Zaszyłam się na wsi, żeby wyleczyć poranione serce… Myślałam, że w tej głuszy nie grożą mi już żadne miłosne zawirowania. Myliłam się.
Zaczęło się jesienią, gdy okazało się, że wieś otrzymała dotację na remont renesansowego kościółka. Najpierw naprawiono dach, a potem zapadła decyzja o renowacji wnętrza. Byłam zaskoczona, gdy ksiądz zaproponował, żebym wynajęła pokój jednemu z fachowców. Przecież dotychczasowi pracownicy mieszkali w pobliskim zajeździe nad jeziorem.
– Ksiądz żartuje – odwołałam się do wartości. – Jakby to wyglądało, gdyby samotna, młoda kobieta przyjęła mężczyznę pod swój dach? Pracuję w szkole, dla mnie opinia to skarb.
– Pani Doroto, grzech rodzi się w sercu – powiedział i pogroził mi palcem. – A ja mam kłopot, bo to specjalista, ale ma swoje dziwactwo. Wszędzie jeździ z psem, gdzie ja im znajdę lokum?!
Jeszcze w zwierzaka chcą mnie ubrać. Wielebny jednak taki był elokwentny – piesek jest tyci, tyciuni, nawet go nie zauważę! A chłop na pewno mi się w domu przyda, choćby po to, żeby drzewo pociąć, co mi w czasie jesiennej wichury mało na dach nie spadło… No i wrobił mnie.
Tak bardzo mi tego brakowało...
Nie pamiętam, bym próbowała sobie wyobrażać przyszłego lokatora, ale kiedy Marek z psem pojawili się pod drzwiami, kompletnie nie skojarzyłam ich z proboszczem. A ponieważ Marek obsadził w roli przyszłej gospodyni czerstwą wdowę w średnim wieku, trochę czasu zajęła nam wzajemna prezentacja. Tylko Lucek poczuł się natychmiast zadomowiony: wparował przez furtkę bez chwili wahania, oznaczył miejsca strategiczne w ogrodzie i ułożył się pod stołem w kuchni.
– Stary wyga – stwierdziłam, żeby przełamać lody.
– Lucek jest jak Cygan – przybysz machnął ręką. – Gdzie tylko spojrzy, tam jego teren.
– A jego pan?
– Partner – poprawił mnie Marek. – On nie ma pana, to wolny duch. Właśnie dlatego tak dobrze się dogadujemy.
Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęliśmy mówić sobie po imieniu i rozmawiać jak starzy znajomi. Wieczorem przed zaśnięciem pomyślałam nawet, że brakowało mi takiego luzu, śmiechu i przekomarzań… Jako wiejska nauczycielka byłam tu traktowana z taką powagą.
Dobrze nam się układało: gdy wstawałam, Marka już nie było, za to często, choć nie zawsze, czekały na mnie kanapki. Po powrocie ze szkoły szykowałam obiad, na który on wpadał jak po ogień, żeby jak najszybciej znów wrócić do swoich fresków. Wieczory spędzaliśmy razem, każde po swojej stronie stołu, on w rysunkach, ja w zeszytach i konspektach.
Lucek doskonale sobie radził, z wdziękiem dzieląc swój czas pomiędzy nas oboje – do południa „pracował” w kościele, a później towarzyszył mi w pichceniu posiłku, co – o dziwo – było bardzo przyjemne. Wreszcie mogłam opowiedzieć komuś swoje życie, nie bojąc się, że mnie wyśmieje. Lucek usłyszał nawet o narzeczonym, który tydzień przed ślubem postanowił iść do klasztoru, bo nagle poczuł powołanie.
– I dlatego przeprowadziłam się do domu po babci. Z dala od sercowych pokus.
Czy to jednak pomogło?…
Wierzę, że kiedyś do mnie wróci
Z każdym dniem czułam, że Marek staje się dla mnie tym, czym oaza dla spragnionego wędrowca; sama też nie byłam mu obojętna. Coraz częściej spotykały się nasze dłonie na wyświeconym drewnie stołu, poranne kanapki zawierały karteczki ze śmiesznymi aforyzmami…
– Dorotko… – zaczął któregoś wieczoru. – Może chcesz, żebym się wyprowadził?
– Nie – zaprzeczyłam gwałtownie, dodając po chwili: – Nie wiem.
– Chyba powinienem – stwierdził Marek, zaglądając mi w oczy. – Zanim będzie za późno.
Od początku rozumieliśmy się w pół słowa, teraz też. Wiedziałam, że mój dom jest dla niego tylko przystankiem, za jakiś czas ruszy dalej, taką miał pracę i… taki styl. Nie zatrzymam go.
Uniosłam rękę i rozpięłam włosy, które rozsypały się ciemną falą. Kochałam go właśnie teraz i przyszłość nie miała dla mnie żadnego znaczenia.
Ostatnie dwa tygodnie były jak sen… Niestety, w końcu trzeba się było obudzić. Gdy Marek z Luckiem wyjechali, zostałam sama w nagle opustoszałym domu. Gdyby nie praca, rozsypałabym się chyba zupełnie, ale i tak zostawało mi zbyt wiele czasu na tęsknotę. „Poradzę sobie – powtarzałam w myślach jak mantrę. – Jestem już dużą dziewczynką. Najpierw pomaluję kuchnię, a jeśli trzeba będzie, to cały dom”. Postanowiłam natychmiast jechać do miasta po farbę.
Ale co to? Lucek?! Stał przed furtką, brudny jak nieboskie stworzenie, i dopiero gdy podbiegłam i wzięłam go na ręce, zauważyłam, że krwawi mu łapa, a na szyi dynda resztka przegryzionej smyczy…
– Wróciłeś? – spojrzałam w wierne psie oczy. – Do mnie? Mój maleńki…
Lucek, śmiertelnie zmęczony, wtulił pysk w moje włosy. Stałam tak dłuższą chwilę z psem na rękach, patrząc na drogę i – może to głupie – ale wierzę, że wcześniej czy później Marek też pojawi się na niej, z plecakiem pełnym narzędzi i rysunków. Wróci.
Czytaj także:
„Chowałam dzieci jak kury w klatce. Nie pozwalałam im na samodzielność. Teściowa uznała, że robię z nich niedorajdy”
„Rafał chciał się żenić, żeby podnieść swoje notowania w pracy. Uciekłam sprzed ołtarza, bo od zawsze kochałam innego”
„Matka mnie wydziedziczyła, bo związałem się z rozwódką. Nie poznała swoich wnuczek i mnie też nie chciała więcej znać”