– Naprawdę? Kiedy lecisz? – Moja przyjaciółka Martyna aż klasnęła w dłonie na wieść, że firma wysyła mnie na targi do Mediolanu.
– Wyjeżdżam za dwa tygodnie – odpowiedziałam.
Chwilę później miałam już całą listę rzeczy, które Martyna chciała, bym zawiozła jej mężowi. Były na niej rysunki i laurki ich córek, jakieś lekarstwo na receptę i kilogram kabanosów, które uwielbiał. Nie bardzo miałam na to ochotę, ale przecież nie mogłam odmówić.
W Mediolanie miałam być dwa dni, więc zadzwoniłam do jej męża i poprosiłam, żeby podjechał do mojego hotelu po przesyłkę z Polski. Pamiętałam go z dwóch czy może trzech spotkań z jakiejś szkolnej okazji. Nasze córki chodziły razem do klasy. Chyba nawet nigdy z nim nie rozmawiałam, pamiętałam jedynie, że jest niewysokim, ale dobrze zbudowanym blondynem ze starannie wystylizowanym zarostem i w markowych ciuchach. Aż trudno było uwierzyć, że wyjechał do Włoch, by pracować jako kierowca ciężarówki. Z wyglądu bardziej by mi pasował na kierownika sklepu z modą albo właściciela ekskluzywnego salonu fryzjerskiego.
We Włoszech byłam drugi raz, poprzednio bawiłam w Rzymie, jeszcze kiedy nie mieliśmy z mężem dzieci. Mediolan jednak był zupełnie inny. Miałam wrażenie, że go znam, bo Martyna pokazała mi z tysiąc fotografii ze swoich pobytów tam.
– To główna ulica – opowiadała, przewijając zdjęcia w smartfonie. – Tutaj katedra, robi niesamowite wrażenie, tu teatr La Scala. A to dom, w którym mieszkamy, jak jesteśmy u Grześka. Fajny, nie?
Rzeczywiście, dom był piętrowy i zadbany, najwyraźniej stał w dobrej dzielnicy miasta. Martyna wymieniła nawet nazwę ulicy i ucieszyłam się ze swojej erudycji, bo przypadkiem znałam włoskiego pisarza, którego imię nosiła. Zdziwiłam się oczywiście, że polski kierowca mieszka w tak eleganckim miejscu, a Martyna wyjaśniła, że tak naprawdę jej mąż wynajmuje tam mały pokoik, a dom leży na obrzeżach miasta i wcale nie jest drożej niż w centrum.
– Ale kiedy przyjeżdżamy, możemy spać w salonie – dodała, żebym sobie nie myślała, że gniotą się we czwórkę w klitce. – Właściciel pozwala najemcom zapraszać rodziny, byle nie za często.
Kiedyś zapytałam ją, dlaczego nie wyjedzie razem z córkami do męża. Wzruszyła ramionami i powiedziała, że to nie ma sensu, bo dziewczynki mają tutaj szkołę, dziadków i przyjaciół, do tego ani ona, ani one nie mówią po włosku.
– Zresztą, Grześka prawie nigdy nie ma w domu, bo bardzo dużo jeździ po całych Włoszech – dodała. – To po co mam tam siedzieć na jego utrzymaniu? Tutaj mam pracę i całe życie. Zresztą, Grześ, mam nadzieję, niedługo wróci. Chcemy tylko odłożyć na spłatę kredytu za mieszkanie, a potem już będziemy razem.
Ten cały Grzesiek to niezłe ziółko
Nie do końca to rozumiałam. Ja sobie nie wyobrażałam wytrzymać bez Wojtka dłużej niż kilka dni. No, ale może nie byłam przyzwyczajona tak jak Martyna, która w końcu wyszła za kierowcę międzynarodowego. Kiedy się poznałyśmy, opowiadała, że Grzegorz był w trasie po kilka tygodni, a potem tylko przez tydzień w domu. Jej światem były córki, ich szkoła i starsi rodzice, a mąż – z tego co zrozumiałam – pojawiał się i zaraz ponownie znikał.
Na przekazanie paczki od przyjaciółki umówiłam się tuż przed wylotem z powrotem do Polski, na jedenastą. Tyle że o ósmej rano zjeżdżałam na śniadanie i, wchodząc do windy, upuściłam telefon. Poleciał tak pechowo, że wpadł prosto do szczeliny i dalej, w głąb szybu. Moje przekleństwa po polsku słyszał chyba cały hotel.
Menedżer hotelu wykazał się ogromnym zrozumieniem i wezwał konserwatora windy. Niestety, telefon wpadł w tak wąską szczelinę, że aby go wydobyć, należałoby rozebrać cały dźwig… Najgorsze było to, że miałam tam zapisane nie tylko numery do wszystkich, których znałam, aplikację bankową, maile i właściwie całe moje życie. W tamtym momencie moim największym problemem był fakt, że straciłam dostęp do kart pokładowych. Oraz dowód osobisty, który był włożony za etui aparatu…
Poranek upłynął mi więc na próbach skontaktowania się z kimś z firmy, ale była niedziela, a ja znalazłam w internecie z udostępnionego w recepcji komputera jedynie numery do biura. Byłam w kropce: nie miałam dostępu do służbowego maila, bo nie zadałam sobie trudu, żeby zapamiętać skomplikowane, nadane przez administratora sieci hasło, nie miałam też dokumentu tożsamości, który pozwoliłby mi wylecieć z Włoch.
W końcu poddałam się i uznałam, że skontaktuję się z biurem w poniedziałek rano. Straciłam lot, ale co było zrobić? Mogłam jedynie iść napić się czegoś mocniejszego, ciesząc się, że kartę kredytową nosiłam w portfelu i jak dotąd go nie zgubiłam. Dopiero koło trzynastej przypomniałam sobie o spotkaniu z Grzegorzem. Kompletnie wyleciało mi to z głowy!
Nie miałam telefonu, numeru do niego ani do Martyny, ale dysponowałam nieoczekiwanie wolnym popołudniem oraz nazwą ulicy, na której mieszkał. Uznałam, że wezmę przesyłkę od koleżanki, znajdę tę ulicę i będę chodzić tak długo, aż odnajdę dom, który widziałam na zdjęciu. Półtorej godziny później spacerowałam po przyjemnej okolicy, wypatrując znajomego budynku. Znalazłam go i weszłam przez otwartą furtkę.
Mój plan był prosty: zamierzałam się przedstawić i zapytać o Grzegorza z Polski. Gdybym go nie zastała, chciałam tylko zostawić paczkę od jego żony.
Kiedy zadzwoniłam, drzwi uchyliły się i stanął w nich… Adonis. No, może Adonis nie miał czterdziestki, ale i tak Włoch, który mi otworzył, wyglądał jak z reklamy ekskluzywnych perfum. Rozpięta koszula ukazywała muskularne ciało bez jednego włoska, mocna szczęka przyjemnie kontrastowała z łagodnym, wręcz słodkim spojrzeniem brązowych oczu, czarne, półdługie włosy wiły się w lśniących skrętach wokół twarzy o idealnie regularnych rysach.
– Yyyy… buongiorno… – wyjąkałam porażona jego urodą, a potem dodałam po angielsku, że szukam Grzegorza.
– A, Greg! – Włoch wyglądał na ucieszonego i zaprosił mnie do środka.
Wprawdzie mówił po angielsku bardzo słabo, ale się starał.
Greg pojechał na spotkanie – wyjaśnił mi. – Przyjechała amica jego żony. Śmiesznie wplątywał włoskie słowa między angielskie.
Chciałam wyjaśnić, że ja jestem ta „amica”, ale ciągle mówił. Zaproponował mi gestem espresso, a kiedy odmówiłam, kieliszek prosecco, pokazując butelkę. Sam też sobie nalał i zabawnie teatralnym gestem wzniósł toast. Pomyślałam, że Włosi są uroczy, a potem usiłowałam wyjaśnić mu, kim jestem. Chyba nie zrozumiał, bo tylko potakiwał, że tak, Greg pojechał spotkać „amicę”. Mnie brał za zupełnie kogoś innego.
Powinnam była zostawić paczkę od Martyny i szybko się pożegnać, ale nie mogłam oderwać wzroku od Emilio. Coś mi opowiadał łamanym angielskim, pokazywał dom i powtarzał, że Greg za moment przyjdzie. Po kilkunastu minutach zaprosił mnie do kuchni, weszłam tam i… oniemiałam.
Nie, włoska kuchnia nie zrobiła na mnie takiego wrażenia. Owszem, ładnie umeblowana, jak cały dom, ale to, co mnie poraziło, to był kalendarz wiszący na lodówce. Wykonany z własnych zdjęć. Zrobiłam kiedyś coś takiego dla moich rodziców – ułożyłam zdjęcia dzieci w kolaż i dodałam podpisy. Na kalendarzu w kuchni Emilio nie było żadnych napisów.
Były tam wyłącznie zdjęcia. Jego i Grzegorza
Stałam zszokowana przed lodówką, a mój gospodarz chyba to zauważył, bo uśmiechnął się radośnie, dotykając czule powierzchni kalendarza.
– To my – powiedział, jakbym nie miała tego przed oczami. – Nasze wakacje tutaj. Sardynia.
Owszem, były tam zdjęcia z plaży. I z przyjęcia. Oraz ze statku. Na wszystkich Emilio i Grzesiek stali objęci, wpatrzeni w siebie albo trzymający się za ręce. Na dwóch namiętnie się całowali. Poczułam, jak robi mi się słabo. Musiałam usiąść i schować głowę między kolana. Zaniepokojony Emilio kucnął przy mnie, pytając w kółko, czy wszystko „okej”.
Nie. Nic nie było „okej”. Właśnie odkryłam, że mąż mojej przyjaciółki prowadzi podwójne życie. W Polsce mieszka jego żona i dwoje dzieci, a on żyje z mężczyzną we Włoszech. Biedna Martyna… Pomyślałam, jaka była szczęśliwa, że zawiozę Grzegorzowi laurki od ich córeczek, jak ciągle o nim mówiła, jak chwaliła się jego pracą i tym domem…
Nie wiem, jak długo tak siedziałam w kuchni Emilio, ale w końcu przyszedł Grzesiek. Momentalnie zrozumiał, co się stało i zaklął szeptem.
– Skąd wiedziałaś, gdzie mieszkam? – zapytał, jakby to miało jakieś znaczenie. – Umówiliśmy się w hotelu, nie tutaj…
Opowiedziałam mu w dwóch zdaniach historię z moim telefonem i tym jak znalazłam dom ze zdjęć. Emilio patrzył na nas z niepokojem, najwyraźniej czując, że rozmawiamy o czymś trudnym.
– On wie, że masz żonę? – zapytałam, trochę bez sensu, ale chciałam coś powiedzieć.
– Nie. – Grzesiek przełknął ślinę. – To znaczy wie o Martynie i dziewczynkach, ale myśli, że jesteśmy po rozwodzie. Kiedy one tu przyjeżdżają, on odwiedza rodzinę w Neapolu. Powiedziałem mu, że będzie lepiej, jeśli nie będą się spotykać, bo ona wciąż mnie kocha. Rozumie to.
Zamknęłam oczy z bezradności. Nie chciałam odkrywać takiego sekretu. Co miałam teraz zrobić? Powiedzieć przyjaciółce, że jej mąż żyje szczęśliwie z innym mężczyzną? Że jest gejem i zapewne nigdy nie wróci do Polski?
– Nie możesz jej powiedzieć – szepnął Grzesiek, jakby czytał mi w myślach. – Ona na to nie zasługuje. Jest wspaniałą matką i naprawdę nie chcę jej skrzywdzić… Ale… kocham jego. – Pokazał wzrokiem na Emilia, który wyszedł do ogrodu i czesał właśnie białego pieska. – Kiedy żeniłem się z Martyną, myślałem, że to w sobie zwalczę. Że będę miał rodzinę, dzieci. Naprawdę robiłem, co mogłem! Ale w trasie poznałem Emilia i… to jest moje prawdziwe życie. To jestem prawdziwy ja. Tylko że moja żona i dzieci nigdy by tego nie zaakceptowały.
Powiedziałam, że niczego nie mogę mu obiecać
Musiałam to sobie przemyśleć, może porozmawiać z kimś, kto nie znał ani jej, ani jego. Nie osądzałam tego człowieka, bo widziałam, że cierpi i jest rozdarty, ale straszliwie współczułam przyjaciółce.
Kiedy wróciłam do Polski, unikałam Martyny, jak tylko mogłam. Zrzuciłam to na kłopoty po utracie telefonu i ogrom pracy. W końcu jednak musiałam się z nią spotkać, bo nasze córki szły razem na urodziny koleżanki z klasy. Siedziałam więc z nią przy stoliku dla mam i robiłam wszystko, żeby nie patrzyć jej w oczy.
– Co się dzieje? – zapytała w końcu, łapiąc mnie pod toaletą, gdzie byłyśmy same. – Od kiedy wróciłaś z Włoch, jesteś jakaś dziwna. Co tam się wydarzyło? Ej… nie mów, że… – wpatrywała się we mnie z natężeniem, a potem ściszyła głos. – Poznałaś kogoś, tak? Masz romans?
Parsknęłam wtedy śmiechem, chociaż daleko mi było do wesołości. Ona podejrzewała MNIE o romans, co za ironia losu! Męczyłam się z sekretem Grzegorza jeszcze przez parę tygodni. W końcu uznałam, że dłużej tak nie mogę. Musiałam powiedzieć przyjaciółce prawdę.
Kiedy to zrobiłam, nie zaczęła płakać ani krzyczeć, że na pewno się pomyliłam albo kłamię. Siedziała bez ruchu na swojej eleganckiej sofie kupionej za pieniądze od męża i wpatrywała się suchymi oczami w modny stolik kawowy.
– Nie powinnaś mi była tego mówić – oznajmiła w końcu cicho, ale bardzo stanowczo. – On cię prosił o dyskrecję i powinnaś była to zachować dla siebie. To nie jest twoja sprawa, Monika. Zajmij się swoim życiem, sprawdź, czy ciebie czasem mąż nie zdradza. Bo te jego wieczne nadgodziny nie są normalne.
Przez moment nie mogłam przemówić z szoku, ale w końcu zrozumiałam. Martyna była zła nie na męża, tylko na mnie. Może nie była do końca nieświadoma jego skłonności. W końcu w małżeństwie trudno aż tak dobrze się zamaskować. Może coś podejrzewała, ale nie chciała mieć pewności, jak wiele zdradzanych żon. Jedno było dla mnie jasne: nie zamierzała drążyć tej sprawy i życzyła sobie, bym i ja o niej całkiem zapomniała.
Wyszłam z jej domu z poczuciem, że zrobiłam coś złego. Może miała rację, obwiniając mnie? Dlaczego się w to wmieszałam? O takich rzeczach małżonkowie powinni rozmawiać między sobą, a nie dowiadywać się od osób trzecich.
Po feriach zimowych Lilka przyniosła wiadomość, że Oliwka, córka Martyny i Grześka, zmieniła szkołę. Podobno poszła do prywatnej szkoły plastycznej. Zadzwoniłam do Martyny, ale nie odebrała trzech połączeń. W końcu dałam sobie spokój. Nie wiem, co ostatecznie postanowiła zrobić moja była już przyjaciółka. Może się rozwiodła, może dalej jeździ do Włoch i udaje, że nie wie, do kogo należy dom, w którym mieszka jej mąż. Przykro mi, że straciłyśmy kontakt, i często zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam…
Czytaj także:
„Uwodziłam szefa, by zyskać awans. Po co mi szczebelki, skoro mam krągłe biodra i ładną buzię”
„To były niezapomniane święta. Przyszła teściowa uraczyła mnie skwaśniałym mlekiem i dostałam rozstroju żołądka”
„Nie kocham adoptowanego syna. Jest agresywny i sprawia problemy. Najchętniej oddałabym go z powrotem do domu dziecka”