania pensjonatu – wzruszył ramionami pan G. – Ludzie w okolicy wierzą, że u mnie jakaś para duchów mieszka, dlatego żaden złodziej w promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie odważy się mnie okraść… Halo, proszę państwa, co się stało? Dlaczego państwo tak pędzicie?
A my, już nie słuchając pana Gąsienicy, w pośpiechu wrzuciliśmy bagaże do auta, po czym ruszyłem z kopyta, aż wytrysnęły spod kół fontanny śniegu i obsypały właściciela pensjonatu. W tym hałasie ledwo usłyszeliśmy jego ostatnie słowa:
– I proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić!
Czytaj także:
„Okłamałam 16-letnią córkę, że jej dziecko zmarło przy porodzie. Musiałam ją ratować, nawet wbrew jej woli”
„Wiedziałam, że dni mojej matki są policzone. Cieszę się, że trzymałam ją za rękę, gdy zjawił się anioł śmierci”
„Pojechałem za chlebem, kumpel opiekował się moją żoną. Tak dobrze mu szło, że zajął miejsce po mojej stronie materaca”