To miał być interes mojego życia. Tak przynajmniej utrzymywała moja przyjaciółka.
– Zobaczysz, że na tych ciuchach można się dorobić. A facet sprzedaje sklep i swoje kontakty, bo wyjeżdża za granicę. To prawdziwa okazja! – przekonywała mnie. – Przecież na tej państwowej posadce zarabiasz nędzne grosze, co masz do stracenia?
I tak dałam się namówić na wejście w biznes z używaną odzieżą. Zainwestowałyśmy z Irką po równo, każda po dziesięć tysięcy złotych. Ja swoje dostałam od rodziców, którzy ciułali je przez lata.
– Oddam wam z nawiązką – obiecałam.
– Córciu, nie trzeba! Oby ci się tylko powiodło – usłyszałam.
Otworzyłyśmy z Irką sklep „Fatałaszek”. Pierwsze miesiące były koszmarne. Harowałyśmy ciężko tylko we dwie. Gdy jedna stała za ladą, to druga na zapleczu prasowała, cerowała i naprawiała odzież, żeby lepiej prezentowała się na wieszakach. Dorobiłam się uczulenia na proszki, środki do odkażania, bąbli na rękach od żelazka, ale zdobyłam doświadczenie.
Po pół roku stwierdziłyśmy z Irką, że nie ma sensu polegać na krajowych hurtownikach, którzy coraz bardziej z nas zdzierają, tylko trzeba sobie wyrobić kontakty za granicą. Ponieważ znam angielski, więc spadło to na mnie. Znalazłam wspaniałych dostawców w Holandii i to oni namówili mnie na rozszerzenie biznesu i pewne znaczące zmiany.
– Z jednym sklepem daleko nie zajedziesz. Lepiej otwórz hurtownię i dostarczaj posortowany towar innym sklepom, my ci pomożemy – zachęcali.
Zrobili dla mnie biznesplan
Wyglądało to tak obiecująco, że aż się bałam, że to wszystko nie może być prawdą. Ale omówiłam sprawę z Irką i obie zadecydowałyśmy – wchodzimy w ten biznes! Tym razem zainwestowałyśmy już więcej – każda po 30 tysięcy złotych.
Kupiłyśmy halę na obrzeżach miasta – rozlatujący się barak, ale dach miał i stał na strzeżonym terenie, więc nie bałyśmy się złodziei. Zatrudniłyśmy też dwie osoby i zaczęło się sortowanie. Ciuchy przyjeżdżały z zagranicy w wielkich workach i nigdy nie było wiadomo, co się w nich trafi. Raz skórzane marynarki od Gucci, innym razem totalny chłam. Ale jak miałyśmy różnorodnych odbiorców, to się tego już nie bałyśmy.
Chłam szedł do najtańszych ciucholandów, w których się kupuje z koszy. A te markowe rzeczy z metkami kreatorów były prane, prasowane i wędrowały do… butików! I to był dopiero zysk! Za cały trzydziestokilogramowy worek płaciłyśmy tyle, ile potem kosztowały ze trzy takie skórzane marynarki. A było ich przecież kilkanaście.
W ciągu dwóch lat tak rozwinęłyśmy interes, że mogłyśmy sobie pozwolić na halę z prawdziwego zdarzenia i dziesięciu pracowników! Po Polsce rozeszła się wieść, że z nami warto współpracować, bo towar mamy prima sort, a dostawy zawsze na czas. Miałyśmy coraz więcej zadowolonych odbiorców.
Rodzice, którym tak jak obiecałam, oddałam te 10 tysięcy z nawiązką, byli ze mnie dumni. Mąż także nie mógł się nadziwić, jaka to ze mnie wyrosła prawdziwa bizneswoman. Interes się kręcił i wydawało się, że nic nie jest nam w stanie zagrozić.
Tymczasem nagle, po pięciu latach po raz pierwszy odnotowałam spadek zamówień. Początkowo uznałam, że to chwilowe. Jednak sytuacja zaczęła się pogarszać. Odbiorców, zamiast przybywać, ubywało. Zaniepokojona zaczęłam więc deliberować z Irką nad tym, co się może dziać. Nadal przecież miałyśmy dobrej jakości towar, byłyśmy konkurencyjne cenowo i sumienne.
Tak przynajmniej myślałam, a moja wspólniczka utwierdzała mnie w tym przekonaniu. Za jakiś czas z dostaw zrezygnowała klientka, która była z nami od samego początku i to przechyliło szalę. Przez lata współpracy zaprzyjaźniłyśmy się z panią Danusią i naprawdę nie rozumiałam, dlaczego od nas odchodzi. Postanowiłam się z nią rozmówić, ale nie przez telefon, tylko twarzą w twarz, szczerze. Irka była akurat na wakacjach za granicą, więc nic jej nie mówiąc, pojechałam do pani Danusi do Trójmiasta.
– Pani Ewo, nie wiem, co się u was dzieje, ale nie mogę tego tolerować! – mówiła sympatyczna kobieta, która prowadziła trzy butiki z naszymi rzeczami. – Dostawy nie są na czas, zamawiam spódnice, dostaję spodnie. A ostatnio przyszedł jakiś chłam. Rzeczy bez metek, niemarkowe. Wszystkie poszły do śmietnika!
Słuchałam tego ze zdumieniem
– Pani Danusiu, w imię naszej dawnej współpracy, proszę się jeszcze wstrzymać ze swoją decyzją, a ja obiecuję, że wszystko wróci do normy – poprosiłam.
Zgodziła się.
Tego dnia wróciłam do domu tylko po to, żeby spakować walizkę, ustalić z mężem domowe sprawy i… ruszyłam w objazd po Polsce. Pukałam do każdego dawnego klienta, który nagle od nas odszedł i od wszystkich słyszałam to samo, co powiedziała pani Danusia!
Słuchałam tego, jakby nie mówili o mojej firmie, tylko jakiejś zupełnie mi nieznanej – niesolidnej i niegodnej zaufania. Wróciłam do domu załamana. Mąż wysłuchał mojej relacji, po czym doradził:
– Nie masz innego wyjścia – musisz wynająć detektywa, który prześwietli firmę. Na razie nie mów nic Irce, niech wypoczywa na wakacjach. Jeśli wykryjesz machlojki, będzie ci wdzięczna, a jeśli… – mąż zawiesił głos.
– Myślisz, że ona ma coś z tym wspólnego? – zdumiałam się. – Niemożliwe! Jest moją najlepszą przyjaciółką i wspólniczką! Razem rozkręcałyśmy ten biznes, zaczynając od zera.
Janusz tylko rozłożył ręce
Zatrudniłam detektywa, tak jak mi poradził. Ten kazał mi zamontować w każdym samochodzie GPS, żeby można go było śledzić. A w firmie kamery, aby obserwować pracowników. Detektyw działał w ukryciu nawet wtedy, gdy Irka już wróciła z wakacji...
Czasami myślę, że wolałabym nie poznać wyników tej obserwacji. A tak straciłam zaufanie do ludzi. No, bo jeśli okradała mnie najbliższa przyjaciółka, to co może zrobić ktoś obcy? Wszystko!
Okazało się, że Irka dobrała sobie w naszej firmie zaufanych ludzi i wyprowadzała na lewo markowe ubrania. Były wożone do sklepów, z którymi spiknęła się moja wspólniczka. Zero kosztów, bo te pokrywała nasza wspólna firma, tylko czysty zysk z ukradzionych ubrań. Może bym nie zauważyła, że miesięcznie ginie mi kilka worków, ale… Irka się rozpasała i zaczęła wyprowadzać bokiem nawet 40 procent naszych ciuchów!
– Dlaczego to zrobiłaś? Mało ci było tego, co zarabiałyśmy razem? – jęknęłam, pokazując jej wyniki kontroli.
Jeśli się spodziewałam skruchy, to ciężko się pomyliłam. Irka tylko wzruszyła ramionami i zaśmiała się ironicznie.
– Miałam wydatki – stwierdziła tylko.
A ja, głupia, sądziłam, że powie mi o jakimś skrywanym kłopocie – chorobie w rodzinie albo nałogu męża. Przeprosi, a ja jej wtedy wszystko wybaczę, rzucimy się sobie na szyję i będzie dobrze, jak dawniej.
Baju, baju…
– Co zamierzasz? – zapytałam Irkę, która przyglądała mi się z zaciętą miną.
– A co ja mogę, ty szpiclu jeden, skoro mnie już wyszpiegowałaś? – zapytała z nienawiścią.
– Odkupię od ciebie firmę po uczciwej cenie. I nie waż mi się więcej niszczyć reputacji w biznesie, bo wtedy zrobię użytek z tych dokumentów. Zaniosę je do prokuratury – otrzeźwiałam szybko i pomachałam Irce przed nosem wynikami kontroli.
Aby spłacić nieuczciwą wspólniczkę, musiałam wziąć spory kredyt. Jednak opłaciło mi się to. Bo chociaż rynek jest coraz trudniejszy i ciężko jest prowadzić biznes, to mam przecież swoich stałych klientów, którzy wiedzą, że ze mnie jest solidna firma! Znowu!
Czytaj także:
„Od Joanny zależała moja przyszłość, ale nie pozwolę, żeby mnie gnębiła. Niedługo sama opluje się własnym jadem”
„Mój bezrobotny mąż regularnie mnie porzucał. Z dnia na dzień pakował walizki, a potem wracał, jak gdyby nigdy nic”
„Ukochana nawet po latach miała mnie za nieudacznika. Oddałbym jej serce, ale dla niej liczyła się tylko kasa”