Małżeństwo kumpla, po ośmioletnim okresie prosperity, ogłosiło znienacka plajtę i przystąpiło do totalnej demolki budowanego przez lata majątku. Wszyscy mieli Bartka i Roksanę za podręcznikowy przykład małżeńskiej jedności, a tu bach… Wielka miłość przerodziła się w igrzyska śmierci! Żadnych sentymentów, zero litości. Kto wyrwie więcej, ten górą i nie liczy się nic poza zmiażdżeniem przeciwnika. Bój o dobra doczesne i satysfakcję ze zwycięstwa. Upodlić i puścić z torbami.
Kumpel na bieżąco relacjonował każdą rozprawę i od początku było widać, że sprawy nie przedstawiają się dla niego najlepiej.
– Zabrała mój letni domek – oznajmił z rezygnacją. – Pinda zrobiła to z czystej złośliwości, nigdy jej się nie podobało to miejsce. Była tam może ze dwa razy i kiedy po kąpieli w jeziorze wyszła z pijawką przyssaną do uda, powiedziała, że jej noga już tam nie postanie. Natura to dla niej coś nienaturalnego, więc po cholerę jej ten domek, powiedz?
– Pewnie go sprzeda – domyśliłem się. – Szkoda takiego miejsca.
– Pewnie, że szkoda – przyznał Bartek ze smutkiem i huknąwszy pięścią w stół, dorzucił z pasją – zabiję sukę!
Szczęście, że nie zdecydowali się na potomstwo, pomyślałem, bo dzieciaki zostałyby sierotami.
To może imprezka
Szkoda mi było kumpla, bo zanosiło się na to, że była oskubie go do czysta. Nie pojmowałem skąd, w tej na pozór delikatnej kobiecie, tyle zajadłości i cieszyłem się, że to nie ja jestem obiektem ataków. A było blisko – Roksana była moją pierwszą poważną miłością. Chodziliśmy ze sobą dobre dwa lata i gdyby Bartek mi jej nie odbił, kto wie, czy związek nie zostałby zwieńczony ceremonią ślubną.
Teraz nagle bycie singlem wydało mi się atrakcyjnym stanem, choć wcześniej często myślałem inaczej.
– Słuchaj, Łukasz – powiedział kumpel ostatnio. – Póki co, domek letni jest do twojej dyspozycji. Chcesz zrobić imprezę? Rób, im większa, tym lepsza i niech się goście nie krępują. Ta chałupka sporo mnie kosztowała i nie mam zamiaru oddać jej w stanie nienaruszonym. Ile się da, sam wymontuję, a resztę pal diabli.
Imprezy przestały mnie kręcić jakiś czas temu, ale chętnie wyjechałbym z miasta na weekend. Posiedziałbym z wędką i butelką piwa nad jeziorem, i nawet niekoniecznie musiałbym coś złowić. Po prostu bym posiedział.
– Nie ma sprawy – ucieszył się Bartek. – Może i mnie tam zastaniesz, a jak nie, to klucz od domku wisi w drewutni na gwoździu.
No i fajnie. Postanowiłem wziąć dzień wolnego, by przedłużyć weekend, nakupić wałówki i jechać na łono natury. Uścisnąłem rękę kumpla i spytałem na pożegnanie:
– Nie ma szansy, by znów była zgoda między wami, co?
– Gdybym tylko znalazł się dostatecznie blisko niej bez świadków, to bym ją po prostu udusił. Nie ma szans, Łukasz. Nie mogę na babę patrzyć.
W przeddzień wyjazdu zadzwoniłem jeszcze do Bartka, by zameldować, że się zbieram i upewnić, że jego propozycja jest nadal aktualna. Odebrał po chwili zwłoki. Sądząc po bełkotliwym głosie, nie był zupełnie trzeźwy. Ostatnio coraz częściej zdarzało mu się być w podobnym stanie i wcale się temu nie dziwiłem.
– Musisz tam trochę ogarnąć, chyba zostawiłem po sobie niezłą rozpierduchę – powiedział. – Jak coś będzie ci wybitnie przeszkadzało, to upchaj w jakąś dziurę, byle nie raziło twego zmysłu estetyki. Baw się dobrze. Widzimy się w poniedziałek.
Świetny pomysł
Fajny był z niego kumpel. Wybaczyłem mu nawet to, że odbił mi dziewczynę… Ba, właściwie to byłem mu wdzięczny. Od domku dzieliło mnie około stu kilometrów, więc żeby nie marnować czasu, wyruszyłem w piątek po pracy. Planowałem dotrzeć do celu tuż przed zmierzchem, przespać się i rankiem następnego dnia zasiąść z wędką w zatoczce, gdzie mógłbym złowić szczupaka.
Wszystko przebiegało zgodnie z planem, tylko w ostatniej fazie podróży trochę pobłądziłem. Pamiętałem, że trzeba było skręcić w polną drogę, ale ta, którą wybrałem, wyprowadziła mnie na manowce. Zanim odnalazłem właściwą i dotelepałem się na miejsce, było już właściwie ciemno. Nie dochodziła tam żadna sieć energetyczna i do oświetlania służył agregat prądotwórczy, umieszczony w szopce na tyłach posesji.
Z samochodu wyciągnąłem latarkę i, świecąc sobie pod nogi, wszedłem do drewutni. Omiotłem strumieniem światła całe pomieszczenie, ale klucza nigdzie nie było. Gwóźdź, owszem, tkwił tam, gdzie powinien był tkwić, ale nic na nim nie wisiało.
– Cholera – zakląłem pod nosem.
Obawiałem się, że o tej porze nic już nie osiągnę, dzwoniąc do Bartka: ilość alkoholu w jego organizmie mogła być już za duża, by dopuścić sprawy tego świata do jego świadomości. Ruszyłem do szopki za domem, gdzie stał agregat. Wyrwane z zawiasów drzwi leżały na ziemi, a wewnątrz nie było niczego: wysprzątane do czysta.
Możliwości były dwie – Bartek albo złodzieje. Agregatu w każdym razie nie było i czekało mnie życie w ciemnościach. Trudno, najważniejsze, żebym dostał się do domu, jakoś nie miałem ochoty nocować w samochodzie. Poświeciłem na okna, były zabezpieczone mocnymi okiennicami, więc je sobie odpuściłem. Podszedłem do drzwi, odruchowo nacisnąłem klamkę i…drzwi się otworzyły jakby nigdy nic!
Skierowałem strumień światła do środka i ciut wystraszony krzyknąłem:
– Jest tam kto? Jestem uzbrojony!
Niepewnie wszedłem do holu, ściskając w spoconych dłoniach metalową latarkę, która od biedy mogła stanowić jakąś broń. Wnętrze wyglądało tragicznie, co najmniej jakby szalał w nim narkoman szukający zagubionej „działki”. Przypomniałem sobie ostrzeżenie Bartka, że ma prawo być nieprzytulnie, ale i tak postanowiłem sprawdzić wszystkie pomieszczenia, czy nie czai się w nich jakiś złodziej. Nikogo nie było.
Sprawę otwartych drzwi postanowiłem na razie zignorować. Byłem zdecydowanie zbyt zmęczony i senny na rozwiązywanie zagadek. Wniosłem bagaże i zasunąłem od wewnątrz zasuwę. Była solidna jak w krzyżackim zamku, więc poczułem się w miarę bezpiecznie. Nie na tyle jednak, by rozebrać się do spania. Zdjąłem tylko buty, przykryłem się kocem i przymknąłem na chwilę zmęczone oczy.
Wielkie zaskoczenie
Obudził mnie poranny chłód. W sumie byłem zadowolony, że wstałem tak wcześnie, planowałem przecież wielkie polowanie na szczupaka.
W kuchennej szafce znalazłem słoik z kawą i w miarę czysty kubek. Od jeziora, spowitego jeszcze w mleczne opary mgły, dzieliło mnie zaledwie kilkadziesiąt metrów, więc kawę postanowiłem wypić na pomoście. Tym bardziej że w kuchni był taki burdel, że nie miałbym nawet gdzie postawić kubka! Do czajnika musiałem nalać sobie wody z butelki, bo się okazało, że w kranie jej nie ma.
Obiecałem sobie, że później jakoś to ogarnę, bo buty wręcz przylepiały się do podłogi. Komuś wylał się jakiś sok i została wielka brunatna plama, przez którą trudno się było przedostać. Póki co, ominąłem ją wielkim łukiem i wyszedłem na dwór. Słońce zaczynało dopiero wschodzić i zimno było jak diabli, ale poza tym nie miałem zastrzeżeń.
Odetchnąłem pełną piersią i skierowałem się w stronę przystani. Stanąłem na mokrych od rosy deskach i popijając drobnymi łyczkami gorącą kawę, wpatrywałem się w kłęby rzednącej powoli mgły. Jakiś ptak monotonnie kwilił w trzcinach. Powierzchnia wody przypominała ciemne zwierciadło, nie mąciła jej ani jedna zmarszczka.
Nagle usłyszałem jakiś hałas dobiegający z domku. Gdy się odwróciłem, zobaczyłem, jak z domku wychodzi Roksana. Stawiała niepewnie kroki w moim kierunku, jakby chciała się upewnić czy to na pewno ja.
– Cholera, co ona tu robi?– zakląłem pod nosem.
– Łukasz? – zapytała niepewnie, zakrywając dłonią przed słońcem oczy.
– Yyy Roksana? Co ty tu robisz? Czemu tak wyglądasz? O co u chodzi?– zapytałem zdziwiony i zszokowany tym, jak wyglądała. Nie przypominała dawnej, zadbanej kobiety. Miała podkrążone oczy, przetłuszczone włosy i ogólnie nie prezentowała się najlepiej.
Podeszła do mnie, usiadła na pomoście podkulając nogi, i przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Wzięła ode mnie kubek z kawą i z wyraźną ulgą upiła kilka łyków.
– Wiesz, pewnie mi nie uwierzysz. Nikt mi nie wierzy, ale może ty... – ucięła.
Roksana powiedziała, że gdy okazało się, że jest w ciąży, Bartek oszalał ze szczęścia. Niemal nosił ją na rękach. Wybierali imiona, kompletowali wyprawkę, no sielanka. Wstrzymywali się jednak z ogłoszeniem nowiny, bo ciąża była zagrożona. I niestety Roksana w czwartym miesiącu poroniła. Gdy wróciła ze szpitala, Bartek oszalał. Pobił ją i krzyczał, że to jej wina. Potem okazało się, że już nigdy nie będzie mogła mieć dzieci i było już tylko gorzej. A Bartek groził jej, że nie może odejść, bo jest jego własnością.
Wreszcie Roksana złożyła pozew o rozwód, jako że w ciąży zrezygnowała z pracy, a była na tzw. śmieciówce, była bez grosza przy duszy. Nie miała dowodów na pobicia i upokorzenia, których dopuszczał się Bartek. Więc finalnie sąd uznał, że ten domek, jako że został nabyty w trakcie małżeństwa, jest dobrem wspólnym i będzie należał do Roksany. Jedyna spuścizna po tylu latach.
– Wie, że tu jestem, bo nie mam gdzie pójść. Przyjeżdża raz na jakiś czas i robi totalny bajzel. Zabrał mi agregat, odciął wodę. Ale nie mam wyjścia, dopóki nie znajdę jakiejś pracy, muszę tu być, nie mam dokąd pójść. Przecież nie mam nikogo bliskiego, ani pieniędzy – zaczęła szlochać. – Poznałam cię w nocy po głosie, ale bałam się wyjść, bo nie wiedziałam, czy może on cię nasłał i nie zrobisz mi krzywdy. – ucięła i schowała twarz.
Byłem w szoku, nie wiedziałem, co powiedzieć. Wiedziałem jedynie, że potrzebuje pomocy.
– Wstawaj. Jedziemy do miasta. Zameldujemy cię w jakimś hotelu, a ty się umyjesz i doprowadzisz do ładu. Ja w tym czasie kupię nowy agregat i jakieś uszczelki, żeby ogarnąć wodę w kranie – powiedziałem.
Złe dobrego początki
Tego weekendu doprowadziliśmy domek do względnego ładu. Wymieniłem zamki w szopie, domu, a na bramie założyłem nową kłódkę. Planujemy na wiosnę jego totalną modernizację i przystosowanie go do warunków całorocznych. Okolica jest piękna, cisza, spokój i całkiem niezły zasięg.
Na razie Roksana zamieszkała u mnie. Nie wiemy, czy coś z tego będzie, ale jesteśmy zgodnymi współlokatorami.
Znajomość z Bartkiem zerwałem. Raz zrobił świństwo mi, potem kobiecie, którą kochałem. Okazał się zakłamanym dupkiem i świrem, który nastawiał wszystkich przeciwko Roksanie.
Czytaj także:
„Mąż wygrał niezłą sumkę, spakował walizki i uciekł. Zostawił mnie z niemowlakiem, długiem i pustą lodówką”
„Rodzice obiecali przepisać na mnie dom i pod warunkiem, że spłodzę dwójkę dzieci. Nie wiedzieli, że kobiety jedynie toleruję”
"Wychowałam pijawki, nie dzieci. Gdy przeszłam na emeryturę myśleli, że położę się do grobu i oddam im moje biznesy"