„Rafał chciał się żenić, żeby podnieść swoje notowania w pracy. Uciekłam sprzed ołtarza, bo od zawsze kochałam innego”

kobieta, która uciekła sprzed ołtarza fot. Adobe Stock, Ananass
„Odwróciłam się powoli. W drzwiach kościoła stał Marek. Wysoki, szczupły, niebieskooki. Ktoś musiał mu donieść o moim ślubie. Nasze spojrzenia spotkały się, a sekundę później nogi poniosły nas ku sobie. Padliśmy sobie w ramiona na środku katedry”.
/ 06.05.2022 06:33
kobieta, która uciekła sprzed ołtarza fot. Adobe Stock, Ananass

Marek nigdy nie był grzecznym chłopcem. Poznałam go jeszcze w pierwszej klasie liceum i już wtedy ciągnęła się za nim sława rozrabiaki. Wysokiego, ciemnowłosego i niebieskookiego chudzielca rozpierała energia. Zapamiętale grał na przerwach w nogę, bił się z zakapiorami z położonej po drugiej stronie ulicy zawodówki, był babskim królem na dyskotekach i „domówkach”. A do tego jeszcze urywał się z lekcji, sprzeczał z nauczycielami, grał w podwórkowym zespole rockowym i był autorem niezliczonych szkolnych psikusów – jak choćby przeniesienia wraz z innymi urwisami Fiacika Seicento pani dyrektor do piaskownicy na pobliskim placu zabaw.

Wszystko to uchodziło mu jednak na sucho. Bo Marek miał w sobie coś, co sprawiało, że miękły przy nim najtwardsze serca nauczycielek, a jego najbardziej zacietrzewionym wrogom opadały w końcu ręce z zaciśniętymi pięściami i na twarzach pojawiał się uśmiech. Tak, Marek – choć łobuziak – był otoczony powszechnym uwielbieniem. Imponował kumplom z podwórka, nieświadomie rozkochiwał w sobie dziewczyny.

– Dziś na długiej przerwie aż dwa razy na mnie spojrzał – z wypiekami na twarzy donosiła na przykład moja najlepsza przyjaciółka Lusia.

Za nic w świecie nie chciała przyjąć do wiadomości, że przecież Marek chętnie patrzy nie tylko na nią, ale i na wszystkie dziewczyny. I to pomimo że z niejaką Grażyną chadza regularnie do kina, z Tosią na dyskotekę, a z Kamilą na spacery po parku. Marek miał po prostu w sobie chłopięcy wdzięk, któremu mało kto potrafił się oprzeć. Mało kto, ale nie ja. Ja jego urokowi się nie poddawałam!

Życie rzuciło nas w dwie różne strony

Ja wolałam się uczyć, zaliczać na szóstkę klasówki i brać udział w przedmiotowych olimpiadach. Byłam kujonem. I już wtedy, kiedy koleżanki rozmawiały o nowych fryzurach i podwórkowych romansach, ja marzyłam o wyrwaniu się z naszego małego miasta i zrobieniu kariery.

Czy właśnie ta ostentacyjna obojętność zrobiła wrażenie na Marku? Trudno powiedzieć. Ważne, że on, obiekt westchnień większości dziewczyn z liceum, zaczął mnie adorować. Początkowo ignorowałam jego zaloty. Byłam rozsądną dziewczyną, nie potrzebowałam kłopotów, a wiedziałam przecież, że już niejedna wypłakiwała po nim oczy. On jednak się nie poddawał. Co więcej, zupełnie jakby chciał udowodnić mi, że nie jest wcale takim lekkoduchem, za jakiego go uważam, zmienił się. Wydoroślał. Przestał wagarować. I poprosił mnie o pomoc w matematyce…

Czułam, co się święci, ale jak tu nie pomóc koledze z klasy? Przecież Marek naprawdę był zagrożony! Niechętnie się zgodziłam i już po trzeciej lekcji wpadłam jak śliwka w kompot. Zakochałam się w tym jego błękitnym, szelmowskim spojrzeniu.

Początkowo wszyscy wieszczyli, że Marek ustrzelił kolejną „foczkę”, która wkrótce będzie opłakiwać jego odejście. Tym razem było jednak inaczej. On też stracił dla mnie głowę! Staliśmy się nierozłączni. Na studniówce okrzyknięto nas najpiękniejszą szkolną parą. Budziliśmy zachwyt jednych i zawiść innych. Lusia początkowo mnie znienawidziła, ale później pogodziła się z wyborem Marka, zostając przyjaciółką nas obojga. 

W końcu przyszła jednak matura. Ja zdałam ją świetnie. On – ledwo.

– To tylko pięć lat, studia szybko przelecą i wrócę tutaj na jakąś ciepłą posadkę… – mówiłam mu przez łzy, czując, że oszukuję i jego, i siebie, gdy po upojnych i kompletnie szalonych wakacjach wyjeżdżałam do akademika w pobliskim mieście. – Będziemy spotykać się w weekendy i święta, spędzać razem ferie i wakacje.

Marek tylko smętnie spuścił głowę.

– Jedź, Basiu. Nie chcę, żebyś kiedyś powiedziała, że przeze mnie zmarnowałaś swoje życie.

A potem pocałował mnie mocno, odwrócił się i odszedł.

Oczywiście miał rację. Akademickie życie szybko wciągnęło mnie bez reszty. Początkowo roniłam z tęsknoty łzy w poduszkę, dzwoniłam, pisałam mejle. Potem… było ważne kolokwium, trudny referat, sesja. I jeszcze kółko naukowe. I ponadprogramowe wykłady z profesorską sławą zza Atlantyku. A także, cóż, imprezy, kluby – po prostu szalone żackie życie.

Nie zerwaliśmy ze sobą. Nie było trzeba. Nasz związek, niczym niepodlewana roślina, zmarniał, stracił blask, usechł. O Marku wiedziałam tylko, że zarabia, grając ze swoim zespołem na zabawach i weselach. Niezbyt mi to imponowało…

Kiedy po skończeniu studiów podejmowałam pracę w międzynarodowej korporacji, zupełnie już nie pamiętałam obietnicy, jaką złożyłam Markowi w dniu rozstania. Ani myślałam wracać do naszego miasteczka!

– Przepraszam, ale nie przyjadę na święta ani sylwestra – powiedziałam mamie rok później. – Wybieramy się z Rafałem na Malediwy.

Rafał był facetem z mojej pracy. Młody i ambitny, tak jak ja. I tak jak ja potwornie zajęty. To, co nas łączyło, nie było ani głębokie ani trwałe, ale taka relacja obojgu nam odpowiadała. Żadnych planów na przyszłość dalszą niż miesiąc, żadnych pytań w rodzaju „co z nami będzie?”, żadnych zobowiązań. Tylko żmudna pogoń za karierą i szalony wieczór w klubie od czasu do czasu zakończony gorącym, choć pozbawionym tkliwości seksem.

– To wpadnij do nas chociaż na weekend po swoim powrocie – smutnym głosem powiedziała mama. – Prawie wcale się już nie widujemy…

Nie mogłam tego zrobić przyjaciółce

Odwiedziłam rodziców w połowie stycznia. Opalona, wypoczęta, buzująca energią. Kiedy wysiadłam z pociągu na naszym prowincjonalnym dworcu, kilku facetów omal nie ukręciło sobie karków, tak się za mną oglądali. Uśmiechając się pod nosem, ruszyłam wprost na postój taksówek. Wsiadłam do pierwszego auta i… zamarłam. Ze środkowego lusterka patrzyły na mnie zawadiacko błękitne oczy Marka. Nie zmienił się bardzo. Wciąż przystojny, gibki, prosty jak świeca, z dumnie uniesioną głową, wciąż uśmiechnięty w ten typowy sposób.

– Basiu, gdzie cię zawieźć? – zapytał. – Rozkazuj! Pojadę z tobą choćby do piekła i z powrotem.

Spóźniłam się wtedy do rodziców. O całą… dobę.

– A właściwie, co się dzieje w twoim życiu? – spytałam nad ranem w niedzielę, kiedy wsparta na jego ramieniu wracałam do domu rodziców z najmodniejszego w naszym mieście klubu, gdzie przetańczyliśmy noc.

Czułam, że znów jestem zakochana w Marku tak samo jak kiedyś. Zupełnie jakby nie dzieliło nas tych kilka lat i cała masa zupełnie różnych doświadczeń, znajomości i celów.

– W moim życiu jesteś tylko ty – odpowiedział. – Cała reszta wczoraj właśnie odeszła do przeszłości.

Spodobała mi się ta odpowiedź. Przyznam, że po naszym nieoczekiwanym spotkaniu, ja też nie zamierzałam wracać do tego, co jeszcze wczoraj było dla mnie takie ważne: pracy, kariery, nudnego związku z Rafałem. Sama tego nie rozumiałam, ale czułam, że teraz liczy się dla mnie tylko Marek. Dla niego byłam gotowa wrócić do miasteczka i osiąść tu na stałe. Byle u jego boku.

Mimo to w domu zapytałam o Marka swoich rodziców.

– To ty nic nie wiesz? – zdziwiła się mama. – On wkrótce się żeni.

Po plecach przeszedł mi nieprzyjemny, zimny dreszcz.

– Z kim? – spytałam, udając spokój.

– No… z twoją najlepszą szkolną przyjaciółką, Lusią.

Omal nie zemdlałam.

– Jak mogłeś mnie okłamać?! – minutę później grzmiałam do słuchawki.

– Nie okłamałem cię…

– Jak to? A to, że masz zaplanowany ślub? I to akurat z Lusią? Gdybym wiedziała, nigdy bym… – chciałam powiedzieć, że nigdy nie padłabym mu w ramiona, ale nie dokończyłam. Bo, szczerze mówiąc, nie miałam pewności, czy byłaby to prawda.

– Powiedziałem ci, że tylko ty się dla mnie liczysz, a cała reszta to przeszłość – odparł. – Jeszcze dziś zerwę zaręczyny z Lusią.

Zaniemówiłam z wrażenia. Marek naprawdę nadal mnie kochał! W pierwszej chwili chciałam więc przyklasnąć jego decyzji, przeprosić za swój wybuch, zapewnić o swoim uczuciu. Ale… „Co będzie z Lusią? Jak ona to zniesie? I jak spojrzę jej w oczy?” – w mojej głowie pojawiła się nagle uwierająca niczym cierń wbity w ciało myśl.

Poczułam, że uginają się pode mną nogi. Zrozumiałam, że los złapał mnie w potrzask, z którego nie ma ucieczki. Kochałam Marka, lecz wiedziałam, że poddając się temu uczuciu, zniszczę komuś życie.

– Nie, Marek, nie zrywaj zaręczyn – odpowiedziałam szeptem. – Nie chcę budować swojego szczęścia na nieszczęściu przyjaciółki.

A potem, czując, jak w gardle wzbiera mi płacz, od razu się rozłączyłam. Jeszcze tego samego dnia wróciłam do siebie. Spłakana i roztrzęsiona, wieczorem zadzwoniłam do Rafała…

– Co słychać u Lusi? – zadałam pytanie mojej mamie, kiedy miesiąc później rozmawiałyśmy przez telefon.

– A co ma być? Płacze całymi dniami i załamuje ręce – odpowiedziała.

Serce podeszło mi do gardła. Czy coś się stało Markowi? Wypadek? Nagła choroba?

– Nie może się pogodzić z tym, że Marek zerwał zaręczyny – mówiła dalej mama. – Nikt w mieście nie wie, co w niego wstąpiło. Powiedział jej, że kocha inną, sprzedał mieszkanie i auto, a potem wyjechał do Anglii. Dziwne, prawda? Ale kto w końcu zrozumie mężczyznę?

Zrobiło mi się gorąco. Czyżby los nareszcie zaczął mi sprzyjać? Czy mój ukochany jest wolny?

– Wiesz może, gdzie dokładnie pojechał? – spytałam ostrożnie.

Mama tylko parsknęła.

– A skąd! Nikt tego nie wie! Nawet jego rodzina. Ślad po nim zaginął!

W ciągu kilku następnych tygodni stawałam na głowie, żeby skontaktować się z Markiem. Obdzwaniałam naszych dawnych wspólnych znajomych, jego rodziców, a nawet szefa korporacji taksówkowej, w której pracował przed wyjazdem. Nic to nie dało. Spróbowałam więc skontaktować się z nim mejlowo, szukałam go na Facebooku i Twitterze. Brak efektu. Przepadł jak kamień w wodę.

Trzeba wreszcie dorosnąć

Mniej więcej po pół roku w końcu ochłonęłam. Pogodziłam się ze stratą, od nowa wciągnęłam w wir kariery. Nie miałam już sił ani czasu, żeby rozpamiętywać swoją nieszczęśliwą miłość. Zwłaszcza że w tle, na uboczu, cierpliwie czekał na mnie Rafał.

Nie kochałam go. Ani on mnie. W korporacyjnych kuluarach szeptano coś o jego romansach, jakiejś uwiedzionej na jedną noc sekretarce czy wieczorku kawalerskim, w którym brał udział jako drużba, spędzonym w jednej z agencji towarzyskich. O dziwo, wcale mi to nie przeszkadzało. Rafał był dla mnie plastrem na zranioną duszę. Opatrunkiem, który przykleja się na skaleczenie, a po kilku dniach zrywa i wyrzuca. Zdziwiłam się więc, kiedy mniej więcej rok po moim ostatnim spotkaniu z Markiem poprosił mnie o rękę.

– Rafał, ale po co nam ślub? – spytałam. – Dobrze jest, jak jest. Łączy nas niezobowiązujący układ, oboje pozostawiamy sobie sporo swobody.

– To prawda – zgodził się ze mną. – Ale… Wiesz, jak jest. Czas płynie i nie można być wiecznie singlem.

– Tak? – zdziwiłam się. – A czemu?

– No, choćby ze względu na pracę – zaskoczył mnie tą odpowiedzią, więc pytająco uniosłam brwi. – Nasza korporacja jest dość konserwatywna. Ludzie bez pary, nieżonaci, niedzieciaci nie mają wielkich szans na awans. Kierownictwo postrzega ich jako niestabilnych, potencjalnie nielojalnych. Takich, w których karierę nie warto inwestować.

– Chcesz się ożenić i spłodzić dziecko, żeby poprawić swoje notowania w zarządzie firmy? – popatrzyłam na niego z niedowierzaniem.

Rafał uśmiechnął się jakby z lekkim zażenowaniem.

– Między innymi – odparł. – Ale poza tym… Przecież mnie lubisz. A ja ciebie. I jest nam dobrze razem. Dlaczego więc nie spróbować?

W pierwszej chwili się oburzyłam. Ale po głębszym namyśle uznałam, że właściwie czemu nie? Zbliżałam się już do trzydziestki. Może faktycznie czas pomyśleć o stabilizacji? Nawet jeśli oznaczałaby to lekko zgniły kompromis i rezygnację z marzeń? W końcu kiedyś trzeba wreszcie dorosnąć, prawda?

Postanowiliśmy wziąć cichy ślub cywilny. Kiedy jednak powiedziałam o tym rodzicom, mama zakrzyknęła, że uroczystość musi się odbyć w kościele, a do tego w naszej rodzinnej miejscowości. Rafał przystał na to bez większych oporów. Wyglądało, że jest mu wszystko jedno. Mama tymczasem zajęła się szykowaniem wesela i spraszaniem gości.

Gdy nadszedł w końcu ten dzień, wraz z ojcem podjechałam bryczką pod nasz kościół. W środku, przy ołtarzu, już czekał na mnie Rafał, a przy wejściu kłębiła się zbieranina moich starych i nowych znajomych. Ludzie jeszcze ze szkoły, koleżanki i koledzy z pracy – wśród nich nawet pan wiceprezes. Pełna gala! Jak każe obyczaj, weszłam do świątyni prowadzona przez ojca. Nade mną huczały dźwięki organowej muzyki, za mną kroczył odświętny orszak, przede mną stał Rafał.

Jego widok nie budził we mnie jednak żadnych szczególnych emocji. Cała ta heca wokół naszego ślubu wydawała mi się dość żenująca i mocno przesadzona. Szczerze? Marzyłam, żeby ten dzień jak najszybciej się skończył. W końcu stanęłam obok mojego eleganckiego narzeczonego, muzyka ucichła, goście wstrzymali oddech. W kościele zapadła cisza. I wtedy… od strzelistych łuków katedry odbił się donośny okrzyk:

Baśka! Nie rób tego!!!

Tłum zaszemrał i zafalował, Rafałowi opadła z wrażenia szczęka. Odwróciłam się powoli, czując, jak w skroniach łomoce mi puls. W drzwiach kościoła stał Marek. Wysoki, szczupły, niebieskooki. Ktoś musiał mu donieść o moim ślubie. Nasze spojrzenia spotkały się, a sekundę później nogi, bez wiedzy umysłów, poniosły nas ku sobie. Padliśmy sobie w ramiona na środku katedry.

– Kocham cię. Wyjdź za mnie! – poprosił, zanim nasze usta złączyły się w długim pocałunku.

Oderwaliśmy się od siebie, dopiero kiedy ktoś zaczął go szarpać, a gwar oburzonych głosów niemal rozsadził mury kościoła. Tylko na siebie porozumiewawczo zerknęliśmy i… rzuciliśmy się do ucieczki. Bez planu, bez pomysłu. Byle dalej od tego wszystkiego. Byle razem.

Osiedliśmy ponad 300 km od naszego rodzinnego miasta, aż w Gdyni. Myśleliśmy, że będzie nam ciężko. Nie mieliśmy przecież mieszkania, pieniędzy ani pracy. Los jednak nam sprzyjał. Zupełnie, jakby tylko czekał, aż w końcu zmądrzejemy i przestaniemy walczyć z przeznaczeniem. Marek założył więc małą firmę budowlaną (doświadczenia nabrał w Anglii), a ja dostałam pracę w urzędzie miasta.

Już po kilku miesiącach wzięliśmy kredyt i kupiliśmy nieduże, ale przytulne gniazdko opodal śródmiejskiej obwodnicy. No i najlepsze – jestem w ciąży. Wkrótce na świat przyjdzie Weronika, owoc naszej wielkiej, choć mocno – przez nas samych! – sponiewieranej miłości.

Czytaj także:
„Przegrałem zakład i musiałem publicznie zrobić z siebie błazna. Dzięki temu poznałem miłość życia”
„Jako dziecko wciąż musiałam ustępować braciom. Nie liczyli się z moim zdaniem. Po latach nadal robią mnie w balona”
„Żona nie wytrzymała kolejnej zdrady, a zawsze wiedziała o moich kochankach. Zostawiła mnie po 40 latach małżeństwa”

Redakcja poleca

REKLAMA