Muszę przyznać, że lekarze niewiele nam pomogli. Mam wrażenie, że tylko czekali, kiedy będzie można chorego wypisać. Starałam się za wszelką cenę nawiązać kontakt z dziadkiem. Przecież żyje, jest tutaj, widzi, słyszy!
To stało się tak nagle
Wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Zmywałam naczynia, gdy zadzwoniła mama.
– Dziadek Franek jest w szpitalu – powiedziała łamiącym się głosem. – Byłam u niego, żeby posprzątać. Poszłam do łazienki, a kiedy wróciłam do pokoju, siedział na krawędzi łóżka, przyciskał ramię do boku, głowę trzymał tak dziwnie przekrzywioną, twarz ściągnął mu taki… okropny grymas, w kącikach ust miał pianę, i rzęził jak… jak zwierzę jakieś! To było straszne.
– O Boże… – wyszeptałam.
– Nie miałam pojęcia, co się dzieje – mówiła dalej mama, jakby nie mogła przestać, jakby musiała wyrzucić z głowy zapamiętany obraz, opisać go w najdrobniejszych szczegółach. – Nie reagował na pytania. Natychmiast zadzwoniłam po karetkę – rozszlochała się.
– Mamo, spokojnie. Gdzie teraz jesteś?
– U… u nas w… w szpitalu – wysapała.
– Lekarz kaa…zał czekać.
– Przylecę najbliższym samolotem – oznajmiłam i nie dając jej czasu na ewentualne protesty, rozłączyłam się.
Na szczęście znalazłam połączenie jeszcze na ten sam dzień, a szef monachijskiej firmy, w której pracuję, powiedział, że mogę wziąć tyle urlopu, ile mi potrzeba. Porządny gość.
Do szpitala dotarłam przed dwudziestą drugą. Sytuacja była zła, rokowanie kiepskie: dziadek przeszedł udar mózgu i przez jakiś czas znajdował się w stanie krytycznym. Lekarzom udało się go uratować, ale już wiedzieli, że doszło do niedotlenienia lewej półkuli, która odpowiada za mowę i jej rozumienie, pisanie, logikę, myślenie analityczne.
Udar spowodował również paraliż prawej strony ciała. Lekarz prowadzący nie ukrywał, że należy spodziewać się najgorszego, a lepiej na pewno nie będzie. To brzmiało jak wyrok. Miałam chęć krzyczeć, biec, coś zniszczyć, czymś rzucić – by jakoś rozładować wściekłość na los, który tak paskudnie obszedł się z dziadkiem. Przecież nie był taki stary i dobrze się trzymał, fizycznie i psychicznie. Do dzisiaj.
Przegonione przez pielęgniarkę, która i tak pozwoliła nam siedzieć do późna, wróciłyśmy do domu. Ale z zaleconym przez nią odpoczynkiem było kiepsko. Za dużo obaw, za dużo myśli w głowie.
Nie wiedziałyśmy, jak mu pomóc
Kolejne dni wyglądały podobnie. Rano pakowanie piżamy dla dziadka, koszulek z luźnym ściągaczem, żeby łatwej było go przebierać, kupowanie maści, przyborów toaletowych i jazda do szpitala. Tam siedzenie przy łóżku, pomaganie pielęgniarkom, uczenie się opieki nad obłożnie chorym, powrót do domu i walka z bezsennością.
Łudziłyśmy się, że dziadek do nas wrócił, gdy wreszcie otworzył oczy i powiódł wokół wzrokiem. Nie miałam pojęcia, czy zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Nie wyglądał na przerażonego ani zdezorientowanego. Po chwili zamknął oczy i zasnął.
Poprawy – tak jak ostrzegał lekarz – nie było. Prawa część ciała dziadka pozostała całkowicie bezwładna i z upływem czasu zaczęła wyglądać inaczej niż lewa. Staruszek niby w połowie był sprawny, ale leżał z cewnikiem, w pielusze, karmiony przez sondę, podłączony do rurek i do monitora. Co gorsza, choć otwierał oczy coraz częściej i na coraz dłużej, nadal nie było z nim kontaktu.
Życie w nowej rzeczywistości
Skoro stan dziadka się nie zmieniał, w końcu zaczęłyśmy z mamą coraz śmielej dotykać tematu: co dalej? co zrobimy? Nie mogłam ot tak, rzucić pracy w Niemczech i wrócić do Polski. Choćby z tak prozaicznego powodu jak pieniądze. Mama, podobnie jak dziadek, żyła z emerytury. Miała dwa pokoje, z których jeden trzeba będzie zaadaptować do potrzeb leżącego pacjenta. A mieszkanie dziadka w czynszowej kamienicy – wynająć, żeby nie stało puste, jedynie generując koszty.
Nigdy nie zapomnę strachu w oczach mamy, gdy uświadomiła sobie sytuację. Niewiele pomogły moje obietnice, że będę przyjeżdżać tak często, jak to możliwe, a dzięki dobrze płatnej pracy zapewnię dziadkowi godne warunki opieki. W dniu, w którym lekarz potwierdził, że powinnyśmy się zająć organizowaniem życia dziadka po wypisie, mama zapaliła papierosa, pierwszego od dawna. Wyszła przed szpital, podczas gdy ja zostałam sama ze staruszkiem.
Siedziałam przy łóżku, trzymając go za rękę i powtarzając jak katarynka słowa otuchy, choć sama przestałam w nie wierzyć. Patrzyłam na ukochanego człowieka, który nie był już sobą. Marniał w oczach, zapadając się w swoim niezrozumiałym dla nas świecie. Jedynymi jego reakcjami na otaczającą rzeczywistość było obnażanie zębów, gdy mama próbowała go ogolić, albo wyrywanie z żyły wenflonów. Pielęgniarka musiała przywiązać mu rękę pasami do łóżka, żeby nie zrobił sobie krzywdy.
Powoli zaczynałam akceptować sytuację taką, jaka była, bez złudzeń czy upiększeń, i ze współczuciem myślałam o mamie, na której barki spadnie największy ciężar. Czekając, bezwiednie zaczęłam przeglądać smartfona i… wpadłam na kolejny pomysł dotarcia do dziadka.
To były nasze listy
Otworzyłam skrzynkę mailową, zajrzałam do archiwum. Były tam: wiadomości, które jeszcze z nim wymieniałam. Dotyczyły wszystkiego, co się wokół nas działo, a o czym nie mogliśmy pogadać ze względu na dzielącą nas odległość. Zaczęłam czytanie na głos od najstarszego. Relacjonowałam w nim pierwsze dni w Monachium.
Kiedy skończyłam, spojrzałam na dziadka. Boże… Uśmiechał się! Bardzo delikatnie, ale z jakąś taką błogością. W jego oczach dostrzegłam spokój i pogodzenie się z losem. Ścisnęłam go za rękę i przeczytałam kolejny list. Na szczęście wymieniliśmy ich wiele.
Mamę zauważyłam dopiero wtedy, gdy usiadła po drugiej stronie łóżka. Patrzyła na dziadka i musiała dostrzec to samo co ja – uśmiech, spokój, błogość, akceptację – bo usłyszałam, jak odetchnęła z ulgą. Głęboko, jakby zeszło z niej napięcie ostatnich tygodni. Czytałam dalej…
Dwa dni później musiałam wrócić do Monachium. Do ostatniego momentu przypominałam dziadkowi nasze listy. Nie potrafię wytłumaczyć, co się stało – wszak jego stan się nie zmienił – ale czułam, że nawiązaliśmy nić porozumienia. Wątłą, ale jednak. Nawet jeśli nie rozumiał w pełni słów, to dźwięk i ton mojego głosu przynosiły mu ukojenie.
W mamę też wstąpił nowy duch. Często siadała z drugiej strony łóżka i przysłuchiwała się moim „rozmowom” z dziadkiem. O niektórych szczegółach mojego życia w Niemczech słyszała po raz pierwszy. Odnosiłam wrażenie, że te chwile, te historie, słowa dziadka wypowiadane moimi ustami pozwoliły jej zyskać siłę, by iść do przodu.
Musiałam ich zostawić
Po wyjeździe dzwoniłam do niej codziennie i pomagałam na odległość, jak umiałam. Dzięki temu i my nawiązałyśmy nową nić porozumienia. Kiedy po trzech tygodniach przyjechałam do Polski, zaskoczył mnie fakt, jak świetnie sobie radzi, niczym wykwalifikowana pielęgniarka. Imponowała mi. Zachęcałam ją, żeby gdzieś wyskoczyła, zrobiła coś dla siebie, a ja w tym czasie zajmę się dziadkiem, ale…
– Wolę jeszcze raz posłuchać waszych listów – powiedziała.
Usiadłyśmy więc po dwóch stronach dziadkowego łóżka. Wyobrażałyśmy sobie, że nic się nie wydarzyło, że jesteśmy we trójkę i prowadzimy sympatyczną rozmowę. Obie ładowałyśmy akumulatory. Dziadek również wydawał się zadowolony. Mam nadzieję, że rzeczywiście tak było, że te chwile choć trochę rozjaśniły jego sekretny, trudny świat choroby.
Czytaj także:
„Jako dziecko straciłam słuch. Dzieci mnie nie dostrzegały. Wymyślałam sobie przyjaciół”
„Ojciec zawsze był moim idolem. Gdy umierał, straciłem złudzenia. Wyznał mi, że ma nieślubną córkę...”
„Po wypadku urzędnicy zrobili mi z życia piekło. Nie dość, że straciłem sprawność, to jeszcze mogę zapomnieć o pomocy”