Wierzyłam w miłość, bo od małego widziałam ją wokół siebie. Moi rodzice wciąż byli zakochani w sobie jak nastolatki, mimo długiego stażu małżeńskiego. Nie było dnia, żeby nie mówili sobie, jak bardzo się kochają.
Zresztą dalej tak robią, choć mama głośniej, bo tata jest już przygłuchy. Ja też tak chciałam i jako dziewczynka byłam święcie przekonana, że kiedyś spotkam tego jedynego. Spotkamy się, pokochamy i pyk, zaczniemy nowe życie. Tak to miało wyglądać.
W czasach licealnych zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Nie w kwestii miłości, ale owego „pyknięcia”. Chłopak, który był obiektem mojego pierwszego zauroczenia, okazał się takim palantem, że rumienię się ze wstydu na samo wspomnienie mojego szczeniackiego uczucia.
Drugi stwierdził, że woli moją koleżankę. Trzeci wyprowadził się pół Polski dalej i kontakt nam się urwał. Tak to wyglądało. Rozczarowanie za rozczarowaniem. A potem wracałam do domu, patrzyłam na mamę, która wtulała się w tatę, gdy siedzieli razem na kanapie, oglądając jakiś film, i odzyskiwałam nadzieję. W końcu ja też znajdę kogoś, z kim będę spędzać takie spokojne wieczory w domu.
Zdałam maturę, poszłam na studia, poznałam nowych ludzi. Przeprowadzka do większego miasta zawsze jest przeżyciem, ale to właśnie na ludzi zwróciłam największą uwagę. Wyglądali i żyli inaczej, nie wstydzili się być oryginałami, za jakich by uchodzili na tej mojej prowincji.
Mieli odmienne zdania, często się ze sobą nie zgadzali, ale potrafili dyskutować. U nas nie było takich debat. Każdy bał się wychylić, wolał bezpiecznie wtopić się w szarość. Zatem poznałam mnóstwo ciekawych, inteligentnych osób, zyskałam paczkę dobrych znajomych, w tym przyjaciółkę, z którą mogłabym konie kraść…
A tego jedynego ani widu, ani słychu
Jako studentka miałam już bardziej realne podejście do miłości. Wiedziałam, że nierzadko trzeba się naszukać, by znaleźć odpowiednią osobę, a i ta niby odpowiednia po jakimś czasie może się okazać pomyłką.
Ludzie rozwodzili się, zdradzali, zmieniali partnerów… Nie chciałam jednak rezygnować z marzenia o takim życiu, jakie wiedli moi rodzice, i rozglądałam się uważnie za kimś wartościowym. Kiedyś go znajdę.
Jarka poznałam pod koniec studiów. Jakby w nas piorun strzelił, takie to było nagłe i porażające. Wszystko mieliśmy ochotę robić razem, najchętniej w ogóle byśmy się nie rozstawali. Poznawaliśmy się coraz lepiej, przedstawiłam go moim rodzicom, a on mnie swoim. Gdy po prawie dwóch latach Jarek poprosił mnie o rękę, oczywiście się zgodziłam.
Wszak byliśmy dla siebie stworzeni! Czułam, że to człowiek, z którym chcę spędzić resztę życia, całując go na dzień dobry i na dobranoc, wspierając w trudnych chwilach, wychowując z nim dzieci. Kupowałam sukienkę, zamawiałam kwiaty, układaliśmy menu. Robiliśmy to, co robią przyszli nowożeńcy, a on nagle mi mówi, że już nie może, że to ponad jego siły.
– Co masz na myśli? – spytałam nieuważnie, oderwana od dokumentów do pracy.
– Nie mogę wziąć ślubu.
– Słucham? – te słowa przykuły moją uwagę. – Kochanie, co się stało? Jeśli masz jakieś wątpliwości…
– Nie mam. Nie chcę się żenić. Dokładniej, nie chcę się żenić z tobą. Przepraszam, ale dłużej już nie mogę tego ciągnąć – powiedział, po czym wyszedł z mieszkania, które dzieliliśmy.
On wyszedł, a ja dalej byłam jak oniemiała
Nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Nie chciałam wierzyć. Łudziłam się, że dopadały go jakieś przedmałżeńskie nerwy, wątpliwości. Może ma gorszy czas w pracy, może coś się stało, na przykład… nie wiem, zachorował?
Kiedy wrócił, po dwóch dniach spędzonych u rodziców – którzy też bezskutecznie próbowali wyciągnąć z niego, co się stało – po prostu spakował rzeczy i się wyprowadził. Dalej bez słowa wyjaśnienia.
Cierpiałam, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Może byłoby mi łatwiej, gdyby podał jakiś powód, ale on nie chciał nawet ze mną rozmawiać. Jeszcze kilka dni temu mówił, że mnie kocha, a teraz… Nie miałam pojęcia, co się dzieje, co go tak odmieniło – albo kto – ale miałam co robić.
Musiałam odwołać ślub i wesele. Bo od tego też się odciął, to też już go nie obchodziło. Odwoływałam więc zamówienia, rezygnowałam z rezerwacji, traciłam wpisowe i słuchałam tych idiotycznych pocieszeń, że nie był mnie wart, że jeszcze będę szczęśliwa, że tego kwiatu jest pół światu…
Nowina lotem błyskawicy obiegła wszystkich moich znajomych, a także współpracowników. Udawałam, że nie widzę litościwych spojrzeń, nie słyszę szeptów, jakby ludzie nie mogli mi odpuścić, jakbym już nie dość została poniżona. No ale nie zamknę plotkarzom ust, nie zasłonię ciekawskim oczu. Musiałam się nauczyć żyć jako porzucona panna młoda.
Do mojego pokoju zajrzał Bartek, kolega z działu.
– Beata, nie wybrałabyś się dziś na koncert jazzowy? – wiedział, że to moje klimaty, pewnie stąd ta propozycja. – Sorry, że tak na ostatnią chwilę, ale znajomym pochorowały się dzieci i nie mogą iść. Więc mam dwa bilety. Szkoda, żeby się zmarnowały.
– Fakt – może nie miałam nastroju, ale miałam ochotę.
Bilety na ten koncert rozeszły się w pięć minut i były nie do zdobycia. Naprawdę grzechem byłoby zmarnować taką okazję. No i… Bartek. Lubiłam go, miał wyczucie i jako jedyny nie komentował mojej sytuacji osobistej. A ja bardzo potrzebowałam teraz normalności, zamiast rozpamiętywania, rozdrapywania i sypania na rany solą fałszywej troski.
Z Bartkiem czas płynął wartko jak górski potok
Bo jak ktoś się szczerze o kogoś troszczy, to pozwala jego ranom się zagoić. Koncert był rewelacyjny. Mogłam zanurzyć się w dźwiękach i nie myśleć o niczym innym. Zwłaszcza o tym, co działo się w moim życiu. Miłe, odprężające doświadczenie, niestety trwało tylko dwie godziny.
– Chodź, pójdziemy jeszcze coś zjeść – Bartek wyraźnie nie miał ochoty na wczesny powrót do domu.
A co mi tam, pomyślałam. Przecież muszę coś jeść, a to był pierwszy od kilku tygodni wieczór, kiedy czułam się lepiej niż ledwie chodzące zombi. Kilka dni później Bartek zapytał, czy nie mam ochoty wybrać się z nim na wieczór autorski jego kuzyna.
Podobno ów kuzyn pisał tragiczną poezję, czy może poezję tragiczną, w każdym razie Bartek nie mógł się wykręcić od obecności.
– Jak ze mną pójdziesz, będę ci dozgonnie wdzięczny. Wymkniemy się wcześniej, a ja będę mógł zwalić winę na ciebie, że musiałaś wyjść, bo coś tam.
Przyszliśmy, wysłuchaliśmy kilku wierszy, starając się nie śmiać, a potem szybko się ewakuowaliśmy, by spłukać to doznanie jakimś dobrym drinkiem. Z Bartkiem czas płynął wartko jak górski potok – mieliśmy dużo wspólnych tematów, poza tym nieszczęsnym odwołanym ślubem.
Spędzaliśmy razem coraz więcej czasu, a ja zaczynałam czuć się jak skuta lodem ziemia na wiosnę: tajałam. Związek z Jarkiem był przeszłością, nie chciał mnie, odszedł, jego strata, krzyż na drogę. Wracałam do dawnej pozytywnej siebie, było mi coraz lżej na duszy…
Rozpaczałabym, gdyby zniknął
Na jakiekolwiek sugestie otoczenia, że łączy mnie z Bartkiem coś więcej niż koleżeństwo, obruszałam się. To tylko kolega. Bardzo dobry, ale kolega. Nigdy nie zrobiliśmy niczego, co mogłoby zostać uznane za przekroczenie granicy.
Żadnego słowa, gestu czy spojrzenia, które nadałoby naszym relacjom odcień inny niż przyjacielski. Niemniej byliśmy blisko, więc siłą rzeczy zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdyby… i doszłam do wniosku, że gdyby Bartek nagle zniknął z mojego życia, załamałabym się.
Bardziej niż w przypadku Jarka. Wtedy ogromną rolę odegrały zraniona duma i upokorzenie, na jakie mnie skazał, gdy musiałam odwoływać ślub, wesele, powiadamiać wszystkich. To nie była tylko osobista strata, ale w pewien sposób publiczna. Po czymś takim miałam już dla niego tylko żal, urazę, złość.
A przy Bartku odżywałam, stawałam się dawną sobą, radosną, energiczną, chcącą iść dalej, cieszącą się życiem, wypatrującą z ciekawością kolejnego dnia. Z Bartkiem wiązały się same pozytywne emocje. Pytanie, czy wdzięczność, sympatia, koleżeństwo mogą zaowocować czymś… erotycznym?
Chyba mogą. Chyba byłam od tego o krok, ale pilnowałam się. Bałam się stracić to, co już zyskałam. Bo może on tak o mnie nie myśli? Dotąd nie zająknął się słowem, że chciałby czegoś więcej, nie dotknął mnie, nie objął, nie wziął za rękę… Właściwie czemu?
Nie podobałam mu się? Czułam się zawiedziona
No cóż, to ja byłam odpowiedzialna za swoje pogmatwane uczucia, a życie to ponoć suma rozczarowań. Może mnie kusiło, ale nie chciałam kolejnego dramatu, tym bardziej że pracowaliśmy razem. Nie, naprawdę nie potrzebowałam dodawać opału do pieca plotek.
Jakby wywołany moim myślami Bartek wszedł do mojego pokoju i dokładnie zamknął za sobą drzwi. Oho.
– Chyba nie będę mógł iść dzisiaj do kina…
– Coś się stało? Źle się czujesz? – zaniepokoiłam się, a jednocześnie mój żołądek nieprzyjemnie się zacisnął. To tak bardzo przypominało mi tę sytuację z Jarkiem… Znowu okaże się, że komuś nie wystarczam, że daję lub biorę za mało, że wszystko jest nie tak, jakieś niewłaściwie, nawet jeśli chodzi o przyjaźń.
– Tak, źle, a raczej okropnie. Bo czuję się tak, jakbym cię wykorzystywał.
– Ty… mnie? – już niczego z tego nie rozumiałam.
– Rozstałaś się z narzeczonym w niefajnych okolicznościach, a ja… Chodzi o to, że zawsze mi się podobałaś… i nie chcę, żebyś pomyślała, że chcę wskoczyć na miejsce twojego byłego… i sam też tego nie chcę, nie chcę być substytutem, plastrem, no ale… – westchnął ciężko. – Bycie tylko twoim kumplem jest ciężkie. Trudno mi być obok ciebie i nie móc powiedzieć, co czuję, wciąż się powstrzymując, pilnując… Przepraszam. Nie chcę ci mieszać, nie chcę cię stracić, ale… – znowu westchnął, kręcąc głową. – Boże, wiedziałem, wystraszyłem cię, nie powinienem nic mówić…
Wreszcie znalazłam mojego jedynego
Nie wystraszył mnie. Milczałam, bo nie wierzyłam własnym uszom. Byłam w szoku z radości. Zastygłam, ale moje serce dosłownie trzepotało ze szczęścia. Ponieważ Bartek zamknął za sobą drzwi, by dać nam namiastkę intymności, po prostu wstałam, podeszłam do niego i pocałowałam tak, że po chwili obojgu nam trzęsły się dłonie.
W końcu zrozumieliśmy, co do siebie czujemy, i jasno to sobie pokazaliśmy. Od tamtego dnia mięło już dziesięć lat, a my nadal jesteśmy nierozłączni. No, musieliśmy się rozdzielić, gdy rodziłam w szpitalu nasze dzieci.
Ślub mieliśmy skromny, podobnie jak wesele. Bo nie liczyła się oprawa, ale to, co do siebie czuliśmy. Odnaleźliśmy się wśród tylu milionów ludzi, pokochaliśmy i postanowiliśmy spędzić razem życie. Wreszcie znalazłam mojego jedynego. Wcześniej trochę łez wylałam, ale trzeba smutku, by docenić radość.
Moja wymarzona miłość przejawia się w drobnych, codziennych gestach. W buziaku bez okazji. W szukaniu jego dłoni, gdy siedzimy obok siebie na kanapie i oglądamy film. W sposobie, w jaki patrzymy na twarze naszych śpiących dzieci.
Nie trafił w nas piorun, uczucie ogarniało nas powoli, jak fale ciepłego morza. Nadal pracujemy razem, czym prowokujemy plotki, bo ludziom nie mieści się w głowach, że nie mamy siebie dość, razem w domu, razem w biurze. Ano nie mamy. W naszym morzu wciąż jest dobrze, ciepło i bezpiecznie.
Czytaj także:
„Mąż zapewniał mnie, że bez względu na bezpłodność, zawsze będzie mnie kochał. Mydlił mi oczy, a innej zrobił dziecko”
„Znalazłam świetne mieszkanie na wynajem, ale okazało się, że nie ja jedna mam na nie chrapkę. Tak poznałam... ukochanego”
„Mąż sąsiadki ma ciemną skórę, nie chodzi do kościoła i nie tyka alkoholu. Chłopy ze wsi nie mogli mu tego darować”