Jeśli powiemy policji prawdę, wszyscy za to słono zapłacimy. Nie tylko nasz syn, ale i my. Być może stracimy źródło utrzymania...Nie możemy aż tak ryzykować.
Ten lokal na końcu ulicy stał pusty od wielu lat. Kiedyś był tam pub, ale pewnej nocy wybuchł w nim pożar i potem właściciele nie zdecydowali się już na to, aby go odbudować. Wynieśli się, podobno do innego miasta. W okolicy długo nie było przytulnej knajpki.
Razem z moim mężem nie prowadziliśmy do tej pory żadnego interesu, więc kiedy w domu padła ze strony Sławka propozycja, aby otworzyć lokal, w pierwszym momencie byłam pewna, że on tylko tak żartuje. Owszem, znaleźliśmy się w kiepskiej sytuacji, bo oboje jednocześnie straciliśmy pracę, ale czy na pewno byliśmy aż tak bardzo zdeterminowani, aby rzucać się na głęboką wodę?
Przecież do tej pory zawsze pracowaliśmy u kogoś
Ja zajmowałam się księgowością, Sławek był administratorem budynku. Uważałam, że nie powinniśmy wpadać w panikę, bo na pewno wcześniej czy później znajdziemy jakieś zatrudnienie. Ale Sławek nagle oświadczył mi, że on wcale nie chce go szukać, bo jest zmęczony pracą dla kogoś.
– Nie uważasz, że powinniśmy otworzyć rodzinny interes? Zobacz, jak się kręcą takie firmy, ludzie nie tylko odnoszą sukces, ale i zapewniają miejsca pracy swoim dzieciom! – podkreślił mąż.
Byłam w szoku, bo on najwyraźniej wcale nie żartował!
– Kochanie, a co konkretnie masz na myśli? Firmę przewozową? – to byłoby w sumie coś, na czym mój mąż się znał jako kierowca.
Ale on zaskoczył mnie pomysłem zupełnie z innej beczki.
– A co byś powiedziała na pizzerię? – wypalił.
W pierwszym momencie się roześmiałam, bo naprawdę byłam przekonana, że sobie ze mnie żartuje. Ale on miał śmiertelnie poważną minę.
– No coś ty? – wzruszyłam ramionami. – Co my wiemy o pizzy? Ja w swoimi życiu nie zrobiłam ani jednej, a ty wprawdzie przygotowałeś ich nawet sporo, ale na domowe przyjęcia, dla rodziny i przyjaciół.
– Wszystkim smakowało – podkreślił Sławek.
– A nawet jeśli nie, to cię kochają i nigdy by ci tego nie powiedzieli – uśmiechnęłam się. – Jednak klienci nie będą mieli takich oporów.
Byłam zdecydowanie przeciwna otworzeniu pizzerii
Jak to więc się stało, że jednak to zrobiliśmy? No cóż… Muszę powiedzieć, że mój Sławek ma ogromny dar przekonywania. Mówił o tej pizzerii tygodniami, dorzucał coraz to nowsze szczegóły, aż w końcu oznajmił mi, że znalazł doskonały lokal.
– Na sporym osiedlu, na którym w promieniu co najmniej dwóch kilometrów nie ma żadnej innej knajpki. A mieszka tam mnóstwo ludzi, zwłaszcza młodych małżeństw z dziećmi. Jeśli zapewnimy im domową atmosferę, przyjdą do nas. Zobaczysz, to się musi udać! – był tak przepełniony entuzjazmem, że w końcu mnie nim zaraził.
– Dobrze… – zgodziłam się niby na próbę, ale jako księgowa dobrze przecież wiedziałam, że jeśli władujemy w tę knajpę pieniądze, to już nie będzie odwrotu.
No i nie było. A po pięciu latach mogłam wreszcie spokojnie powiedzieć: „udało się!”. Na szczęście! Ale nie było łatwo… Na urządzenie pizzerii poszły bowiem nie tylko wszystkie nasze oszczędności, ale także musieliśmy zaciągnąć niemały kredyt.
Wszystko kosztowało mnóstwo pieniędzy, mimo że wyposażenie kupiliśmy okazjonalnie, z drugiej ręki, a stoły zrobił nasz zaprzyjaźniony stolarz. Nigdy w życiu nie zapomnę tych nerwów tuż przed wielkim otwarciem – czy przyjdą do nas ludzie, czy im się tutaj spodoba, czy będzie im smakowało...? Na pierwszy wieczór zaprosiliśmy więc mnóstwo znajomych, byle tylko wypełnić lokal i… Okazało się, że zabrakło miejsc.
Trzeba było czekać na stolik!
Na szczęście nikt nie narzekał. Byliśmy z mężem w siódmym niebie. Po pierwszej euforii stwierdziliśmy jednak, że zarabianie pieniędzy w ten sposób nie będzie wcale takie łatwe. Wszystko trzeba było dokładnie skalkulować, policzyć każdą szczyptę przyprawy dodawanej do potraw, bo do szczypty szczypta i robił się worek, który sporo kosztował.
Było także mnóstwo wpadek, oszukiwali nas dostawcy, a raz do naszej spiżarni dobrał się szczur. Na szczęście udało się go szybko złapać, choć straty w zapasach i tak były znaczne. Nie mogliśmy sobie pozwolić na obniżenie jakości, przecież przychodziły do nas rodziny także z małymi dziećmi. Nie chcę nawet o tym myśleć, co by się działo, gdyby którekolwiek z nich zachorowało.
Nie ustrzegliśmy się też innych problemów… Jednym z największych byli kelnerka i kucharz, którzy za naszymi plecami spiknęli się i oszukiwali na porcjach. Nie mieliśmy pojęcia, że dobrze się znają, bo w pizzerii udawali wręcz, że się nie lubią, dopóki nasz starszy syn nie pokazał nam ich profili na jednym z portali społecznościowych. Tak, internet bywa w takich momentach przydatny…
W pierwszym okresie ledwie wychodziliśmy na prostą, ale w końcu udało nam się zdobyć to, o czym marzyliśmy od początku – stałą klientelę. Ludzi, którzy przychodzili do naszej knajpki, bo polubili nie tylko jedzenie, ale i klimat, i nas samych.
Wiedzieliśmy jednak doskonale, że fortuna kołem się toczy
A po latach tłustych, mogą nadejść chude... Mimo to informacja, że ktoś wynajął spalony lokal mieszczący się niedaleko nas i chce zrobić w nim restaurację, spadła na nas jak grom z jasnego nieba.
– To niemożliwe! Dwie knajpki na tej samej ulicy się nie utrzymają! – byliśmy tym szczerze zmartwieni.
A już kiedy dowiedzieliśmy się, że to także będzie pizzeria…
– No cóż, prawo przecież tego nie zabrania – stwierdził mąż niby spokojnym głosem, jednak widziałam, jak chodzi mu grdyka. – Czy ci ludzie dobrze przemyśleli swoje zamiary? No bo rozumiem, żeby to była na przykład cukiernia, ale po co stawiać na takie samo menu?
Dlaczego zdecydowali się na pizzerię, dowiedzieliśmy się dość szybko. Knajpka bowiem okazała się zupełnie inna od naszej i to naszym zdaniem w negatywnym sensie. Nasza pizzeria ma bowiem klimat i jedzenie jest w niej naprawdę na wysokim poziomie. A tamta nowa knajpka to był zwyczajny fast food. Pizza robiona na gotowych blatach ciągnących się jak guma!
– Komu to będzie niby smakowało? – wzruszał ramionami mąż.
Widziałam po nim, że jest poważnie zaniepokojony. Konkurencyjna pizza miała bowiem jeden ważny atut – była niezwykle tania!
I oczywiście tym przyciągnęła sobie klientów
Uczniowie z pobliskich szkół, a nawet całe rodziny wpadały, żeby za niewielkie pieniądze zapchać sobie nią brzuchy. A w naszym lokalu liczba klientów systematycznie spadała.
– Dlaczego ludzie nie potrafią docenić dobrej pizzy! Przecież jak tak dalej pójdzie, to zbankrutujemy… – po trzech miesiącach działania konkurencji Sławek wreszcie wypowiedział na głos to, co nas oboje niepokoiło.
A może raczej powinnam powiedzieć – niepokoiło nas wszystkich czworo, bo przecież nasze nastoletnie dzieci też zdawały sobie sprawę z powagi sytuacji…
Można śmiało powiedzieć, że Jacek i Magda dorastali w naszej pizzerii. Zżyli się z tym lokalem, uczestniczyli w wielu dyskusjach o tym, co zrobić, aby było w nim jeszcze milej. Ba, jako dzieci byli naszymi prawdziwymi ekspertami, doradzając nam, co powinniśmy zrobić, aby ich rówieśnicy czuli się u nas dobrze.
Dlatego kiedy widziałam strach w ich oczach, że możemy stracić naszą rodzinną firmę przez jakąś budę z bułami z ketchupem, było mi szczególnie przykro. Nie pomagało bowiem wymyślanie rozmaitych atrakcji, nowych potraw w menu czy promocji; utarg spadał z dnia na dzień…
Aż pewnej nocy zupełnie nieoczekiwanie nasz problem sam się rozwiązał...
Pseudo-pizzeria spłonęła
– Zupełnie jak ten pierwszy lokal dawniej! To pechowe miejsce – mówili klienci, znowu przychodząc do nas.
– Ciekawe, jaki był tym razem powód? Może zwarcie w instalacji elektrycznej, a może faktycznie zwykły pech? – zastanawiali się.
My nie dyskutowaliśmy o tym z mężem, bo prawdę mówiąc, nie mieliśmy na to czasu. Po prostu musieliśmy się znowu uwijać, aby podołać coraz większej liczbie zamówień.
– Współczuję tamtym ludziom, ale nie powiem, abym z tego powodu była nieszczęśliwa, że im się nie powiodło – powiedziałam tylko kiedyś do męża.
– Ja także nie… – uśmiechnął się do mnie Sławek, podrzucając wysoko do góry ciasto na pizzę i łapiąc je w powietrzu ze zręcznością żonglera.
Poczułam się jednak znacznie gorzej, kiedy dowiedziałam się, że… ta nasza konkurencyjna pizzeria nie spłonęła sama, tylko ktoś jej w tym pomógł.
– Podpalenie? Ale dlaczego? Kto to mógł zrobić? – byłam w szoku.
Mój mąż także. Niestety, policja dość szybko wyznaczyła sobie pierwszych podejrzanych i… byliśmy to my!
– No tak, przecież to była nasza bezpośrednia konkurencja, więc oczywiste jest, że podłożyliśmy ogień pod ich lokal, licząc na to, że absolutnie nikt się tego nie domyśli i wszystko ujdzie nam na sucho! – wściekał się mąż. – Prymitywne rozumowanie!
Prymitywne czy nie, ale podejrzenia trzeba udowodnić
A tak się akurat złożyło, że w nocy, kiedy spłonął lokal, byliśmy razem z mężem na weselu u mojej rodziny, dwieście kilometrów od naszego miasta. I to my mieliśmy twarde dowody na to, że nas nie było w miejscu zdarzenia – zdjęcia i zeznania przynajmniej stu świadków, że o północy podczas oczepin, kiedy do pizzerii jechała straż pożarna, bawiliśmy się doskonale, patrząc, kto złapie bukiet panny młodej.
– Tort weselny był pyszny – powiedziałam śledczemu, patrząc mu prosto w oczy.
– No cóż… Mogli jeszcze państwo kogoś wynająć – stwierdził, ale obrzuciłam go takim spojrzeniem, że od razu się z tego wycofał.
Na szczęście dochodzenie nie zepsuło nam opinii wśród klientów, wręcz przeciwnie, mieliśmy liczne dowody na to, że uważają podejrzenia policji za absurd.
– Tamci po prostu mieli pecha, wynajmując lokal, który już raz spłonął! – mówiono, a co bardziej bogobojni wskazywali na to, że nie zawołano księdza, aby poświęcił nową knajpkę.
Prawdę mówiąc, guzik nas obchodziły z mężem powody, dla których tamten lokal doszczętnie spłonął. Ważne było, że oczyszczono nas z zarzutów.
Jak się okazało, niezupełnie słusznie…
Podczas dochodzenia nikomu do głowy nie przyszło, aby przesłuchać nasze dzieci. Gosia miała wtedy czternaście lat, a Jacek siedemnaście. Policjanci chyba z góry założyli, że były one z nami na weselu, tymczasem wcale nie. Pojechała tylko Gosia.
A Jacek, który nie lubi takich imprez, został w domu. Czy jednak naprawdę spędzał czas tak, jak nam powiedział? Grał w gry i oglądał filmy? Niestety, nie… Nasz syn urządził sobie swoją własną imprezę, dość, powiedziałabym, wystrzałową. To on bowiem podpalił lokal tej konkurencyjnej pizzerii.
Skąd o tym wiemy? Bo nie mogąc udźwignąć ciężaru tego, co zrobił i ze strachu, że kiedyś to zostanie wykryte i pójdzie do więzienia, po prostu się nam z mężem przyznał.
– Jacku, powiedz, że żartujesz – powiedziałam cicho.
Ale on tylko milczał. Mąż także nic nie mówił, wpatrując się przed siebie.
– Coś ty sobie właściwie myślał, kiedy to zrobiłeś? – zapytał Sławek po dłuższej chwili.
– Bałem się, że zbankrutujemy przez nich i nie będziemy mieli za co żyć. Chciałem… rozwiązać problem – stwierdził syn.
– Rozwiązać problem? Ja już pomijam szkody, bo tu w grę wchodzą duże pieniądze, ale pomyślałeś o tym że ktoś mógł być w środku i zginąć? – wściekł się Paweł.
– Dlatego wybrałem późną porę – wyszeptał Jacek.
– Jutro pójdziemy z tym na policję! – zadecydował mąż.
Syn tylko schylił pokornie głowę. Ale do rana przyszło otrzeźwienie. Zaczęliśmy się zastanawiać z mężem, co dalej, jakie będą konsekwencje przyznania się do podpalenia. Siedemnastoletni Jacek może już odpowiadać za swoje czyny jako dorosły.
W najlepszym razie skończy się na poprawczaku
W najgorszym - nawet na więzieniu. Do tego dojdzie kara finansowa, która z pewnością doprowadzi nas do bankructwa. A przecież tamci ludzie dostali w końcu odszkodowanie, śledztwo bowiem zamknięto. Po co to wszystko odgrzebywać. Aby Jacek dostał nauczkę? On już ją, naszym zadaniem, dostał.
Jest przerażony i bardzo żałuje. Wiemy z mężem, że już nigdy nie zrobi czegoś podobnego, po co go więc ciągać po sądach i szargać mu opinię w tak młodym wieku? Zadecydowaliśmy więc, że nie pójdziemy na policję. Czy słusznie? Kierował nami strach o syna i o nasz lokal, o reputację naszej rodziny. Tak, nie jest nam z tym dobrze, że tak się stało, potępiamy to, co zrobił nasz syn. Ale przecież nie możemy go wydać…
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”