„Narzeczony trzymał się spódnicy swojej matki, jak jakiś smarkacz. W porę opamiętałam się, do jakiego bagna wchodzę”

Mężczyzna, który jest maminsynkiem fot. Adobe Stock, Syda Productions
„Szlag mnie trafiał. Nic nie mogłam zaplanować, bo zaraz zaborcza mamusia znajdowała Marcinowi jakieś pilne zajęcie, jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę. Zawsze coś się znalazło. Jakby robiła to celowo. I chyba robiła. Pokazywała mi moje miejsce w szeregu…”.
/ 23.06.2022 09:30
Mężczyzna, który jest maminsynkiem fot. Adobe Stock, Syda Productions

Z Marcinem spotykałam się już ponad rok, kiedy postanowił przedstawić mnie swojej rodzinie, a dokładnie mamie i starszym siostrom, bo jego tata zmarł, gdy Marcin miał cztery lata. Pierwsze wrażenie było wspaniałe.

Wydawało mi się, ba, byłam przekonana, że wszyscy w tej rodzinie się kochają i są ze sobą blisko. Jakże to się różniło od tego, co znałam z własnego domu, gdzie nie okazywano sobie uczuć, a rodzice zwracali się do siebie czy do mnie grzecznie, ale chłodno.  

Im bliżej ślubu, tym gorzej się czuła

Niedługo potem się zaręczyliśmy, wynajęliśmy mieszkanie i zaczęliśmy planować ślub. Z rodziną Marcina spędzaliśmy coraz więcej czasu. I, co tu kryć, bywało to niekiedy męczące. Codzienne telefony od mamy Marcina, która im bliżej było ślubu, tym gorzej się czuła.

A to serce ją bolało, a to coś kłuło ją w boku, a to dziwna słabość ją ogarnęła i nie potrafiła zejść do sklepu po zakupy. Trzeba było jej pomóc, pojechać z nią do lekarza, pójść do sklepu, posiedzieć przy niej, bo „oj, kochani, czasami czuję się taka samotna, jakbyście o mnie zupełnie zapomnieli”.

Od odpędzania samotności był mój Marcin. Obie jego siostry miały rodziny, dzieci i zawsze znajdowały wymówkę, by się wykręcić od pomocy.

Do tego obowiązkowe spotkania na urodzinach, imieninach, w każde święta. Jako że oboje z Marcinem pracowaliśmy i sami zajmowaliśmy się przygotowaniami do ślubu, to niewiele czasu zostawało nam dla siebie – by posiedzieć razem, wyjść na randkę, spacer, do kina. Dlatego tak bardzo się cieszyłam, gdy udało nam się wygospodarować weekend tylko dla nas. Ale radość nie trwała długo.

– Agata zaprasza nas na grilla w sobotę – oznajmił Marcin po powrocie z pracy.

Agata była najstarszą z moich przyszłych szwagierek.

Niedzielne obiady stały się przykrym obowiązkiem

– Kochanie, w piątek po południu wyjeżdżamy w góry – przypomniałam.

Planowaliśmy ten wyjazd od dwóch tygodni, zarezerwowaliśmy noclegi.

– Aha, no tak… – Marcin spojrzał na mnie prosząco. – To co, nie zdążymy wrócić w sobotę wieczorem? Mama też będzie na grillu, obiecałem, że ją przywieziemy.

– Przecież powrót planowaliśmy na niedzielne popołudnie…

– Czyli nie przyjdziemy też do mamy na niedzielny obiad? – Marcin patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa.

Niedzielne obiady u mamy Marcina szybko stały się dla mnie przykrym obowiązkiem. Zjeżdżaliśmy się wszyscy do jej małego mieszkania – my plus siostry Marcina z rodzinami – więc było tłoczno i głośno.

Jeszcze zanim na stole pojawił się rosół, dzieciaki zdążyły się pokłócić, co powodowało, że siostry patrzyły na siebie krzywo podczas całego obiadu. Ich mężowie siedzieli z nosami w smartfonach i zdawali się zupełnie nie zwracać uwagi na to, co dzieje się wokoło.

Zaś mama Marcina biegała od kuchni do pokoju, nosiła dania i talerze, a na każdą propozycję pomocy odpowiadała: nie, nie, nie trzeba, prawdziwa pani domu potrafi sama podać obiad swojej rodzinie.

– Marcin, planowaliśmy ten wyjazd od dawna, mieliśmy wreszcie spędzić czas tylko we dwoje – mówiłam, starając się zachować spokój.

– Wiem, wiem… – wciąż patrzył na mnie błagalnie. – Ale… mamie będzie przykro, jeśli nie przyjdziemy.

Przecież jesteśmy u niej co tydzień. Oprócz tego byłeś u niej wczoraj i dzisiaj. Po co w ogóle obiecywałeś, że ją zawieziesz?

Marcin wzruszył ramionami.

– Mama znowu gorzej się poczuła i ktoś musiał z nią posiedzieć. A co do obietnicy, pamiętaj, że mama nie ma auta, a do Agaty jest daleko.

– To Agata nie może po nią podjechać? – zdziwiłam się. – Twoje siostry mają do niej pięć kilometrów, podczas gdy my ponad dwadzieścia!

Kochanie, mama jest już starsza, schorowana… Ma swoje humorki i woli jechać ze mną. No wiesz, tylko mnie ufa jako kierowcy – uśmiechnął z synowską dumą.

Aż mnie ciarki przeszły

– Lekarz mówi, że jest całkiem zdrowa…

– A co ma mówić? Wszystkie dolegliwości zawsze zwalają na PESEL, bo nie chce im się zajmować starszymi ludźmi.

– Doprawdy? – mruknęłam.

Co jak co, ale zdrowie mojej przyszłej teściowej dopisywało. Jak byk. Trzeba mieć siły, by tak wiecznie narzekać, a co tydzień szykować obiad dla kilkunastu osób. Dobry humor i radość z wyjazdu tylko we dwoje prysły jak sen złoty.

– Czyli co robimy? – zadałam pytanie, na które narzeczony chyba tylko czekał, bo od razu miał gotową odpowiedź.

– Pojedziemy w piątek wieczorem, przenocujemy tam, rano skoczymy szybko w góry i wyjedziemy około piętnastej, tak by wrócić na grilla. No a w niedzielę wpadniemy na obiad. Mama kupiła już mięso na rolady i powiedziała, że to dobre rozwiązanie. Będziemy mieli trochę weekendu dla siebie, a trochę spędzimy z rodziną.

Poczułam narastającą złość.

– Czyli co? – rzuciłam zaczepnie. – Mama już zaplanowała nam weekend?

Ku mojemu zaskoczeniu Marcin wcale się nie zmieszał.

– Zawsze była świetną organizatorką.

I znowu ta duma w jego głosie…

Tamtego dnia się poddałam. Weekend spędziliśmy tak, jak zaplanowała nam mama Marcina. Potem byłam zła na siebie. Powinnam była się postawić, zaprotestować. Tym bardziej że takich ustawianych nam odgórnie weekendów, a potem dni, było coraz więcej.

Szlag mnie trafiał. Nic nie mogłam zaplanować, bo zaraz zaborcza mamusia znajdowała Marcinowi jakieś pilne zajęcie, jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę.

Nasze mieszkanie od dawna czekało na pomalowanie, ale gdy udało nam się wygospodarować czas, nagle okazywało się, że trzeba jechać pomóc mamie.

Przynieść zakupy, zawieźć do lekarza, pójść do apteki, podrzucić do którejś z sióstr, zawieźć na cmentarz i posprzątać grób taty Marcina. Zawsze coś się znalazło. Jakby robiła to celowo. I chyba robiła. Pokazywała mi moje miejsce w szeregu…

Zaczynałam myśleć, że małżeństwo nie jest dobrym pomysłem. Bo jeśli przed ślubem Marcin więcej czasu spędza z matką niż ze mną, to co będzie potem, gdy zostaniemy małżeństwem, gdy na świat przyjdą dzieci? Zmieni się? Wątpliwe.

Raczej zostanę ze wszystkim sama, bo on będzie biegł do mamusi na każde gwizdnięcie. Jakby trzymała go na niewidzialnej smyczy. Pewnego wieczoru leżeliśmy w łóżku, a Marcin wydawał dyspozycje, bo rozmową trudno to nazwać.

– Jutro po pracy pojedziesz do mamy, bo dzisiaj mówiła, że czuje się samotna, a ja zajrzę do was, jak skończę robotę.

Nie pytał, nie proponował, on mi oznajmiał.

No i przelała się czara goryczy

– Jutro po pracy idę do fryzjera – wycedziłam ze złością.

– Nie możesz tego przełożyć?

– Nie. A tobie przypominam, że jutro masz spotkanie z fotografem, który będzie zajmował się naszym ślubem.

– Czyli fryzjer jest dla ciebie ważniejszy?

– Skoro twoja mama czuje się samotna, to niech wyjdzie z domu, pozna kogoś, na przykład w klubie seniora, porozmawia z sąsiadkami, cokolwiek. Niech twoje siostry wreszcie trochę się nią zajmą! Byle przestała się nami wysługiwać i wtrącać w nasze życie, zajmując nasz czas swoimi zmyślonymi problemami. Jest zdrowa, pełna sił. I nie, jutro do niej nie pojadę. Ty też nie! Bo masz spotkanie z fotografem! 

Marcin usiadł na łóżku i patrzył na mnie, jakbym go uderzyła.

– Przecież mama tak cię lubi… – powiedział cicho. – Czy to takie dziwne, że chce spędzać z nami czas?

– Owszem, dziwne. Toksyczne. Jesteś dorosły, za chwilę będziesz miał własną rodzinę i o nią powinieneś zadbać w pierwszej kolejności. Pora wreszcie oderwać się od matczynej kiecki! Nie uważasz?

Zerwałam się z łóżka i wybiegłam z sypialni. Marcin nie poszedł za mną. Czyli chyba się ze mną nie zgadzał. Przez drzwi słyszałam, jak rozmawia ze swoją mamą…

Miałam dosyć. Tę noc spędziłam na kanapie

Następnego dnia nie odzywaliśmy się do siebie. Kolejnego również, bo Marcin jednak przełożył spotkanie z fotografem i pojechał do mamy, by z nią posiedzieć.

A ja siedziałam sama i zastanawiałam się nad moją przyszłością. Nad życiem w trójkącie, nad życiem z teściową, która dla mojego narzeczonego zawsze będzie na pierwszym miejscu. Doszłam do jednego wniosku: nie chcę takiego życia.

Zadzwoniłam do swoich rodziców, których rzadko odwiedzałam, bo przez czas narzeczeństwa ciągle jeździliśmy do rodziny Marcina. Z dwojga złego wolałam chłodnych, nieingerujących w moje życie rodziców niż wszechobecną matkę Marcina.

– Przyjedź, dziecko, przyjedź – usłyszałam jakby wzruszony głos mamy.

Spakowałam wszystkie swoje rzeczy i pojechałam. Marcin nie zareagował w żaden sposób na moją wyprowadzkę. Skontaktowała się ze mną tylko jego mama – z pretensjami, że skrzywdziłam jej syneczka. Odłożyłam słuchawkę. Uff… Chyba za jednym zamachem uniknęłam i ślubu, i rozwodu. 

Czytaj także:
„Nasz pies bał się nawet głaskania. Ludzka ręka kojarzyła mu się tylko z bólem. Jego poprzedni opiekun był sadystą”
„Nie kochałem Heleny, zależało mi tylko na jej synku. Odgrywałem rolę czułego faceta, a na boku miałem dziesiątki kochanek”
„Szwagier myślał, że trafił na >>jeleni<<. Chciał wydębić od nas oszczędności życia i wkręcić mojego męża w lewy interes”
 

Redakcja poleca

REKLAMA