„Namolna sąsiadka wlazła z butami w moje życie. Kto by pomyślał, że z czasem zamieni się w najukochańszą babunię?”

wnuczek z babcią fot. Adobe Stock, JenkoAtaman
„– Kupuje pani gotowe pyzy? I sos ze słoika? Kto to widział? Same konserwanty! – nadawała. – Co się dziwić, że dzieciątko kolek dostaje. A i mąż na takim wikcie wrzodów się nabawi. Dzisiaj musi wystarczyć, ale od teraz ja się zajmę ustalaniem jadłospisu. Ktoś musi dbać o was, skoro sami nie potraficie”.
/ 13.03.2023 07:15
wnuczek z babcią fot. Adobe Stock, JenkoAtaman

 Pani kochana! – usłyszałam za sobą sztucznie wysoki damski głos.

Obróciłam się wolno, ostrożnie. Oblodzony chodnik nie zachęcał do wykonywania gwałtownych ruchów. Jeszcze nie wymyślono opon zimowych dla wózków dziecięcych.

– Ale ślisko. Nie posypali, lenie! Powiem dozorcy, co myślę o takim braku odpowiedzialności. Jeszcze tego brakuje, żeby się pani razem z wózkiem wywróciła. Powinnaś, pani kochana, jakieś solidne buty założyć, o takie jak ja mam – wskazała na solidne trzewiki, w których mogłaby się pokusić o zdobywanie Giewontu. – Dzieciątko, widzę, zdrowe, rumiane. Mam nadzieję, że na jednym państwo nie poprzestaną. Za mało się dzieci rodzi. Ludziska tylko o swojej wygodzie myślą. Jedno dzieciątko i kwita. A co znaczy jedno maleństwo, ja się pytam? Przyrost naturalny na łeb na szyję leci, pani kochana, ale ludzkość się tym nie przejmuje.

Przyglądałam się z ciekawością nowej znajomej. Tylko przyglądałam, bo nie było szans, bym cokolwiek wtrąciła w jej bystry słowotok. Niewysoka, korpulentna, zażywna paniusia po sześćdziesiątce, nadawała jak najęta.

– Ile ma maleństwo? Dwa miesiące, może trzy, co?

Kiwnęłam głową.

– Wiedziałam! Ma się to oko, pani kochana. Piątkę dzieci urodziłam i wychowałam. Pani do sklepu?

Znowu przytaknęłam.

– Świetnie się składa. Ja w tę samą stronę. Pogadamy, zapoznamy się, opowiem pani o sąsiadach, warto wiedzieć, kto mieszka za ścianą. Cieszę się, że państwo do nas dołączycie. Mało tu młodych ludzi, choć blok całkiem nowy. Proszę się mnie złapać i idziemy – uchwyciła mnie silnie pod ramię i nie przerywając opowieści, poprowadziła w stronę sklepu.

Sąsiedzi powinni sobie pomagać!

To musiała być sławetna pani Aneczka. Ostrzegała mnie przed nią dozorczyni, kiedy się wprowadzaliśmy do nowo wybudowanego bloku w miasteczku Sady. Wybraliśmy to miejsce, bo z dala od wielkiego miasta spokojniej, a przede wszystkim taniej. Byliśmy młodym małżeństwem na dorobku. Bartek dostał pracę na odległej o dwadzieścia kilometrów fermie drobiu. Ja dorabiałam dzierganiem swetrów. Ale przede wszystkim zajmowałam się dzieckiem i domem.

– To chłopiec czy dziewczynka? – przerwała mi rozmyślania ciekawska sąsiadka. – Po kolorach trudno poznać. Ubrane na żółciutko jak kurczaczek. Znała pani płeć przed porodem?

– Nie. Co się urodzi…

– …to się urodzi – dokończyła Nowakowa. – Słuszne podejście, pani kochana. Niemniej znając płeć zawczasu, można przygotować ubranka, różowe albo niebieskie. Ale ma pani rację. Teraz ludzie za dużo chcą wiedzieć. I po co ja się pytam? Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

Interesujące, że ona to powiedziała. Czułam, że nim minie godzina, wydusi ze mnie wszelkie możliwe informacje. Nie myliłam się. Zarówno w sklepie, jak i w trakcie drogi powrotnej wypytała mnie dokładnie. Czułam się jak na przesłuchaniu. Nie miałam nic do ukrycia, ale z drugiej strony nie zwykłam opowiadać o swoim życiu dopiero co poznanej osobie. Niestety Zenobia Nowak nie dała się łatwo zbyć. Nie wiedzieć, jak i kiedy, wprosiła się do mnie na kawę.

– Pani kochana kawki nie może. Tylko bawarkę. Świetnie robi na pokarm. Niech pani siada. Wyglądasz, kochanieńka, na zmęczoną. Sama wszystkim się zajmę.

Rozgościła się w mojej kuchni jak u siebie. Zaparzyła kawę, mnie serwując herbatę z mlekiem. Nie chcąc być niegrzeczna, piłam ją małymi łyczkami. W smaku była obrzydliwa.

– Jak dzieciątko ma na imię? – spytała, rozglądając się mało dyskretnie wokół. – Nie za mała ta lodówka? I bez oddzielnej zamrażarki? – zmarszczyła brwi z dezaprobatą.

– Na inną nas nie stać – zauważyłam nieco chłodniejszym tonem. – Synek ma na imię Rafał, po dziadku.

– Ładnie, choć Jan albo Piotr ładniejsze – uznała.

Miałam dosyć jak na pierwszą wizytę. Zaczęłam ziewać.

– Do łóżka, kochana. Sen to podstawa. Pani się kładzie, ja pozmywam – zarządziła.

– Ależ proszę się nie kłopotać… – zaoponowałam.

– Co za kłopot! Sąsiedzi powinni sobie pomagać.

Ktoś musi o was dbać, skoro sami nie umiecie

W ciągu najbliższych tygodni przyszło mi słyszeć tę maksymę zdecydowanie za często.

Pani Aneczka chyba cię lubi – zauważył mój mąż po kolejnej wizycie pomocnej sąsiadki. – Robi ci zakupy, wiesza pranie. Przynosi zupki i własnoręcznie upieczone ciasta. Ten piernik był wyśmienity. Anioł, nie kobieta.

– Kpisz sobie ze mnie? – spytałam rozdrażniona.

– Troszeczkę – uśmiechnął się przekornie. – Nudzi się biedaczka, ale nie możesz zaprzeczyć, że jest pomocna.

– Aż za bardzo! – zgrzytnęłam zębami. – Zamęcza mnie światłymi radami i swoją obecnością. Na wszystkim się zna. Oczywiście najlepiej. Na każdy temat ma własne zdanie i wprost się pali, żeby się za mną nim podzielić.

– Nie przesadzaj. Nieba by ci przychyliła. Co w tym złego? Nie kryję, że jestem spokojniejszy, wiedząc, że czuwa nad tobą i małym. Dzięki niej masz z kim pogadać. Przez przeprowadzkę mocno utrudniły się nasze kontakty ze znajomymi i rodziną. Pani Zenka robi za zastępczą babcię. To chyba dobrze?

Z jego punktu widzenia – być może. Ale to nie on musiał znosić dzień w dzień nachalność sąsiadki.

Nazajutrz dzwonek u drzwi odciągnął mnie od szykowania obiadu. Bartek dzwonił, że już jedzie. Nie chciałam, żeby musiał czekać na posiłek.

– Usłyszałam przez sufit, że Rafałek płacze, i zaraz przybiegłam – zatrajkotała pani Zenka.

Istotnie, od kwadransa synek wydzierał się jak syrena okrętowa.

– Pewnie kolka męczy, biedactwo – minęła mnie w drzwiach i bez pytania ruszyła do pokoiku synka. Nim zdążyłam zaprotestować, pochyliła się nad łóżeczkiem i wzięła Rafałka na ręce. – Dziecku musi się odbić po jedzeniu – powiedziała z przyganą.

– Odbiło się – mruknęłam. – A noszenie niemowlaka, gdy tylko zapłacze, to zły pomysł. Przyzwyczai się i…

I w tym momencie Rafał beknął solidnie od serca.

– A nie mówiłam?! – sąsiadka uśmiechnęła się triumfalnie. – Piątkę dzieci wychowałam. Wiem, kiedy niemowlę zwyczajnie marudzi, a kiedy płacze, bo ma powód.

Nie znalazłam argumentów. Własny syn był przeciwko mnie. Położony z powrotem do łóżeczka, niemal momentalnie zasnął. Irytujące, gdy ktoś zawsze ma rację. Moja sąsiadka była w tym mistrzynią.

– Chodźmy. Zmęczył się płaczem, niech sobie teraz pośpi – zaordynowała pani Aneczka i zagoniła mnie do kuchni.

Tu mi się dostało z powodu obiadu.

– Kupuje pani gotowe pyzy? I sos ze słoika? Kto to widział? Same konserwanty! Co się dziwić, że dzieciątko kolek dostaje. A i mąż na takim wikcie wrzodów się nabawi. Dzisiaj musi wystarczyć, ale od teraz ja się zajmę ustalaniem jadłospisu. Ktoś musi dbać o was, skoro sami nie potraficie.

Nim się obejrzałam, pani Aneczka decydowała o tym, co jemy i kiedy, w czym pierzemy, jak zmywamy naczynia. Sporządzała mi listy zakupów i w końcu wzięła się za meblowanie naszego mieszkania.

– Nawet siedzieć nie macie na czym. U mnie w piwnicy całkiem dobre krzesła się marnują. Kupiliśmy nowe, bo czasem trzeba odmiany, ale stare wystarczy tylko obić i posłużą wam długie lata. Nie przyjmuję odmowy. To żaden kłopot. Dumą i fałszywą skromnością nikt się jeszcze nie najadł – zbyła moje protesty.

Gdzie ona jest? Czy coś jej się stało?

Wszystko, co mówiła, miało sens. Teoretycznie. W praktyce czułam się ubezwłasnowolniona. Mąż nie rozumiał moich oporów ani rosnącej niechęci do „kochanej sąsiadki”.

– Przecież rzeczywiście mieliśmy dwa krzesała na krzyż. Jak odwiedzili nas znajomi, to nie było na czym ich usadzić. Nie zaprzeczysz też, że bardzo ci pomaga, w zamian oczekując tylko dobrego słowa. Robi zakupy, zabiera małego na spacery, gotuje. Masz czas dla siebie…

– Ale ja już nie mogę! – wybuchnęłam. – Do wszystkiego się wtrąca. I nie do końca jest bezinteresowna. Nudzi się jak mops. Czemu nie zamęcza własnej rodziny? Pewnie mają jej powyżej uszu, tak samo jak ja. Jeszcze trochę, a powiem jej coś przykrego.

– Rób, jak uważasz – Bartek wzruszył ramionami. – Ale żebyś nie przedobrzyła – ostrzegł.

– Może wystarczyłoby po prostu szczerze z nią porozmawiać…

Zaczęłam systematycznie i celowo unikać „namolnej baby”, jak ją w myślach nazywałam. Po pierwsze odłączyłam dzwonek. Nie będzie się przecież dobijać. Rozmowy na schodach i w sklepie ograniczałam do minimum. Balansowałam na granicy nieuprzejmości.

Nie kryję, bez pomocy sąsiadki było mi trudniej. Chodziłam zmęczona i niewyspana, ale wreszcie od czasu przeprowadzki poczułam się panią we własnym domu. Nawet jeśli Bartek kręcił nosem na niedopieczone mięso, zakalec w cieście, wszechobecny kurz czy niezbyt dokładnie wyprasowane koszule. Miałam teraz mniej czasu na takie drobiazgi, ale w końcu ożenił się ze mną, a nie z panią Aneczką.

– Jak ci się nie podoba, zatrudnij gosposię albo mi pomóż – oświadczyłam po kolejnej wpadce z przypalonymi ziemniakami. – Ale ta kobieta więcej nie przekroczy progu mojego domu.

– Już dobrze, nie denerwuj się, skarbie. Zresztą dawno nie widziałam pani Aneczki. Może jest chora?

Zastanowiłam się. Istotnie, od co najmniej tygodnia nie spotkałam „kochanej sąsiadki”. Ostatnio w sklepie widywałam jej męża, cichego, nieco zahukanego starszego pana, który bez słowa podawał sprzedawczyni kartkę z listą zakupów, a potem pakował wiktuały do torby, po czym mrucząc niewyraźnie: „dziękuję, do widzenia”, pośpiesznie umykał. Nie żebym się martwiła, Aneczka była kobietą z żelaza, ale coś musiało się stać.

– Co tam u żony, panie Janie? – zagadnęłam sąsiada. – Choruje? Skoro pan wyręcza ją w codziennych sprawunkach… – dodałam, widząc jego uniesione w niemym pytaniu brwi.

– Tak… Ania nie czuje się najlepiej – odparł, obrzucając mnie niepewnym spojrzeniem. – Nie sądziłem, że panią to interesuje. Ostrzegałem ją, że za bardzo wam się narzuca, ale nie chciała słuchać. Jest tak spragniona towarzystwa… Kiedyś pracowała jako nauczycielka, ale teraz na emeryturze… – westchnął ciężko.

Zrobiło mi się głupio. Walcząc z rumieńcem, bąknęłam:

– A dzieci, wnuki? Nie mogłyby was odwiedzić?

– Dzieci? – patrzył na mnie jak na wariatkę. – Jakie dzieci?

– No wasze.

– My – chrząknął – nie mamy dzieci. Pan Bóg nie pobłogosławił. Ania bolała nad tym przez całe życie.

Zacznijmy jeszcze raz, droga pani

Pożegnał się, a ja stałam jak osłupiała. Żadnych dzieci?! Opowiadała, że urodziła i wychowała piątkę. Czemu kłamała? Jak to się stało, że ona wiedziała o mnie wszystko, a ja o niej nic? Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Jakby przez tyle lat w jej życiu nie zdarzyło się nic ciekawego. A przecież to nieprawda. Niechętnie, bo niechętnie, ale jednak korzystałam z jej tak hojnie oferowanej pomocy i nigdy nie zdobyłam się na szczerą rozmowę. Zrobiło mi się wstyd. Nazajutrz zebrałam się w sobie, wzięłam Rafałka i zeszłam piętro niżej.

– Dzień dobry – przywitał mnie sąsiad. Nie zdziwił się moją wizytą. Jakby na nią czekał. – Ania jest w sypialni. Od dwóch tygodni nie wstaje z łóżka, patrzy w sufit i płacze.

Płacze? Ta niezmordowana kobieta?! Miałam mętlik w głowie.

– Pani Aneczko, to ja, Alicja. Przyszliśmy z Rafałkiem dowiedzieć się, co u pani słychać. Pani mąż sprawia wrażenie zmartwionego. Ja też się niepokoję. To nie w pani stylu zamykać się i przesiadywać w ciemnym pokoju.

Podeszłam do okna i uchyliłam żaluzje. Słońce wdarło się do pomieszczenia, oświetlając wymizerowaną postać. Przestraszyłam się, widząc ją w takim stanie. Gdzieś zniknęła cała jej żywotność i pewność siebie. Nerwowo tłamsiła kołdrę.

– Co się stało? – przysiadłam na brzegu posłania. Rafałek wyciągnął rączki w kierunku znajomej twarzy. Pani Ania pogłaskała go po buzi.

Nikomu nie jestem potrzebna. Kiedyś przychodzili do mnie uczniowie, teraz już nie pamiętają. Pani przeszkadzam. Michał ma rację, jestem starą, namolną babą.

– Mój syn tak nie uważa – odparłam, instynktownie znajdując właściwe słowa. – Niech pani usiądzie i weźmie go na ręce, bo nie da nam rozmawiać.

Aneczka uniosła się i przytuliła Rafałka. Dostrzegłam w jej oczach ogromny głód miłości. To niesprawiedliwie, że właśnie ona nie mogła mieć własnych dzieci. Zrozumiałam, czemu skłamała. Myślała, że jako matka i babcia wyda mi się bardziej kompetentna, że chętniej jej zaufam i przyjmę oferowaną pomoc. Popełniła tylko jeden błąd, była nadgorliwa, ale wszystko można naprawić.

– Zacznijmy jeszcze raz, kochana sąsiadko. Brakowało mi pani. Mojemu mężowi cieknie ślinka na wspomnienie pani placków ziemniaczanych. Moje się rozwalają albo przypalają.

– Bo to trzeba słoniną po patelni i w odpowiednim momencie odwrócić – ożywiła się. – Nauczę cię albo lepiej sama zrobię. Będzie szybciej.

– Nie chodzi o to, żeby było szybciej – pogroziłam jej żartobliwie palcem. Musiałyśmy ustalić zasady, jeżeli pani Aneczka miała zostać „panią babcią sąsiadką”. – Wolę sama, ale z pani pomocą. Umowa stoi?

Nie odpowiedziała. Przykryła tylko moją dłoń swoją. Wiedziałam, że będzie dobrze.

Czytaj także:
„Sąsiadka doprowadzała mnie do białej gorączki. Pluła jadem dalej niż widziała. Nie sądziłam, że ta jędza uratuje mi życie”
„Gdy wróciłam z wyjazdu, okazało się, że gospodynią w moim domu jest... sąsiadka. Mąż szybko znalazł za mnie zastępstwo”
„Na widok sąsiadki dostawałam palpitacji serca. Złośliwa baba nazywała mnie kurtyzaną i z uśmiechem zatruwała mi życie”

Redakcja poleca

REKLAMA