Byłam asystentką biurową w firmie meblowej. Wojtek zajmował się w naszym biurze drobnymi naprawami i prostą obsługą urządzeń. Był takim „gościem od wszystkiego”. Spodobała mi się jego zaradność i chęć do pomocy. Zaczęliśmy ze sobą flirtować i dość szybko nawiązaliśmy romantyczną relację.
Pracowaliśmy w dość niewielkiej firmie, nie żadnej korporacji, dlatego nikt nie zgłaszał problemów wynikających z naszego potencjalnego związku. Przez to, że spędzaliśmy razem większość czasu w pracy, a także po pracy, szybko się do siebie zbliżyliśmy. Po kilku miesiącach już ze sobą mieszkaliśmy.
Podział obowiązków był w naszym domu dość tradycyjny, ale nie przeszkadzało mi to. Wojciech był kilka lat starszy, zarabiał więcej ode mnie, a ja dobrze się czułam w roli „strażniczki domowego ogniska”.
Lubiłam gotować, prasować i dbać o to, żeby dom wyglądał dobrze. Ukochany nie miał więc w domu zbyt wiele do roboty, ale też wcale tego od niego nie wymagałam. Oczywiście wywiązywał się z typowo męskich obowiązków takich jak naprawy, wymiany żarówek czy wszelkie drobne prace remontowe, ale na co dzień dbanie o dom było moją odpowiedzialnością.
Żyło nam się generalnie dobrze. Nie zarabialiśmy jakichś kokosów, ale wystarczało nam na podstawowe potrzeby i drobne przyjemności. Gdy zaczęliśmy coraz częściej myśleć o przyszłości, dziecku, założeniu rodziny, Wojtek zaproponował mi małżeństwo. Zgodziłam się bez większego wahania. Byłam wtedy przekonana, że właśnie tak wygląda wymarzone „spokojne życie rodzinne”.
Wzięliśmy ślub
Euforia spowodowana powiększeniem rodziny trwała jednak krótko. Mąż coraz częściej zaczął psioczyć na finanse. Uważał, że firma płaci mu za mało i w każdej innej zarobiłby więcej.
– To dlaczego nie pójdziesz do innej? – proponowałam dość logicznie.
Nie umiał mi na to odpowiedzieć, więc psioczył dalej. Wojtek stawał się coraz bardziej rozdrażniony i skupiony na pieniądzach. Wcześniej, gdy planowaliśmy dziecko, miał dość optymistyczne podejście.
– Poradzimy sobie, Asiu. Tak bardzo chciałbym, żebyśmy byli pełną rodziną. Nie musimy jeździć luksusowym samochodem, ani jeździć w tropiki, ale dziecko przecież wykarmimy i ubierzemy – szeptał, namawiając do powiększenia rodziny.
Teraz zupełnie zmienił front. Z irytacją reagował na moje prośby o zakup wyprawki i opłacenie szkoły rodzenia.
– Naprawdę tego wszystkiego potrzebujemy? Aśka, bez przesady. Kiedyś kobiety rodziły w domach i nic im nie było – argumentował grubiańsko.
– No nie wiem, czy takie nic… Poza tym, kiedy to było? Żyjemy chyba w trochę innych czasach – odpowiadałam spokojnie, ale w środku byłam oburzona jego sugestiami.
W połowie ciąży przestałam być zdolna do pracy, miałam problemy z kręgosłupem i czułam się coraz gorzej. Niestety byłam zatrudniona na tzw. „umowę śmieciową”, więc nie przysługiwało mi żadne płatne zwolnienie lekarskie. Musiałam zdać się na męża, któremu ewidentnie obowiązki żywiciela rodziny były nie w smak.
Co za gbur!
– Naprawdę musisz wydawać tyle pieniędzy? Nie zostaje nic dla mnie – obruszał się jak samolubny dzieciak.
– Jakie „dla mnie”? – irytowałam się. – Przecież ja biorę te pieniądze tylko na podstawowe potrzeby, na jedzenie, na chemię! Myślisz, że wydaję je na ciuchy i kosmetyki? Ja też nie kupuję sobie niczego „dla siebie”!
– A ja bym chciał! To przecież moje pieniądze! – odpowiedział mi.
Zatkało mnie.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć Wojtkowi, więc po prostu wyszłam z pokoju. Byłam głęboko poruszona tymi słowami. Jak mój mąż mógł coś takiego powiedzieć? Jego pieniądze? Naprawdę nie czuje się w obowiązku dbania o ciężarną żonę, która jest niezdolna do pracy? Ba, jakiego dbania? Utrzymywania przy życiu! Przecież o żadnych kwiatach, czekoladkach czy prezentach z okazji wdzięczności za dzielne znoszenie trudów ciąży nie było nawet mowy.
Druga połowa ciąży ubiegła nam na coraz częstszych cichych dniach. Żeby nie „zadłużać się” dalej u męża, zaczęłam pożyczać pieniądze na wyprawkę od rodziców.
– Macie kłopoty, Asiu? Mogę ci pożyczyć więcej, tylko daj znać – niepokoiła się mama.
– Nie, nie, to tylko przejściowe, Wojtek czeka na pieniądze z dodatkowych zleceń – kłamałam.
Zupełnie nie mogłam na niego liczyć
Nie miałam podstaw, żeby ubiegać się o jakiekolwiek świadczenia, bo przecież miałam męża, który wcale nie zarabiał na tyle mało, żeby przysługiwała mi pomoc socjalna. Potrzeby ciągle rosły, a Wojtek coraz bardziej wkurzał się na każdą prośbę o pieniądze. W końcu nie wytrzymałam.
– To jak ty sobie wyobrażałeś to posiadanie dziecka, zakładanie rodziny?! Że to wszystko będzie za darmo? Nie pomyślałeś nigdy o tym, ile to kosztuje?! – wykrzyczałam mu.
– No… nie – odpowiedział z rozbrajającą szczerością. – Co tu ma kosztować? Mleko… produkujesz sama. Łóżeczko, okej. Pieluchy przecież się pierze.
– Jakie pierze?! Czy ty sobie wyobrażałeś swoją rodzinę w obecnych czasach? Czy sprzed stu lat?
Nic nie odpowiedział. Wtedy chyba uświadomiłam sobie, że Wojtek jest kompletnie niepoważny i nie dorósł do posiadania dziecka.
Było już za późno
Przecież nie cofnę ciąży, a tym bardziej jego ojcostwa. Resztę oczekiwań na malucha zniosłam we względnym spokoju. Na elementy wyprawki polowałam na aukcjach. Z drugiej ręki kosztowały często ułamek ceny sklepowej. Postanowiłam, że nie będę już wchodzić w żadne konflikty z Wojtkiem, zwłaszcza o pieniądze, aż do rozwiązania.
Marysia przyszła na świat wkrótce. Zdrowa, rumiana, spokojna. Przez pierwsze kilka tygodni była idealnym dzieckiem. Rzadko budziła mnie na karmienie, przesypiała niemalże od razu całe noce. Chociaż sama intensywnie pilnowałam, żeby na pewno jadła regularnie co kilka godzin.
Gdy wstawałam, żeby do niej zajrzeć, prawie nigdy nie płakała, nawet jeśli już nie spała. Cierpliwie czekała, aż wstanę i sama do niej podejdę. Co za świetne dziecko mi się trafiło! Karmiłam, oczywiście, piersią. Właściwie to nie miałam innego wyboru, nawet gdybym chciała. Już widzę minę Wojtka na wieść o tym, że musimy co kilka dni kupować puszkę mleka modyfikowanego za kilkadziesiąt złotych.
Jakoś sobie radziłam. Byłam coraz bardziej oswojona z budżetowym życiem. Przynosiłam Wojtkowi wszystkie paragony, żeby absolutnie nie zarzucił mi wydawania ponad stan. Sam jednak zupełnie nie czuł potrzeby dokładania się do ponadpodstawowych wydatków. Nie kupił Marysi żadnej zabawki. Nie kupił mi głupiego ciastka, gdy po porodzie mdlałam ze zmęczenia i stękałam, że tak chętnie zjadłabym coś słodkiego.
– Zjesz w domu, w tym sklepie szpitalnym jest strasznie drogo – oznajmił mi.
Pewnego dnia, gdy Marysia miała już jakieś cztery miesiące, nie zastałam męża w domu po powrocie ze spaceru z córeczką. Nie zauważyłam też żadnych jego podręcznych rzeczy, co wzbudziło mój niepokój. Wykręciłam numer Wojtka. Nie odpowiadał. Zajrzałam więc do lodówki, żeby szybko coś przekąsić. Nie jadłam niczego od rana. Ku mojemu zdziwieniu, lodówka była kompletnie ogołocona. Jakby napadł na nią wygłodniały studenciak.
Dopiero wtedy zauważyłam na stole liścik
„Wygrałem dziś w totka i uświadomiłem sobie, że jestem jeszcze za młody na ograniczanie się rodziną. Chcę żyć dla siebie i po swojemu. Na wydatki związane z Maryśką musiałem się zadłużyć, bo nie mówiłem ci, że kilka miesięcy temu straciłem pracę. Zostawiam ci pieniądze na pokrycie tego długu, ale nic więcej. Mogę zrzec się praw rodzicielskich, jeśli tak wolisz. Będziesz mogła się ubiegać o pomoc społeczną i zasiłki, a ja ułożę sobie życie gdzieś indziej. Przykro mi, że tak wyszło, ale muszę to zrobić dla siebie. Wojtek”
Osunęłam się na krzesło, a po mojej twarzy pociekły łzy. Wydaje mi się, że wiązały się one bardziej z bezsilnością i złością niż faktycznym smutkiem czy złamanym sercem. W myślach obrzucałam Wojtka najgorszymi obelgami, które tylko znałam. Byłam przerażona perspektywą bycia samotną matką, brakiem pieniędzy, brakiem pracy... Czym sobie na to zasłużyłam? Przecież byłam dobrą żoną, dobrą matką.
Gdzieś w głębi duszy poczułam jednak ulgę. Marysia jest moja i tylko moja, a ja w końcu mam szansę odzyskać jakąś sprawczość nad poziomem naszego życia. Damy sobie radę. Znajdziemy pomoc, mamy przyjaciół, rodzinę. Teraz już nie będę musiała kłamać, wszyscy dowiedzą się, jaki Wojtek jest naprawdę. A ten drań niech idzie w siną dal, jeśli chce!
Czytaj także:
„Rodzice obiecali przepisać na mnie dom i pod warunkiem, że spłodzę dwójkę dzieci. Nie wiedzieli, że kobiety jedynie toleruję”
"Wychowałam pijawki, nie dzieci. Gdy przeszłam na emeryturę myśleli, że położę się do grobu i oddam im moje biznesy"
„Wegetariański kotlet? Co to za wymysły. Prawdziwy facet powinien jeść prawdziwe mięso, a nie jakieś sojowe podróbki”