Jakieś dwadzieścia lat temu wynajęliśmy na siedzibę naszej firmy całe piętro w ogromnej, czynszowej kamienicy. Było tam prawie trzysta metrów kwadratowych powierzchni, w dodatku blisko targów, więc idealna lokalizacja. Wszystko nam pasowało.
No, prawie wszystko. Jakiś kretyn poprowadził przewody instalacji elektrycznej po suficie. Na szczęście nie były to gołe druty, tylko eleganckie – jak na owe czasy – plastikowe rurki. Ale biegły środkiem sufitu, po całym korytarzu, co wyglądało idiotycznie. Idealna przestrzeń z drobną, ale irytującą skazą.
To samo pomyślałem sobie na początku wiosny
Pewnego pięknego ranka wyszedłem na taras mojego domu na przedmieściach. Tyle że dodałem do tego w myślach sążniste przekleństwo. Na skraju trawnika, który był moją dumą i który pielęgnowałem z pasją od paru lat, świeżo skoszonego w sobotę po raz pierwszy tej wiosny, widniał kopiec kreta.
A kiedy tak stałem i patrzyłem na niego oniemiały, z kubkiem kawy w ręce i szeroko otwartymi ze zgrozy ustami, dwa metry dalej, dosłownie na moich oczach, wyrósł kolejny kopiec. Widać kret był właśnie w pracy i się nie oszczędzał.
Tym razem przekleństwo wyraziłem na cały głos, skutkiem czego na tarasie pojawiła się moja małżonka.
– Przemek, opanuj się! – ofuknęła mnie. – Co ty… O, mój Boże… – jęknęła, bo jej wzrok przykuł jakiś ruch na trawniku. Trzeci kopiec pojawił się centralnie na środku zielonej gładzi. Nomen omen jak spod ziemi.
– Właśnie… – wycedziłem przez zęby.
– To kret! – krzyknęła. – Zrób coś z nim!
– Jak tylko dopiję kawę, kochanie – powiedziałem głosem ociekającym sarkazmem. – I jak mi powiesz, co mam z nim zrobić.
– Wyproś go! – rzuciła i szybko się odmeldowała do domu.
Cwaniara!
Oczywiście latanie ze szpadlem i próby wykopania kreta – dosłownie i w przenośni – porzuciłem już przy trzecim łyku kawy. Nie jestem za dobry w kopaniu, więc musiałbym zacząć kopać tam, gdzie za pół minuty powstanie nowy kopiec, a jasnowidzem jestem jeszcze gorszym niż kopaczem.
No i nie chciałem sobie całkiem zniszczyć trawnika; starczy, że ten bandyta go ryje swoją krecią robotą.
Postanowiłem skorzystać ze skarbnicy wiedzy i zapytać wujka Google. Kiedy wpisałem „kret w ogrodzie”, usłużny algorytm pokazał mi dalszą część: „jak się go pozbyć”. O, to, to, to! Osiemdziesiąt siedem tysięcy wyników wyszukiwania. Z radości zatarłem ręce.
Po godzinie lektury kawa mi wystygła, a mina zrzedła
Bo okazało się, że generalnie nie jest to prosta sprawa i bez kopania się jednak nie obejdzie. Wlewanie domestosu do odkrytych kanałów wydało mi się bowiem zbyt drastycznym zabiegiem. Podobnie jak trutka, wsypywana w te dziury. To było zbyt brutalne. Może to i szkodnik, ale wolałem go odstraszyć, niż zrobić mu krzywdę.
Z kolei plastikowe butelki umieszczone na wbitych w ziemię prętach uznałem za zbyt tandetne rozwiązanie, no i nie bardzo wierzyłem w jego skuteczność. Że niby wibracje czy coś takiego… Brzmiało niepoważnie. A ja potrzebowałem czegoś konkretnego.
Wybrałem dwie opcje: naturalną i nieco bardziej inwazyjną. Następnie w sklepie ogrodniczym kupiłem dwadzieścia krzaczków lawendy i tyleż samo mięty, a także cztery sprytne pułapki na kreta.
Moja żona była sceptyczna
– Pułapki rozumiem, ale lawenda i mięta? Herbatki szkodnikowi będziesz parzył?
– Gdyby to pomogło, parzyłbym. Chodzi o to, że krety podobno nie lubią zapachu tych roślin. Moglibyśmy jeszcze posadzić czosnek, ale z kolei ja nie przepadam za jego zapachem – wyjaśniłem cierpliwie. – Powiedz mi lepiej, gdzie mam posadzić to zielsko.
– A sadź, gdzie chcesz – wzruszyła ramionami. – Ale mięta lubi wilgoć, więc raczej tam w rogu, gdzie jest trochę podmokły teren. A lawenda z kolei woli pełne słońce, pamiętam te pola lawendowe w Prowansji… – rozmarzyła się.
– Pola lawendowego ci nie zrobię, ale rabatkę i owszem. A miętę dam w rogu. Tylko co mam zrobić z tą ziemią z krecich kopców? Tak jej przecież nie zostawię.
– Wysyp pod lawendą, a jak coś zostanie… hm… na razie wrzuć do tych trzech starych donic na tarasie, potem się coś wymyśli.
No więc posadziłem, co miałem, ziemię zebrałem i upchnąłem tam, gdzie mi małżonka kazała, i zrobił się wieczór. Zjedliśmy kolację i poszliśmy spać.
Rano stwierdziłem, że sposoby działają połowicznie
Owszem, nasz kret omijał krzaczki mięty i klomb z lawendą dużym łukiem, ale na trawniku znów wyprodukował ze dwanaście świeżych kopców. Nieco bliżej siebie, bo się skubany musiał między tą miętą i lawendą przeciskać.
Wziąłem go w dwa ognie, ale miał, niestety, dość miejsca, żeby przeleźć.
– Cholera – mruknąłem do żony – on się chyba zaczyna u nas urządzać. Rośliny magiczne nie bardzo pomogły, więc trzeba zastawić pułapki. Ale ta ziemia z kopców… Sporo jej się nazbierało.
– Wysyp pod róże – westchnęła z rezygnacją. – I tak już kiepsko przędą. A resztę do donic. Jak ci zabraknie miejsca, mam w szopie kolejne, jeszcze większe.
Zastawiłem pułapki, na razie tylko dwie, ziemię z kopców usunąłem i, idąc spać, liczyłem na to, że ten środek wreszcie zadziała.
Przez miesiąc przestawiałem pułapki co dwa, trzy dni, dodałem też dwie następne, ale niewiele to dało. Kret był chytry jak lis, omijał moje pułapki, więcej, przyuważyłem, że wykopał sobie obejście jednej z nich i przechodził bocznym korytarzem.
Bezczelny cwaniak
Tymczasem zrobił się maj i moja córka któregoś wieczoru ze zdziwieniem zauważyła:
– Tato, zobacz, jak jest mało chrabąszczów.
– Chrabąszczy – poprawiłem ją odruchowo. – Ale masz rację, jest ich niewiele w tym roku. Pewnie zima była sroga.
– Zimy nie było – stwierdziła autorytatywnie. – Nic a nic.
– No to nie wiem, czemu ich nie ma. Zwykle w maju jest ich tyle, że aż ci się we włosy wplątują…
– Taaataaa! – wrzasnęła z obrzydzeniem na samo wspomnienie. – Musiałeś to mówić?! Ale byłam wczoraj u Karoliny po drugiej stronie ulicy i tam jest ich więcej. Więcej niż było kiedyś u nas.
– Tak? Ciekawe…
No bo co miałem powiedzieć? Przyznać się, że nie mam pojęcia, gdzie się podziały „nasze” chrabąszcze?
W połowie czerwca żona przy śniadaniu zadała mi zaskakujące pytanie:
– Masz jeszcze trochę tej ziemi z kretowisk?
Spojrzałem na nią kpiąco.
– Mam jej co rano cztery pełne łopaty. To mało? – zapytałem.
Pokiwała głową.
– Może być mało, bo widzisz… mam takie podejrzenie, że… ale nie będziesz się śmiał?
– Mów, nie denerwuj mnie.
– No bo jak podsypałeś tej ziemi pod róże, to one dostały takiego kopa, że przycinam co tydzień, a rosną jak głupie. Myślałam, że to przypadek, ale wsadziłam, a raczej wyrzuciłam do jednej z tych donic iglaka-zdechlaka, którego kupiłam w górach i miał rosnąć na tarasie. Tyle że nie rósł, bardziej usychał. Aż do teraz. Sam zobacz! – wskazała za okno.
Spojrzałem, a za oknem obudziła się do życia przepiękna, śnieżnobiała jodła koreańska. Magda kupiła ją dawno temu podczas naszej wizyty w japońskim ogrodzie w górach, ale jakoś na tarasie nie chciała za bardzo rosnąć. Za to teraz…
– To jest ten iglak kupiony gdzieś tam pod Karpaczem?
– No – potwierdziła. – Szok normalnie, jak wystrzelił, prawda? Więc pomyślałam, że to może ta ziemia…
No może, i aż mi się głupio zrobiło, bo wczoraj cztery łopaty ze świeżych kopców wywaliłem przez płot, pod tuje sąsiada. Ale pewnie im to wyjdzie na dobre.
Karolina jak bomba wpadła do domu
– Tataaa, słuchaaaj! – rozdarła się. – Ja już wszystko wiem!
– Świetnie – ucieszyłem się. – Więc gdzie leży Zanzibar?
– Oj, tata, nie utrudniaj. Chodzi o chrabąszcze. Zapytałam pani od przyrody.
Panią od przyrody sam bym chętnie o parę rzeczy zapytał, bo była wyjątkowo atrakcyjną nauczycielką. Dlatego szczerze się zainteresowałem rewelacjami córy.
– I co powiedziała? Może sam mam z nią porozmawiać?
– Powiedziała, że kret to nie jest gryzoń, tylko ten... no... drapieżnik. Zjada dżdżownice i larwy, a najchętniej larwy chrabąszcza. I tego… kurkucia niejadka…
– Chyba turkucia podjadka – zaśmiała się moja żona. – Ale to by się zgadzało, mieliśmy to diabelstwo w ogrodzie, nie dość, że szkodnik, to jeszcze wygląda jak potwór, aż mnie ciarki przechodzą na samo wspomnienie. Więc jeśli nasz kret raczył eksterminować to bydlę, chwała mu za to.
– A ziemia z kretowiska jest bardzo odżywcza! – uzupełniła naszą wiedzę Karolina.
– No to może zdemontujesz wreszcie te głupie pułapki i dasz mu święty spokój? – zasugerowała małżonka.
Tak zrobiłem.
Zresztą z rurkami na suficie w siedzibie firmy zrobiłem podobnie. Nie dało się ich schować, więc kazałem je pomalować, każdą na inny kolor. Bo jak czegoś nie możesz się pozbyć, to nie masz wyjścia: musisz polubić i wykorzystać, no nie?
Czytaj także:
„Marzyłam o tym facecie, a on nie zwracał na mnie uwagi. Jeszcze nie wiedział, że jak sobie coś postanowię, tak musi być, i już”
„Mam nietypowy sposób rozgryzania facetów, który działa w 100%. Kto obleje ten test, musi zniknąć z mojego życia”
„Maciek bardzo mi się podoba, ale ciągnie go do kieliszka. Przysięga, że dla mnie się zmieni, więc może dam mu szansę?”