„Napisałam do rodziny ze Stanów z prośbą o pomoc. Zamiast mnie wesprzeć, chcieli dorobić się moim kosztem”

kobieta czyta testament fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk
„Prawda jest bowiem taka, że kiedy jeszcze żył mój tata i dokładał do domowego budżetu swoją emeryturę, to jakoś dawało się związać koniec z końcem. Ale zmarło mu się prawie rok temu i od tamtej pory otworzył się nasz rodzinny worek z nieszczęściami.”.
/ 02.06.2023 09:15
kobieta czyta testament fot. Adobe Stock, Valerii Honcharuk

Od dwóch tygodni siedziałam nad listem i nie wiedziałam, co mam w nim napisać. Bo właściwie pisałam go do całkiem obcych mi ludzi, chociaż łączyły nas więzy krwi. Ale ja swoich dalekich kuzynów w życiu nie widziałam na oczy, oni nawet nigdy nie byli w Polsce. Ba, nie mówili w naszym języku!

Nie znam angielskiego, więc udało mi się ubłagać córkę sąsiadki, aby mi przetłumaczyła ten list. Trochę się wzbraniała, mówiąc, że nie da rady, ale jej matka stwierdziła, że to będzie dla niej doskonała wprawka przed maturą, i dziewczyna się poddała.

– Tylko proszę napisać go prostym językiem – wymamrotała.

Prostym językiem?

Najprościej to by było tak: „Nie mamy pracy i pieniędzy. Znajdźcie jakieś zajęcie mojemu synowi. Przyjeżdża jutro”. Ale do prawie obcych ludzi tak pisać nie wypada. Trzeba jakoś  oględnie dać do zrozumienia, że u nas w kraju bieda i niech się sami domyślą, że trzeba pomóc polskim kuzynom, skoro to nie my, ale oni mieli tyle szczęścia, że ich dziadkowie znaleźli się za oceanem.

Dziadek Adama i Ewy był bratem rodzonym mojego dziadka. „Dziesiąta woda po kisielu” – zwykł o nich mawiać mój ojciec, który oboje krewnych widział raz w życiu. Może i dziesiąta, ale jednak płynie w nas kropla tej samej krwi i może poczują się w obowiązku nam pomóc? Nie pisałabym do nich przecież, gdyby naprawdę bieda nas nie przycisnęła.

Prawda jest bowiem taka, że kiedy jeszcze żył mój tata i dokładał do domowego budżetu swoją emeryturę, to jakoś dawało się związać koniec z końcem. Ale zmarło mu się prawie rok temu i od tamtej pory otworzył się nasz rodzinny worek z nieszczęściami.

Moja siostra, Magda, zachorowała na stwardnienie rozsiane. Od jakiegoś czasu źle się czuła, drętwiały jej ręce i nogi.

– To wszystko przez ten kręgosłup! – mówiła.

Wydawało się to nawet rozsądnym wytłumaczeniem. W końcu całe życie przestała w sklepie za ladą, więc kręgosłup musiała mieć sterany. Kiedy ból stał się nie do zniesienia, a drętwienia się powtarzały coraz częściej, poszła w końcu do lekarza. I ten, jakimś cudem, mimo że państwowy, wysłuchał uważnie, jak pacjentka opisała dolegliwości, i zlecił dodatkowe badania, w tym tomografię mózgu.

– Mnie nogi bolą, a on mi będzie do głowy zaglądał! – złościła się Magda.

Ale badanie zrobiła. No i wyszło szydło z worka

Choroba była na tyle zaawansowana, że Magda dostała po zakaz pracy. I wtedy właśnie jej kochający mąż, który w myśl przysięgi małżeńskiej powinien wspierać żonę w zdrowiu i chorobie, doszedł do wniosku, że jest jeszcze za młody, aby wiązać się z kimś, kim być może trzeba się będzie opiekować.

Jeśli chodzi o moje zdanie na temat tego faceta, to zawsze uważałam, że jest draniem. Jego zachowanie jakoś mnie więc specjalnie nie zdziwiło. Ani to, że przypomniał Magdzie, iż mieszkanie jest tylko jego, bo po rodzicach, i wystawił ją za drzwi.

Na szczęście w naszym skromnym rodzinnym domku po śmierci taty zwolnił się jeden pokój, więc Magda mogła zamieszkać ze mną i z moim 23-letnim synem. Ten domek pamięta jeszcze czasy prababci. Tata nam opowiadał, że był prezentem ślubnym od jej rodziców. Nieduży, zaledwie kuchnia i cztery małe pokoje oraz spiżarka, którą moi rodzice przerobili na łazienkę.

Za to otacza go rozległy i zadbany ogród. To dla nas prawdziwe zbawienie. Owoce i warzywa są przecież takie drogie, że głowa boli! A ja mam swoje, i sobie zawsze weków narobię na zimę... Nikogo się prosić nie trzeba.

Może i skromnie, ale bez proszenia. Mój syn po technikum miał całkiem niezłą pracę w budowlance. Niestety, stracił ją kilka miesięcy temu i od tamtej pory nie może znaleźć nowej. Wszędzie proponują mu grosze i to jeszcze bez ubezpieczenia.

A wiadomo, jak to jest na budowie, o wypadek nietrudno. Kiepsko się więc zrobiło w naszym domu z pieniędzmi i kiedy pewnego dnia usiłowałam podzielić te, które miałam pomiędzy rachunki do zapłacenia a jedzenie, za nic mi to nie wychodziło, Andrzejek zaczął coś przebąkiwać o wyjeździe za granicę.

W pierwszej chwili zaprotestowałam, bo to przecież moje dziecko i w dodatku jedyne „spodnie” w domu. Nie dość więc, że będę za nim tęskniła, to jeszcze zostanę sama z wszelkimi naprawami. Stanowczo się sprzeciwiłam wyjazdowi, ale syn zaczął mnie przekonywać, że w kraju nie ma dla niego przyszłości.

– Mamo, ja przecież nie będę całe życie z tobą mieszkał, chcę założyć własną rodzinę! – usłyszałam.

„Co racja, to racja” – uznałam w końcu. A syn przyrzekł, że będzie mi przysyłał pieniądze, więc jakby co, będę miała na fachowca, który naprawi, co trzeba.

– Albo sąsiada poprosisz, to złota rączka – powiedział Andrzejek.

No i w końcu dostał moje pozwolenie na wyjazd

Tylko dokąd jechać? Gdzie szukać pracy? Syn nie ma kolegów za granicą, bo jeśli nawet któryś wyjechał, to od razu się odciął od dawnych znajomych, żeby go kto przypadkiem nie prosił o pożyczkę. A ogłoszenia o pracy, wiadomo, że są mało wiarygodne.

Tyle się teraz mówi o oszustach, co to zwabiają naiwnych Polaków za granicę, a potem zabierają dokumenty i zmuszają do katorżniczej pracy. Oczywiście, można czegoś szukać na własną rękę, ale jest jeden problem: Andrzej nie zna języka. Na początek musi mieć więc za granicą kogoś, kto się nim zaopiekuje…

Dlatego właśnie pomyślałam o kuzynach w Stanach. Jedynej rodzinie, którą mamy za granicą. Adres do nich znałam, bo jeszcze kiedyś, w stanie wojennym, przysłali nam paczkę. Do dzisiaj pamiętam smak czekolady Hershey’s i zupki Campbella w biało-czerwonych puszkach.

Chciałyśmy nawet odpisać, podziękować za wszystko, ale tata się bał, że jak będziemy utrzymywali z nimi kontakt, to ówczesne władze urwą nam głowę. Zawsze starał się nie narażać tym, co przy żłobie, a krewni w USA to był wtedy kłopotliwy temat.

Nie odzywaliśmy się do nich latami

Oni też cały ten czas milczeli. Może się obrazili o tę paczkę, która pozostała bez echa? Jeśli tak, to nawet bym się im nie dziwiła. I nie śmiałabym się do nich odezwać, gdyby nie obecna podbramkowa sytuacja. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej krewni ze Stanów jawili mi się jako ostatnia nadzieja.
W końcu usiadłam do pisania listu i… stanęłam w miejscu.

No bo co im miałam właściwie napisać i to w dodatku w prostych słowach? Naskrobałam niby coś o trudnościach, o naszym politycznym położeniu, ale to mi się wydało takie napuszone. Podarłam list i zaczęłam od nowa, od śmierci taty i choroby Magdy… I jakoś w końcu poszło.

Wyszedł mi list długi, ale chyba wzruszający. Córka sąsiadki patrzyła na mnie dziwnie, gdy oddawała mi tłumaczenie, ale co miałam zrobić? Musiałam się tak odsłonić przed smarkulą, bo sama nie umiałam go przetłumaczyć, a komputera nie mam, żeby to zrobić w jakimś specjalnym programie.

Zresztą, podobno tam potrafią wyjść jakieś bzdury, a mnie nie zależało na tym, aby kuzyni wzięli mnie za wariatkę, co to się wysłowić nie umie.

Zapłaciłam więc dziewczynie umówione 50 złotych, a potem przepisałam list własną ręką i wsadziłam go do koperty.

– W tobie cała nadzieja – prawie go pocałowałam, wysyłając za ocean.

Kilka dni później, kiedy się zastanawiałam, czy już dotarł na miejsce, moja siostra wróciła z sądu administracyjnego. Blada i tak roztrzęsiona, że zaczęłam mieć wyrzuty sumienia.

„Niepotrzebnie puściłam ją tam samą” 

No ale przecież trzeba było te sprawy załatwić. Doszłyśmy bowiem do wniosku, że pora zrobić porządek z majątkiem po śmierci taty i oficjalnie przejąć po nim dom. Trzeba też przepisać na nas wszystkie umowy na światło, gaz, wodę.

A bez dowodu własności ani rusz. Jakoś do tej pory żadna z nas nie kwapiła się, by to zrobić, miałyśmy inne rzeczy na głowie. W końcu jednak powiedziałam Magdzie, żeby podjechała do wydziału ksiąg wieczystych i wzięła wypis, aby w sądzie podać numer działki.

Magdę najwyraźniej wykończyła ta wyprawa. Gdy wróciła do domu, nie mogła nabrać tchu i wyglądała, jakby za moment miała dostać ataku serca. Posadziłam więc siostrę na kanapie i chciałam pójść po jej leki, gdy wydyszała, żebym dała sobie z tym spokój, tylko usiadła przy niej i posłuchała.

– Dom i działka nie są nasze… – powiedziała cicho, gdy udało jej się nabrać trochę tchu.

– No wiem, że jeszcze nie nasze, tylko ojca… – przerwałam jej.

– Nie rozumiesz! Nie są także ojca! – pokręciła głową Magda. – Ani ojca, ani dziadka… W księdze wieczystej figuruje prababcia!

– No ty chyba sobie żartujesz!

Oniemiałam. Prababcia?

Niby wiedziałam, że to do niej należał ten dom, ale przecież ta kobieta zmarła tuż po wojnie!

– I od tamtego czasu nikt nie zrobił porządku z papierami? Nie było przeprowadzone żadne postępowanie spadkowe? – byłam w szoku.

– Najwyraźniej nikt sobie tym nie zaprzątał głowy – przyznała Magda.

No cóż… Niechęć mojej rodziny do urzędów i załatwiania papierkowych spraw była mi znana, ale nie wyobrażałam sobie, że tak ważną można latami zaniedbywać.

I co my z tym teraz zrobimy? – zadałam pytanie, po czym sama sobie na nie odpowiedziałam. – Trzeba zakasać rękawy i przeprowadzić samemu postępowanie spadkowe! Chyba nie będzie z tym większego problemu, przecież akty urodzenia i śmierci dostaniemy w gminie. Złożymy je w sądzie… – myślałam na głos.

Magda tymczasem milczała. Wtrąciła się po chwili, gdy już sądziłam, że wszystko jest jasne i nawet jeśli sprawa spadkowa zajmie nam więcej czasu, niż do tej pory sądziłam, to mimo wszystko uda się ją przeprowadzić.

– Zapomniałaś, że prababcia miała dwóch synów... – stwierdziła moja siostra.

– Nie zapomniałam! – zaprzeczyłam. – Nasz ojciec i wuj Wojciech, który wyemigrował do Ameryki.

– No właśnie! – przytaknęła Magda.

A mnie nagle oblał zimny pot...

No tak! To, że wyjechał, nie oznacza, że nie ma prawa ubiegać się o spadek! A raczej nie on, tylko jego dzieci lub wnuki, do których właśnie napisałam i wysłałam list! Boże!

Do tej pory nie przyszło mi nawet do głowy, że mieszkamy w domku, który chociaż w jakiejś części może być własnością krewnych zza oceanu! Zawsze myślałam o nim jako o naszym, bo to moja rodzina w nim mieszkała i o niego dbała. Teraz, gdy się okazało, że nie zostały przeprowadzone żadne sprawy spadkowe na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat, ujrzałam rzecz w zupełnie innym świetle.

– Myślisz, że oni mogą się zacząć upominać o ten dom? – zapytałam siostrę.

Wzruszyła tylko ramionami.

– A skąd ja mam to wiedzieć? Nawet ich nie znam, nie mam pojęcia, jacy są. Może wcale nie tak bogaci, jak nam się tutaj wydaje? Albo bogaci, lecz skąpi? Ta ziemia wcale nie jest dzisiaj tak mało warta! W końcu jesteśmy prawie na granicy miasta, sama wiesz, ile się mówi o tym, że niedługo niedaleko nas stanie supermarket. Cena ziemi pójdzie w górę...

– Przestań – zakryłam oczy rękoma. – Nie mogę tego słuchać!

Boleśnie bowiem zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli krewni ze strony wuja zaczną się upominać o swoje, to koniec z nami! Ten domek z ogrodem jest wart ze trzysta tysięcy, musiałybyśmy więc oddać im sto pięćdziesiąt.

Skąd mamy wziąć taką kwotę?

Trzeba by sprzedać wszystko i się wyprowadzić do jakiejś kawalerki, najwyżej dwóch pokoi z kuchnią.
Aż zakręciło mi się w głowie od tych czarnych wizji.

– A ja jeszcze, idiotka, napisałam do nich list i zaprosiłam ich do nas… – wymamrotałam.

– Skąd mogłaś wiedzieć? – usiłowała mnie pocieszyć siostra.

Kochana jest! Ja jednak swoje wiem, zrobiłam głupstwo... Skoro bowiem nasze rodziny nie utrzymywały dotąd kontaktu, to może by nadal tak było? A wtedy po cichutku byśmy przeprowadziły z Magdą postępowanie spadkowe i ich roszczenia może by uległy przedawnieniu?

A tak co zrobię, jeśli się odezwą, albo i nie daj Boże zechcą przyjechać pozwiedzać ojczysty kraj? I zapytają wtedy o dom, zainteresują się swoim dziedzictwem?

Nawet nie chcę dzisiaj o tym myśleć i z lękiem wypatruję listonosza. Jeszcze kilka dni temu skakałabym do góry z radości na widok koperty ze Stanów, a dzisiaj przyprawi mnie chyba o zawał.

Czytaj także:
„Miałam dość spotykania się z chłoptasiami, więc poszłam po radę do wróżki. Prawdziwy macho czekał tuż za rogiem”
„Mąż nie umie nakarmić ani przewinąć naszego dziecka. Wydzwania do mnie z wrzaskiem, gdy tylko ruszę się z domu”
„Przyjaciółka odradzała mi zamieszkanie z ukochanym. Myślałam, że się o mnie troszczy, a ta zdrajczyni z nim sypiała”

Redakcja poleca

REKLAMA