– Aza! Do nogi! – zawołałam, widząc, jak moja ukochana sunia pędzi w stronę grupki dzieci.
Szły grzecznie parami za wychowawczynią. Przedszkolaki – oceniłam szybko. Pewnie szukały śladów zwierząt na śniegu. Chociaż tego ostatniego było jak na lekarstwo. Pamiętałam jednak z zamierzchłych dziecięcych czasów, że panie przedszkolanki organizowały nam zabawy na powietrzu. Niespokojnie zerknęłam na suczkę, gotowa biec za nią. Obawiałam się tylko, że Aza potraktuje to jako zabawę i zacznie uciekać. Była jeszcze młodziutka. Spuszczałam ją ze smyczy tylko wtedy, kiedy byłam pewna, że nikogo nie ma w pobliżu, i przezornie wybierałam odosobnione miejsca. Teraz też w takim byłam. Co więc robiła tu grupa przedszkolaków?
– Aza! – krzyknęłam raz jeszcze.
Odetchnęłam z ulgą, gdy psina zawróciła i pędziła w moją stronę. Długie uszy spanielki powiewały na wietrze niczym łopoczące sztandary.
Przypominała teraz psa z kreskówki
– Chodź tu, malutka – pochyliłam się i pogładziłam Azę po głowie.
Zapięłam smycz i dalej poszłyśmy już spacerkiem wzdłuż zasypanej śniegiem ścieżki. Grupka przedszkolaków skręciła w prawo, chowając się za pozostałościami muru, który łączył kiedyś kamienice. Kamienice dawno wyburzono, mur pozostał. Okoliczni pijacy rozbierali go powoli, wykradając cegła po cegle. Rozejrzałam się wokoło – nikogo, przedszkolaki poszły – odpięłam więc Azie smycz. „Niech jeszcze sobie pobiega”. Spanielka od razu pognała w stronę muru. Ruszyłam za nią. Szczęście w nieszczęściu, że tego nie połknęła!
– Aza! Zostaw! – zawołałam, widząc, że coś znalazła.
Niewielką szeleszczącą reklamówkę o niewiadomej zawartości.
– Zostaw! – nakazałam.
Zje coś, zaszkodzi jej... Przykucnęłam, aby zabrać znalezisko. Sunia jednak odbiegła z łupem kilka metrów dalej.
– Do nogi!
Aza nie zamierzała mnie posłuchać. Wsadziła mordkę w reklamówkę i zaczęła coś przeżuwać. Podbiegłam do niej, chcąc ją złapać i zmusić do wyplucia zdobyczy.
– Fe! Niedobry pies. Zostaw! – próbowałam otworzyć jej pysk siłą.
Aza niespodziewanie zaskomlała. Przestraszyłam się. Przecież nie złapałam jej na tyle mocno, żeby sprawić jej ból. Wyrwała mi się z rąk i popiskując, odbiegła. Pisk powoli przechodził w żałosne skomlenie. Dopadłam psa i zdecydowanie wyciągnęłam resztki tego czegoś z jego pyska. Popatrzyłam z niedowierzaniem. Rękawiczki były mokre od śliny i krwi. A w palcach trzymałam kawałek ostrej blachy czy jakiegoś innego żelastwa. Na tyle mały, że mieścił się bez problemu do psiego pyska i na tyle ostry, że pokaleczył Azie podniebienie.
– Co za idiota wyrzuca takie rzeczy tutaj, zamiast do śmietnika?
Nie było na co czekać; z pyszczka suni lała się krew. Zawiozłam psa do weterynarza, a kawałek blaszki wzięłam ze sobą. Weterynarz zbadał Azę, zrobił jej prześwietlenie, by sprawdzić, czy nie połknęła innego kawałka. Na szczęście skończyło się na pokaleczonym pyszczku.
– To już trzeci psiak od wczoraj z takimi ranami – powiedział weterynarz.
– Trzeci? – zdziwiłam się.
Mężczyzna pokiwał głową
– Były już przypadki, że kawałki żyletek mieszano z karmą czy surowym mięsem i wyrzucano na śmietnik. Zwierzę, które zje takie coś, ma nikłe szanse na przeżycie. Niekiedy ludzie karmią w ten sposób bezpańskie koty czy psy, włóczące się po osiedlowych śmietnikach.
– To okrutne! – byłam zaszokowana.
– Okrutne – zgodził się weterynarz. – Zamiast zadzwonić do schroniska, wolą skazać zwierzaka na cierpienia. Za rękę nikogo nie złapano, niestety. Może gdyby taki drań poniósł karę, innych by to odstraszyło. Teraz, zimą bezdomne zwierzęta, zmarznięte, głodne, rzucają się na wszystko, co nadaje się do zjedzenia. Aza miała dużo szczęścia, że nie połknęła blaszki – patrzył ponuro na dowód rzeczowy.
– Nie do wiary, że ludzie mogą być tak złośliwi i bezlitośni – westchnęłam, bo wprost nie mogłam w to uwierzyć. – W czym zawiniły komuś te bezbronne zwierzęta?
– Można to zgłosić na policję, ale sprawcy raczej nie znajdą. Należy więc zadbać o psiaka, nie puszczać samopas i pilnować, żeby nie jadał niczego na spacerze.
Sama wiedziałam, że więcej nie pozwolę Azie tknąć czegokolwiek na dworze. A zanim spuszczę ją ze smyczy, to najpierw dokładnie sprawdzę teren, po którym będzie biegać. Bezmyślność i okrucieństwo ludzi bardzo mnie wystraszyły... Spanielka doszła do siebie kilka dni później. Pilnowałam jej teraz bardzo porządnie. Na spacery wychodziła tylko na smyczy. Tego dnia wybrałyśmy się jak zwykle do parku. Po drodze minęła nas Zuzia. Rezolutna sześciolatka, mieszkająca piętro niżej.
– O, Aza! Mogę ją pogłaskać?
Nie czekając na moją odpowiedź, przykucnęła i podrapała sunię za uszami.
– Fajna jest – oznajmiła. – Szkoda, że mój tata nie chce mi kupić psa. Ale on wciąż powtarza, że psy śmierdzą i brudzą.
– Czasami śmierdzą i czasami brudzą – uśmiechnęłam się – dlatego trzeba o nie dbać.
Mała poprzytulała jeszcze chwilę Azę i pobiegła do domu, a my ruszyłyśmy na codzienny spacer. Ledwie skręciłyśmy w stronę parku, zaszedł nam drogę jeden z sąsiadów. Kojarzyłam go z widzenia. Miał przepięknego wilczura, którego często widywałam na wybiegu dla psów. Zwykle zamienialiśmy kilka słów, jak to właściciele czworonogów. Tym razem sąsiad był sam. Do tego czerwony na twarzy, widać było, że coś go bardzo zdenerwowało.
– Niech pani nie puszcza tam psa – warknął rozeźlony. – Jakiś palant, żeby nie powiedzieć gorzej, rozrzucił tam kulki mięsne. Wczoraj mój zeżarł jedną. Weterynarz powiedział, że ktoś nafaszerował ją lekarstwami. Jakimi, nie wiadomo – pstryknął palcami w woreczek, który trzymał w ręku. – Pozbierałem te, które jeszcze znalazłem, i lecę do weterynarza. Może coś zaradzi. Mars od wczoraj ledwo dycha – machnął ręką i ruszył szybkim krokiem przed siebie.
Tego dnia zmieniłam trasę naszego spaceru z Azą. Na szczęście Mars wydobrzał i parę dni później spotkałam go wieczorem na spacerze.
Sąsiadowi złość nie przeszła
– Szczeniackie zabawy! – pieklił się. – Zwierzę cierpi, pieniądze na leczenie trzeba wydać, bo jakiś idiota się nudził. Jakbym takiego dorwał, to lanie bym mu spuścił na gołą…!
– Może to jednorazowy wybryk – próbowałam łagodzić.
Przez kolejny miesiąc panował spokój. Nasz wybieg znowu był bezpieczny, właściciele, w tym i ja, pilnowali pupili, żadnemu zwierzakowi nic nie dokuczało. Wydało się, kto stoi za tym okrutnym procederem Tego poranka zaspałam i dałam Azie ledwie kilka minut na bieganie. Spieszyłam się, by zdążyć na autobus do pracy.
– Po południu pójdziemy na długi spacer – obiecałam, gdy sunia z wyraźną niechęcią wracała ze mną do domu.
Na schodach mruknęłam w przelocie „dzień dobry” ojcu Zuzi, który też wspinał się po schodach, ale znacznie wolniej. Zamknęłam sunię w mieszkaniu i popędziłam na autobus. Kiedy wracałam z pracy, z daleka dostrzegłam stojący przed klatką policyjny radiowóz i tłumek oburzonych sąsiadów. Starsza pani z parteru zanosiła się od płaczu. Wtórowały jej dzieci sąsiadów z czwartego piętra. Właściciel Marsa stał, ocierając krwawiący nos. Jego żona krzyczała, kilka innych kobiet wymachiwało pięściami w stronę radiowozu. Nie rozumiałam, co się stało. Okradli kogoś? Wypadek? Podeszłam czym prędzej.
– Niech pani leci na górę i sprawdzi, co z Azą! – huknął na mnie właściciel wilczura. – Czy aby czegoś dziś nie zeżarła na wybiegu. A ciebie, gnoju, to jeszcze dorwę! – odwrócił się i pogroził pięścią w stronę radiowozu.
– Spokojnie, spokojnie – zareagował jeden z policjantów.
Akurat mojej Azie nic się nie stało, ale innym... Nie wiedziałam, co się stało, jednak popędziłam do mieszkania. Ledwo otworzyłam drzwi, Aza skoczyła na mnie, w radosnym psim powitaniu. Szczekała wesoło, merdała ogonem, tak jak zawsze. Wyglądało na to, że wszystko w porządku. Uspokoiłam ją, zamknęłam drzwi i zeszłam po schodach. Na półpiętrze siedziała płacząca Zuzia.
– A ty co tutaj robisz? – spytałam łagodnie.
– Tatuś otruł pieski – chlipnęła, wycierając nos w rękaw. – Mamusia mówiła mu, że jest nienormalny, ale on powiedział, że je nakarmi.
– Nakarmi? – zdziwiłam się.
Od razu skojarzyło mi się to z blaszką, którą wyjęłam z pyszczka Azy.
„No sąsiad… lepiej, aby to nie było twoje dzieło…” – pomyślałam.
– Tak – szlochała Zuzia. – Powiedział, że mam mu pomóc, bo jest zima i są głodne.
– Chodź – wyciągnęłam do niej rękę.
Obie zeszłyśmy na dół
– No coś pan widział, coś pan widział? – wrzeszczał tata Zuzi przez uchylone drzwi radiowozu. – Śmieci wynosiłem!
Dziewczynka schowała się za mną.
– Rozsypywał te kulki po wybiegu! – darł się właściciel wilczura. – O takie! – pomachał woreczkiem, w którym było jakaś rozgnieciona papka.
– Misia taką zjadła, nie zdążyłam jej zabrać – zaszlochała staruszka. – Taka malutka była, taka grzeczna… Tylko ją miałam – żaliła się.
Wszyscy dobrze znali małego kundelka przygarniętego przez samotną staruszkę.
– A Reks? Komu przeszkadzał? – spytała jedna z kobiet. – Po to władze miasta zrobiły wybieg, by psy miały gdzie się wyszaleć. Komu to wadziło?
– Jaki ktoś jest dla zwierząt, taki i dla ludzi.
Ze wszystkich stron sypały się komentarze.
– Nakarmić jego tymi kulkami!
– Tak, niech sam poczuje, jak to jest nażreć się trutki!
Policjanci próbowali zaprowadzić spokój pośród zbulwersowanych mieszkańców. Stojąca za mną Zuzia rozpłakała się w głos.
– Nie wiedziałam, że pieskom to szkodzi – oznajmiła, rozmazując łzy. – Tatuś mówił, że trzeba je dokarmiać tak jak ptaszki – chlipała. – I że im to pomoże…
– Ty mała skarżypyto! – wydarł się mężczyzna siedzący w aucie. – Kto to widział psy trzymać w bloku! Srają gdzie popadnie, śmierdzą, ujadają! Wystrzelać je trzeba! – wrzeszczał z obłędem w oczach. – Poczekaj, niech ja tylko cię dorwę! To tak ci… – posypały się w jego stronę przekleństwa.
Zuzia rozpłakała się jeszcze głośniej
Jeden z policjantów zatrzasnął drzwi radiowozu. Drugi łączył się z komendą.
– I jeszcze dziecko w to wciąga! – zagrzmiał głos z boku.
– Nie płacz, Zuziu – przytuliłam dziewczynkę. – To nie twoja wina.
Sąsiadom było żal małej. Próbowali ją uspokoić. Ktoś zadzwonił po jej matkę, ktoś inny tłumaczył coś spokojnym głosem. Policjanci zabrali ojca Zuzi na komendę. A ja wciąż nie mogę zrozumieć, jak można być tak bezwzględnym. Zabił dwa psy. Wymieszał mięso z trutką na szczury, w nadziei, że pozbędzie się „problemu czworonogów”. Jednak problemów narobił sobie sam. Chociaż ostatecznie ukarany został tylko grzywną, od tej pory znany był na osiedlu jako zbir. Wszyscy odwrócili się od niego. Wyprowadził się wraz z rodziną rok później. A my odetchnęliśmy z ulgą. Szkoda było tylko małej Zuzi.
Czytaj także:
„Mój sąsiad to burak. Zachowuje się, jakby cała ulica należała do niego. Człowiek ze wsi wyjdzie, ale wieś z człowieka nigdy”
„Złośliwy sąsiad uprzykrzał mi życie, lecz byłem sprytniejszy. Wredna menda uciekała w popłochu, a ja mam wreszcie święty spokój”
„Sąsiad to niezłe ciacho, ale nie ma podejścia do kobiet. Zamiast zaprosić mnie na randkę, robi podchody jak przedszkolak”