Wyprawa do Warszawy była dla mnie wyzwaniem, chyba największym w życiu. Na studia dojeżdżałam do Lublina; przez większość czasu mieszkałam u rodziców lub gościłam u znajomych. Potem pracowałam przez chwilę w Świdniku, w sumie niedaleko od domu, więc nigdy nie poznałam cieni i blasków niezależnego życia.
Gdy przyszła odpowiedź na moją aplikację, nie mogłam uwierzyć, że mi się udało. Być może praca w warszawskim „Mordorze” stanowiła temat internetowych żartów, a i samo miejsce nie gwarantowało dobrych warunków ani godziwego zatrudnienia, lecz nie zważałam na to. Miałam być tylko asystentką w biurze jednego z banków – ale dzięki ekonomicznemu wykształceniu (specjalność: statystyka) i dobrym wynikom testów kwalifikacyjnych dostałam wysoką pensję, wręcz podejrzanie wysoką jak na warszawską nowicjuszkę.
Co tam! Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ucieszona, porzuciłam skromny pomysł o wynajmie pokoju – chciałam mieszkania, całego wyłącznie dla mnie.
Na spotkanie przyszło... 5 osób
Szybko znalazłam odpowiednie grupy w mediach społecznościowych i zaczęłam nałogowo przeglądać ogłoszenia – jak miesiąc przed wyjazdem. Chciałam mieszkać jak najbliżej przyszłej pracy: Wierzbno, Ksawerów, Wyględów lub Służew. Miałam prawo jazdy, stać mnie było na stosunkowo niedrogi samochód, ale legendy o warszawskich korkach i walkach o miejsca parkingowe skutecznie zniechęcały mnie do zakupu auta. Dlatego niemal oszalałam ze szczęścia, kiedy zauważyłam ofertę wynajmu na Woronicza, ledwie dziesięć minut spacerkiem od mojej firmy.
Zdjęcia niewielkiej, ale dobrze rozplanowanej kawalerki na tyle mi się spodobały, że uznałam dwudziestoośmiometrowe mieszkanie za ideał. Właściwie przestałam już szukać innych ofert. Trochę przycisnęły mnie sprawy domowe, trochę papierkowa robota i ostatecznie pojechałam w ciemno – dwa dni przed początkiem roboty, z wielką walizą i plecakiem stanęłam na progu wymarzonego mieszkanka. Jak się okazało, nie ja jedna.
Kawalerka była ładna, zdjęcia nie kłamały. Tak jak zapewniał właściciel, na miejscu zastałam wszystkie potrzebne i opisane w ofercie meble. Lokal był dość zadbany i ogólnie atrakcyjny. Na tyle, aby przyciągnąć pięcioro chętnych (wraz ze mną). W jednopokojowym lokum oni wszyscy (nie licząc mnie) tworzyli niemal tłum, zwłaszcza gdy zaczęli krzyczeć.
– To niepoważne! – wściekała się kobieta około trzydziestki, która trzymała w ręku teczkę, a z kieszonki jej kostiumu wystawały trzy długopisy. Wyglądała tak, jakby chciała podpisać umowę natychmiast. – Zaprasza pan tu nas wszystkich...
– Przepraszam bardzo! – przerwał jej zarośnięty rudzielec, jak się dowiedziałam później, właściciel kawalerki. – Dojeżdżam do tego mieszkania z dość daleka. Nie mogę za każdym razem bujać się wte i wewte. Pomyślałem, że jeśli przyjdą państwo jednego dnia...
– I o tej samej godzinie? – zapytał potężnie zbudowany chłopak w dresie. – Facet, to mało poważne jest.
– Spokojnie, może przeczyta nam pan umowę... – Wysoki blondyn usiłował przekrzyczeć towarzyszy, ale nikt go nie słuchał.
– Za takie pieniądze? Ta buda nie jest warta mego czasu! – oświadczyła kobieta z teczką.
– Czyli ta pani rezygnuje? – zapytał starszy pan, wskazując na malkontentkę.
– Chciałbym przeprowadzić licytację... – wtrącił właściciel.
– Licytację…? Też coś! Pan chyba sobie z nas kpi! – prychnęła bizneswoman.
– Może wylosujemy? Mam monety i kostkę – zaproponował rozsądny blondyn.
– Niepoważne – rzuciła kobieta z teczką.
– Dzień dobry... – powiedziałam nieśmiało.
– O, jeszcze jedna przylazła – stwierdził dres, wskazując na mnie.
– Tylko spokojnie! – od razu zareagował blondyn. – Co to za maniery?
– Odwal się, koleś! – warknął dres.
– Co to za język? – obruszył się staruszek.
– Przeproś panią! – zażądał blondyn.
W końcu polała się krew...
Ta absurdalna sytuacja mogłaby trwać jeszcze długo, ale dres postanowił ją rozwiązać po swojemu i podniósł rękę do ciosu. Zanim zdołałam krzyknąć, zamachnął się w kierunku mojego obrońcy prawym sierpowym. Nie był jednak dość szybki – blondyn odsunął się z gracją baletnicy, a ciężka pięść poleciała w kierunku półki i stojących na niej szklanek. Usłyszeliśmy trzask, wrzask agresora, a potem zobaczyliśmy krew.
– Co, do cholery… – zajęczał osiłek, podnosząc skaleczoną dłoń. – Uderzył mnie! Zaatakował! Dzwoń pan po policję!
– To półka cię zaatakowała, młodzieńcze – zauważył nauczycielskim tonem staruszek. – Na pewno chcesz wołać policję? Wiesz, wszyscy widzieli, jak było. Trzeba by spisać zeznania i...
– Mam tego dość! Wynocha, wynocha! – wrzasnął rudy właściciel, jednak natychmiast zauważył, że wychodzi nie tylko skłócona dwójka, lecz wszyscy potencjalni lokatorzy. – Nie, to znaczy: nie wy, tylko ci dwaj...
– Ja stąd idę. Dom wariatów – stwierdziła kobieta z teczką.
– Są inne kawalerki w okolicy… – westchnął starszy pan.
– Ale chwileczkę, gdzie państwo idą! – żałośnie zawołał właściciel. – To komu ja…?
– Przepraszam bardzo! – wtrąciłam się w końcu. Stanęłam przed rudzielcem i spojrzałam mu prosto w oczy. Może nie wyglądałam groźnie, ale gotowała się we mnie złość. – To pan, jako właściciel mieszkania, jest odpowiedzialny za to, co się w pańskim lokalu dzieje. Jeśli ci dwaj się pobiją pod blokiem...
Rudy zaklął i ruszył za wychodzącymi. Słyszałam z dołu jakieś krzyki, ale na szczęście obeszło się bez fizycznej konfrontacji. Ostatecznie starszy pan i bizneswoman odeszli po cichu, a dres rzucił za siebie stek przekleństw. Po pięciu minutach siedzieliśmy w mieszkaniu w trójkę: właściciel, blondyn i ja. Gospodarz mierzył nas wzrokiem bazyliszka, ale mój konkurent pozostał w dobrym humorze.
– Nie widzi pan, że dziewczyna przyjechała z daleka? I herbaty pan nie zaproponował...
– Nie irytuj mnie – warknął rudzielec. – Straciłem przez ciebie troje chętnych!
– No to się ciesz, człowieku, że została ci jeszcze dwójka. Jeśli cena z ogłoszenia jest aktualna, to chyba możemy podpisać umowę od razu. Widzę, że ma pan drukarkę. Może by przygotować formularz...
Właściciel westchnął, ale potem sięgnął po komputer. Po chwili spojrzał na mnie.
– Serio, przyjechała pani tutaj prosto z dworca? Nie wzięła pani pod uwagę, że możemy się nie dogadać?
– Nie wzięłam pod uwagę, że odbędzie się tutaj publiczny casting! – odparłam hardo, ale czułam się nieswojo.
Rudzielec miał rację, nie postąpiłam zbyt roztropnie. Myślałam, że wszystko załatwię od ręki, a zaskoczyła mnie konkurencja, groźba bójki i warczący właściciel.
Już nie będę mieszkać sama
– To jak rozstrzygniemy, kto wynajmie? – zapytałam blondyna.
– Zaraz! Kto powiedział, że w ogóle chcę wynająć moje mieszkanie takim awanturnikom?! – jęknął właściciel.
– Ja się nie awanturowałam – przypomniałam w zgodzie z faktami.
– Teraz to nie ma pan wielkiego wyboru – zauważył mój konkurent, po czym zwrócił się do mnie: – Przepraszam, mieszkanie bardzo mi się podoba i tak po prostu nie zrezygnuję. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej monetę. – Ślepy los? Tak będzie uczciwe. Co pani wybiera, orzeł czy reszka?
– Orzeł.
Wygrałam, choć coś mi mówiło, że nawet gdyby wypadła reszka, mój rycerski konkurent wymyśliłby jakiś pretekst, żebym nie została na lodzie. Widział, że przyjechałam z daleka, bez przygotowania, bez żadnych innych opcji. No ale wypadł orzeł, ku wyraźnej uldze właściciela, który nie zapałał sympatią do szarmanckiego blondyna. W przeciwieństwie do mnie... On też chyba odczuwał podobnie, bo jakoś nie chciał się ze mną jeszcze rozstawać.
– Pomogę tutaj posprzątać – zaproponował. – Nie wypada przecież, żeby dama ścierała krew z podłogi.
– Dama ma na imię Justyna i zgadza się na pomoc – odpowiedziałam z promiennym uśmiechem.
– Marek – odparł i skłonił się lekko.
Zobojętniały gospodarz wzruszył tylko ramionami na ten wersal, który nastał niedługo po bójce, i wziął się do drukowania umowy.
Plamy zmyliśmy razem, a Marek opowiedział mi trochę o sobie, przez co z przykrością odkryłam, że jego sytuacja wcale nie była różowa. Mieszkał u siostry, z jej mężem i trójką dzieci, w niewielkim segmencie. Jego mieszkanie się spaliło i czekało na gruntowy remont, który miał potrwać – choćby z powodu braku dostatecznych funduszy. Pomyślałam, że jak na człowieka, którego prześladuje taki pech, całkiem nieźle trzyma fason.
– Wiesz... właściwie mogę poszukać czegoś innego – powiedziałam, patrząc na niego niepewnie. – Jeszcze nie przewiozłam większości rzeczy do Warszawy, a jeśli znalazłabym coś szybko...
– Nie, tak nie można. Losowaliśmy, wygrałaś, mieszkanie jest twoje, a ja przecież nie będę spał na ławce w parku – odparł uspokajającym głosem. – Lepiej opowiedz mi coś o tym banku i o swoich planach na życie w Warszawie...
Gdyby rudy gospodarz w dość bezceremonialny sposób nie wyprosił Marka za drzwi, moglibyśmy przegadać kilka godzin. Nic straconego, uznałam, i wzięłam od niego numer telefonu. Tak na wszelki wypadek. To, że nie pytał, jaki wszelki wypadek mam na myśli, tylko po prostu podał mi numer, uznałam za dobrą monetę. I zadzwoniłam do niego kilka dni później – gdy, po pierwsze, byłam już oficjalną lokatorką kawalerki, a rudzielec nie mógł mi dyktować, kogo mogę do siebie zapraszać; a po drugie, zwiozłam resztę swoich rzeczy.
Blondyn zrobił na mnie bardzo dobre pierwsze wrażenie i chciałam sprawdzić, czy drugie będzie równie pozytywne. Było! A potem wszystko poszło już jak z płatka. Spotkanie za spotkaniem, randka za randką, każde oczekiwane z coraz większą niecierpliwością... Aż wreszcie po niecałym roku… znowu pojawiła się kwestia lokum – tym razem większego, dla mnie i dla Marka. Na szczęście mój przystojniak wyremontował wreszcie i porządnie wywietrzył swoje mieszkanie.
Czytaj także:
„Dusiłam się w związku z Kubą, a on postanowił mi się oświadczyć. Tamtego dnia z opresji wybawił mnie... mój przyszły mąż”
„Na własne życzenie wpakowałem się do piekła. Teściowa wyzywała mnie od gołodupców, a żona mieszała z błotem”
„Odkryłam, że przyjaciółka miała romans z moim mężem. Kiedy? Jak długo? Dlaczego? Nikt nie odpowie mi na te pytania...”