Przyroda była dla mnie i dla męża zawsze bardzo ważna. Kiedy więc dwa lata temu przeprowadziliśmy się do wymarzonego domku pod miastem, obiecaliśmy sobie, że zrobimy wszystko, by nie szkodzić, a wręcz pomóc naturze.
Ociepliliśmy dom, by do jego ogrzania potrzeba było mniej energii, wymieniliśmy piec węglowy na gazowy, postawiliśmy zbiorniki na deszczówkę. Umówiliśmy się też, że przy płocie okalającym nasz ogród nie urządzimy klasycznego trawnika, tylko kwietną łąkę. Mniej więcej dwumetrowej szerokości. Gdzieś tam przeczytaliśmy, że taka łąka ma same zalety. Raz, że nie wymaga częstego koszenia, dwa – pięknie wygląda, trzy – zatrzymuje wodę w glebie, cztery – jest domem dla wielu małych, pożytecznych zwierząt i istnym rajem dla owadów, w tym oczywiście pszczół. Chcieliśmy, żeby te wszystkie stworzenia miały w naszym ogrodzie bezpieczną przystań.
Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy. Rok temu w naszym ogrodzie po raz pierwszy zakwitły trawy i polne kwiaty. Byliśmy zachwyceni, bo efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania. Poczuliśmy się sielsko i anielsko. Od różnorodności barw i zapachów aż kręciło się w głowach. Najbliżsi sąsiedzi, dumni posiadacze krótko przystrzyżonych trawników, z ciekawością wyciągali szyje, pytali, dlaczego zdecydowaliśmy się na takie rozwiązanie.
A gdy słyszeli, że to dobre dla środowiska, zaraz deklarowali, że w przyszłym roku też znajdą w swoich ogrodach miejsce na taki cud natury. Wyjątkiem był tylko pan Henryk. Gdy zobaczył naszą kwietną łąkę, skrzywił się niemiłosiernie. I ten grymas ma na twarzy do dziś.
Myśleliśmy, że sąsiad sobie pogada, ponarzeka i w końcu odpuści
Na początku tylko zerkał. Jak wszyscy. Ale któregoś dnia nie wytrzymał. Gdy krzątaliśmy się z mężem wokół domu, podszedł do płotu.
– Przepraszam bardzo, kiedy wreszcie skosicie te chwasty? – burknął.
– To nie są chwasty, tylko kwietna łąka. I nie wolno jej kosić zbyt często. Raz, najwyżej dwa razy do roku – odparł mąż.
– Jak zwał, tak zwał. Dla mnie to zwykłe zielsko. Tylko patrzeć, jak się rozrośnie, rozsieje i przeniesie na moją działkę. A ja nie po to zatrudniałem projektanta ogrodów, nie po to pielęgnuję swój piękny trawnik, żeby mi teraz jakimś świństwem zarastał!
– Ależ drogi sąsiedzie, to nie żadne świństwo, tylko zbawienie dla natury. Zaraz wszystko wytłumaczę – wtrąciłam się. Już miałam zacząć wyliczać, jakie korzyści przynosi posiadanie takiej kwietnej łąki, ale nie zdążyłam.
– Nie będę niczego słuchać – wpadł mi w słowo. – Nie mam na to ani ochoty, ani czasu. Zbawiać natury też nie zamierzam. Lubię swój ogród i chcę, żeby wyglądał tak jak teraz!
– A my lubimy swój! I dlatego kwietna łąka zostaje! Czy to się panu podoba, czy nie! – wrócił do dyskusji mój mąż. Sąsiad od razu się nastroszył.
– Tak? To jeszcze zobaczymy! Nie pozwolę, by przez czyjeś głupie fanaberie moje pieniądze i ciężka praca poszła na marne – burknął, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł, klnąc pod nosem.
Na początku się tym nie przejęliśmy. Myśleliśmy, że sąsiad sobie pogada, ponarzeka i odpuści. Ale on robił się coraz bardziej natarczywy i opryskliwy. Nie było dnia, by nie wracał do tematu. Próbowaliśmy go jakoś uspokoić, obiecywaliśmy, że będziemy dbać o to, by rośliny z naszej łąki nie przekroczyły granicy jego działki. Nic do niego nie docierało. Zawziął się i już!
Po pewnym czasie mieliśmy serdecznie dość jego zaczepek i pretensji, więc przestaliśmy reagować. Gdy zaczynał dyskusję, udawaliśmy, że nie słyszymy. Ale to jeszcze bardziej go rozsierdziło. Gdy wyjechaliśmy na kilka dni, spryskał naszą łąkę jakimś środkiem chwastobójczym. Po naszym powrocie zamiast polnych kwiatów i pięknych, wysokich traw, sterczały z ziemi tylko suche, pożółkłe badyle. Kiedy to zobaczyliśmy, to aż nam się ciemno przed oczami zrobiło. Sąsiad akurat kręcił się koło domu, więc podbiegliśmy do płotu.
– To pana sprawka! – wrzasnęłam.
– Co? – zrobił niewinną minę.
– A to! – wskazałam na martwe rośliny.
– Ależ skąd! W życiu bym czegoś takiego nie zrobił! Na mój rozum to zadziałała sama natura. Widać nie spodobała jej się ta wasza łąka i postanowiła ją, że tak powiem, unicestwić. Mam nadzieję, że wyciągniecie wnioski z tej lekcji…
– Nic z tego! Jak myślisz, że wygrałeś, to się mylisz! W przyszłym roku w tym miejscu też będzie łąka. Jeszcze bujniejsza i piękniejsza! – wrzasnął mój mąż.
– Tak? To natura znowu ją zniszczy. I nie będzie czekać do późnego lata. Zaatakuje, zanim zdąży cokolwiek urosnąć – zachichotał złośliwie pan Henryk. Męża to jednak nie zbiło z tropu.
– Poważnie? To niech ta natura uważa, żeby kamery jej nie nagrały. Bo wtedy stanie przed sądem. Zapłaci wysoką grzywnę. A może nawet dostanie wyrok. Pewnie w zawieszeniu, ale ślad przez kilka lat w papierach będzie… – uśmiechnął się równie złośliwie.
– Kamery? Nie macie żadnych kamer! A poza tym nie wolno nikogo filmować bez jego zgody!
– Kamery będą i kropka Jeszcze dziś je kupię i zamontuję, gdzie trzeba. I to takie, które filmują nawet w nocy. A nagrania pokażę tylko w prokuraturze i sądzie. O ile oczywiście będzie taka potrzeba. Radzę więc uważać, bo nie żartuję!
– Kto ma uważać? Ja? – nastroszył się sąsiad.
– Skąd! Natura! Przecież o niej cały czas mówimy – odparł z poważną miną mąż.
Dwa dni później zamontował na domu dwie kamery. Gdy sąsiad to zobaczył, mało go szlag nie trafił.
Nadeszła wiosna. Tak jak zapowiedział mąż, urządziliśmy pod płotem sąsiada kwietną łąkę. Trawy i kwiaty rosną błyskawicznie, bo deszczu szczęśliwie nie brakowało. Za dwa, trzy tygodnie znowu będziemy cieszyć się różnorodnością barw i zapachów, obserwować latające owady. Oczywiście pod czujnym okiem kamer, bo sąsiad to złośliwa bestia. Pewnie już myśli, jak tu postawić na swoim…
Czytaj także:
„Po macierzyńskim czułam się bezwartościowa na rynku pracy. Byłam mamuśką, nie kobietą sukcesu”
„Byłem pewien, że mam w ogrodzie szkodnika, ale okazało się, że całkiem dobrze się dogadujemy, a i on bywa pożyteczny”
„Mój facet zwodził mnie przez lata. Przełknęłam 2 żony, 2 dzieci i tabuny kochanek, nim zrozumiałam, że mnie nie kocha”