– Pani kochana! – usłyszałam za sobą sztucznie wysoki damski głos.
Obróciłam się wolno, ostrożnie. Oblodzony chodnik nie zachęcał do wykonywania gwałtownych ruchów. Jeszcze nie wymyślono opon zimowych dla wózków dziecięcych.
– Ale ślisko. Nie posypali, lenie! Powiem dozorcy, co myślę o takim braku odpowiedzialności. Jeszcze tego brakuje, żeby się pani razem z wózkiem wywróciła. Powinnaś, pani kochana, jakieś solidne buty założyć, o takie jak ja mam – wskazała na solidne trzewiki, w których mogłaby się pokusić o zdobywanie Giewontu. – Dzieciątko, widzę, zdrowe, rumiane. Mam nadzieję, że na jednym państwo nie poprzestaną. Za mało się dzieci rodzi. Ludziska tylko o swojej wygodzie myślą. Jedno dzieciątko i kwita. A co znaczy jedno maleństwo, ja się pytam? Przyrost naturalny na łeb na szyję leci, pani kochana, ale ludzkość się tym nie przejmuje.
Przyglądałam się z ciekawością nowej znajomej. Tylko przyglądałam, bo nie było szans, bym cokolwiek wtrąciła w jej bystry słowotok. Niewysoka, korpulentna, zażywna paniusia po sześćdziesiątce, nadawała jak najęta.
– Ile ma maleństwo? Dwa miesiące, może trzy, co?
Kiwnęłam głową.
– Wiedziałam! Ma się to oko, pani kochana. Piątkę dzieci urodziłam i wychowałam. Pani do sklepu?
Znowu przytaknęłam.
– Świetnie się składa. Ja w tę samą stronę. Pogadamy, zapoznamy się, opowiem pani o sąsiadach, warto wiedzieć, kto mieszka za ścianą. Cieszę się, że państwo do nas dołączycie. Mało tu młodych ludzi, choć blok całkiem nowy. Proszę się mnie złapać i idziemy – uchwyciła mnie silnie pod ramię i nie przerywając opowieści, poprowadziła w stronę sklepu.
Sąsiedzi powinni sobie pomagać!
To musiała być sławetna pani Aneczka. Ostrzegała mnie przed nią dozorczyni, kiedy się wprowadzaliśmy do nowo wybudowanego bloku w miasteczku Sady. Wybraliśmy to miejsce, bo z dala od wielkiego miasta spokojniej, a przede wszystkim taniej. Byliśmy młodym małżeństwem na dorobku. Bartek dostał pracę na odległej o dwadzieścia kilometrów fermie drobiu. Ja dorabiałam dzierganiem swetrów. Ale przede wszystkim zajmowałam się dzieckiem i domem.
– To chłopiec czy dziewczynka? – przerwała mi rozmyślania ciekawska sąsiadka. – Po kolorach trudno poznać. Ubrane na żółciutko jak kurczaczek. Znała pani płeć przed porodem?
– Nie. Co się urodzi…
– …to się urodzi – dokończyła Nowakowa. – Słuszne podejście, pani kochana. Niemniej znając płeć zawczasu, można przygotować ubranka, różowe albo niebieskie. Ale ma pani rację. Teraz ludzie za dużo chcą wiedzieć. I po co ja się pytam? Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Interesujące, że ona to powiedziała. Czułam, że nim minie godzina, wydusi ze mnie wszelkie możliwe informacje. Nie myliłam się. Zarówno w sklepie, jak i w trakcie drogi powrotnej wypytała mnie dokładnie. Czułam się jak na przesłuchaniu. Nie miałam nic do ukrycia, ale z drugiej strony nie zwykłam opowiadać o swoim życiu dopiero co poznanej osobie. Niestety Zenobia Nowak nie dała się łatwo zbyć. Nie wiedzieć, jak i kiedy, wprosiła się do mnie na kawę.
– Pani kochana kawki nie może. Tylko bawarkę. Świetnie robi na pokarm. Niech pani siada. Wyglądasz, kochanieńka, na zmęczoną. Sama wszystkim się zajmę.
Rozgościła się w mojej kuchni jak u siebie. Zaparzyła kawę, mnie serwując herbatę z mlekiem. Nie chcąc być niegrzeczna, piłam ją małymi łyczkami. W smaku była obrzydliwa.
– Jak dzieciątko ma na imię? – spytała, rozglądając się mało dyskretnie wokół. – Nie za mała ta lodówka? I bez oddzielnej zamrażarki? – zmarszczyła brwi z dezaprobatą.
– Na inną nas nie stać – zauważyłam nieco chłodniejszym tonem. – Synek ma na imię Rafał, po dziadku.
– Ładnie, choć Jan albo Piotr ładniejsze – uznała.
Miałam dosyć jak na pierwszą wizytę. Zaczęłam ziewać.
– Do łóżka, kochana. Sen to podstawa. Pani się kładzie, ja pozmywam – zarządziła.
– Ależ proszę się nie kłopotać… – zaoponowałam.
– Co za kłopot! Sąsiedzi powinni sobie pomagać.
Ktoś musi o was dbać, skoro sami nie umiecie
W ciągu najbliższych tygodni przyszło mi słyszeć tę maksymę zdecydowanie za często.
– Pani Aneczka chyba cię lubi – zauważył mój mąż po kolejnej wizycie pomocnej sąsiadki. – Robi ci zakupy, wiesza pranie. Przynosi zupki i własnoręcznie upieczone ciasta. Ten piernik był wyśmienity. Anioł, nie kobieta.
– Kpisz sobie ze mnie? – spytałam rozdrażniona.
– Troszeczkę – uśmiechnął się przekornie. – Nudzi się biedaczka, ale nie możesz zaprzeczyć, że jest pomocna.
– Aż za bardzo! – zgrzytnęłam zębami. – Zamęcza mnie światłymi radami i swoją obecnością. Na wszystkim się zna. Oczywiście najlepiej. Na każdy temat ma własne zdanie i wprost się pali, żeby się za mną nim podzielić.
– Nie przesadzaj. Nieba by ci przychyliła. Co w tym złego? Nie kryję, że jestem spokojniejszy, wiedząc, że czuwa nad tobą i małym. Dzięki niej masz z kim pogadać. Przez przeprowadzkę mocno utrudniły się nasze kontakty ze znajomymi i rodziną. Pani Zenka robi za zastępczą babcię. To chyba dobrze?
Z jego punktu widzenia – być może. Ale to nie on musiał znosić dzień w dzień nachalność sąsiadki.
Nazajutrz dzwonek u drzwi odciągnął mnie od szykowania obiadu. Bartek dzwonił, że już jedzie. Nie chciałam, żeby musiał czekać na posiłek.
– Usłyszałam przez sufit, że Rafałek płacze, i zaraz przybiegłam – zatrajkotała pani Zenka.
Istotnie, od kwadransa synek wydzierał się jak syrena okrętowa.
– Pewnie kolka męczy, biedactwo – minęła mnie w drzwiach i bez pytania ruszyła do pokoiku synka. Nim zdążyłam zaprotestować, pochyliła się nad łóżeczkiem i wzięła Rafałka na ręce. – Dziecku musi się odbić po jedzeniu – powiedziała z przyganą.
– Odbiło się – mruknęłam. – A noszenie niemowlaka, gdy tylko zapłacze, to zły pomysł. Przyzwyczai się i…
I w tym momencie Rafał beknął solidnie od serca.
– A nie mówiłam?! – sąsiadka uśmiechnęła się triumfalnie. – Piątkę dzieci wychowałam. Wiem, kiedy niemowlę zwyczajnie marudzi, a kiedy płacze, bo ma powód.
Nie znalazłam argumentów. Własny syn był przeciwko mnie. Położony z powrotem do łóżeczka, niemal momentalnie zasnął. Irytujące, gdy ktoś zawsze ma rację. Moja sąsiadka była w tym mistrzynią.
– Chodźmy. Zmęczył się płaczem, niech sobie teraz pośpi – zaordynowała pani Aneczka i zagoniła mnie do kuchni.
Tu mi się dostało z powodu obiadu.
– Kupuje pani gotowe pyzy? I sos ze słoika? Kto to widział? Same konserwanty! Co się dziwić, że dzieciątko kolek dostaje. A i mąż na takim wikcie wrzodów się nabawi. Dzisiaj musi wystarczyć, ale od teraz ja się zajmę ustalaniem jadłospisu. Ktoś musi dbać o was, skoro sami nie potraficie.
Nim się obejrzałam, pani Aneczka decydowała o tym, co jemy i kiedy, w czym pierzemy, jak zmywamy naczynia. Sporządzała mi listy zakupów i w końcu wzięła się za meblowanie naszego mieszkania.
– Nawet siedzieć nie macie na czym. U mnie w piwnicy całkiem dobre krzesła się marnują. Kupiliśmy nowe, bo czasem trzeba odmiany, ale stare wystarczy tylko obić i posłużą wam długie lata. Nie przyjmuję odmowy. To żaden kłopot. Dumą i fałszywą skromnością nikt się jeszcze nie najadł – zbyła moje protesty.
Gdzie ona jest? Czy coś jej się stało?
Wszystko, co mówiła, miało sens. Teoretycznie. W praktyce czułam się ubezwłasnowolniona. Mąż nie rozumiał moich oporów ani rosnącej niechęci do „kochanej sąsiadki”.
– Przecież rzeczywiście mieliśmy dwa krzesała na krzyż. Jak odwiedzili nas znajomi, to nie było na czym ich usadzić. Nie zaprzeczysz też, że bardzo ci pomaga, w zamian oczekując tylko dobrego słowa. Robi zakupy, zabiera małego na spacery, gotuje. Masz czas dla siebie…
– Ale ja już nie mogę! – wybuchnęłam. – Do wszystkiego się wtrąca. I nie do końca jest bezinteresowna. Nudzi się jak mops. Czemu nie zamęcza własnej rodziny? Pewnie mają jej powyżej uszu, tak samo jak ja. Jeszcze trochę, a powiem jej coś przykrego.
– Rób, jak uważasz – Bartek wzruszył ramionami. – Ale żebyś nie przedobrzyła – ostrzegł.
– Może wystarczyłoby po prostu szczerze z nią porozmawiać…
Zaczęłam systematycznie i celowo unikać „namolnej baby”, jak ją w myślach nazywałam. Po pierwsze odłączyłam dzwonek. Nie będzie się przecież dobijać. Rozmowy na schodach i w sklepie ograniczałam do minimum. Balansowałam na granicy nieuprzejmości.
Nie kryję, bez pomocy sąsiadki było mi trudniej. Chodziłam zmęczona i niewyspana, ale wreszcie od czasu przeprowadzki poczułam się panią we własnym domu. Nawet jeśli Bartek kręcił nosem na niedopieczone mięso, zakalec w cieście, wszechobecny kurz czy niezbyt dokładnie wyprasowane koszule. Miałam teraz mniej czasu na takie drobiazgi, ale w końcu ożenił się ze mną, a nie z panią Aneczką.
– Jak ci się nie podoba, zatrudnij gosposię albo mi pomóż – oświadczyłam po kolejnej wpadce z przypalonymi ziemniakami. – Ale ta kobieta więcej nie przekroczy progu mojego domu.
– Już dobrze, nie denerwuj się, skarbie. Zresztą dawno nie widziałam pani Aneczki. Może jest chora?
Zastanowiłam się. Istotnie, od co najmniej tygodnia nie spotkałam „kochanej sąsiadki”. Ostatnio w sklepie widywałam jej męża, cichego, nieco zahukanego starszego pana, który bez słowa podawał sprzedawczyni kartkę z listą zakupów, a potem pakował wiktuały do torby, po czym mrucząc niewyraźnie: „dziękuję, do widzenia”, pośpiesznie umykał. Nie żebym się martwiła, Aneczka była kobietą z żelaza, ale coś musiało się stać.
– Co tam u żony, panie Janie? – zagadnęłam sąsiada. – Choruje? Skoro pan wyręcza ją w codziennych sprawunkach… – dodałam, widząc jego uniesione w niemym pytaniu brwi.
– Tak… Ania nie czuje się najlepiej – odparł, obrzucając mnie niepewnym spojrzeniem. – Nie sądziłem, że panią to interesuje. Ostrzegałem ją, że za bardzo wam się narzuca, ale nie chciała słuchać. Jest tak spragniona towarzystwa… Kiedyś pracowała jako nauczycielka, ale teraz na emeryturze… – westchnął ciężko.
Zrobiło mi się głupio. Walcząc z rumieńcem, bąknęłam:
– A dzieci, wnuki? Nie mogłyby was odwiedzić?
– Dzieci? – patrzył na mnie jak na wariatkę. – Jakie dzieci?
– No wasze.
– My – chrząknął – nie mamy dzieci. Pan Bóg nie pobłogosławił. Ania bolała nad tym przez całe życie.
Zacznijmy jeszcze raz, droga pani
Pożegnał się, a ja stałam jak osłupiała. Żadnych dzieci?! Opowiadała, że urodziła i wychowała piątkę. Czemu kłamała? Jak to się stało, że ona wiedziała o mnie wszystko, a ja o niej nic? Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Jakby przez tyle lat w jej życiu nie zdarzyło się nic ciekawego. A przecież to nieprawda. Niechętnie, bo niechętnie, ale jednak korzystałam z jej tak hojnie oferowanej pomocy i nigdy nie zdobyłam się na szczerą rozmowę. Zrobiło mi się wstyd. Nazajutrz zebrałam się w sobie, wzięłam Rafałka i zeszłam piętro niżej.
– Dzień dobry – przywitał mnie sąsiad. Nie zdziwił się moją wizytą. Jakby na nią czekał. – Ania jest w sypialni. Od dwóch tygodni nie wstaje z łóżka, patrzy w sufit i płacze.
Płacze? Ta niezmordowana kobieta?! Miałam mętlik w głowie.
– Pani Aneczko, to ja, Alicja. Przyszliśmy z Rafałkiem dowiedzieć się, co u pani słychać. Pani mąż sprawia wrażenie zmartwionego. Ja też się niepokoję. To nie w pani stylu zamykać się i przesiadywać w ciemnym pokoju.
Podeszłam do okna i uchyliłam żaluzje. Słońce wdarło się do pomieszczenia, oświetlając wymizerowaną postać. Przestraszyłam się, widząc ją w takim stanie. Gdzieś zniknęła cała jej żywotność i pewność siebie. Nerwowo tłamsiła kołdrę.
– Co się stało? – przysiadłam na brzegu posłania. Rafałek wyciągnął rączki w kierunku znajomej twarzy. Pani Ania pogłaskała go po buzi.
– Nikomu nie jestem potrzebna. Kiedyś przychodzili do mnie uczniowie, teraz już nie pamiętają. Pani przeszkadzam. Michał ma rację, jestem starą, namolną babą.
– Mój syn tak nie uważa – odparłam, instynktownie znajdując właściwe słowa. – Niech pani usiądzie i weźmie go na ręce, bo nie da nam rozmawiać.
Aneczka uniosła się i przytuliła Rafałka. Dostrzegłam w jej oczach ogromny głód miłości. To niesprawiedliwie, że właśnie ona nie mogła mieć własnych dzieci. Zrozumiałam, czemu skłamała. Myślała, że jako matka i babcia wyda mi się bardziej kompetentna, że chętniej jej zaufam i przyjmę oferowaną pomoc. Popełniła tylko jeden błąd, była nadgorliwa, ale wszystko można naprawić.
– Zacznijmy jeszcze raz, kochana sąsiadko. Brakowało mi pani. Mojemu mężowi cieknie ślinka na wspomnienie pani placków ziemniaczanych. Moje się rozwalają albo przypalają.
– Bo to trzeba słoniną po patelni i w odpowiednim momencie odwrócić – ożywiła się. – Nauczę cię albo lepiej sama zrobię. Będzie szybciej.
– Nie chodzi o to, żeby było szybciej – pogroziłam jej żartobliwie palcem. Musiałyśmy ustalić zasady, jeżeli pani Aneczka miała zostać „panią babcią sąsiadką”. – Wolę sama, ale z pani pomocą. Umowa stoi?
Nie odpowiedziała. Przykryła tylko moją dłoń swoją. Wiedziałam, że będzie dobrze.
Czytaj także:
„Sąsiadka doprowadzała mnie do białej gorączki. Pluła jadem dalej niż widziała. Nie sądziłam, że ta jędza uratuje mi życie”
„Gdy wróciłam z wyjazdu, okazało się, że gospodynią w moim domu jest... sąsiadka. Mąż szybko znalazł za mnie zastępstwo”
„Na widok sąsiadki dostawałam palpitacji serca. Złośliwa baba nazywała mnie kurtyzaną i z uśmiechem zatruwała mi życie”