„Najdroższa Janinka odeszła dzień przed ślubem. Zostawiła po sobie uśmiech i piękny pierścionek”

Śmierć przed ślubem fot. Adobe Stock, tsezarina
„Janinka leżała w sypialni, jakby spała. W świeżej pościeli, w nowiutkiej koszuli nocnej, uśmiechała się do nas. Ktoś podbiegł, ktoś potrząsnął staruszką. Ktoś zadzwonił po lekarza. Wszystko odbywało się w milczeniu”.
/ 09.07.2021 08:44
Śmierć przed ślubem fot. Adobe Stock, tsezarina

Od kiedy pamiętam, była z nami. Sama jak palec, bo córka wpadała do niej ledwie kilka razy w roku, ale pogodna i życzliwa wszystkim wokół.

- Ależ, pani Janinko, ja… ja nie mogę tego przyjąć – wyjąkałam, kiedy wciskała mi w rękę małe pudełeczko zawinięte w ozdobny papier i przewiązane złotą wstążeczką.

– Możesz, moje dziecko, możesz. Niech ci przyniesie szczęście. To pierścionek po mojej matce. Potem ja go nosiłam. A ty jesteś dla mnie jak córka.

Chciałam od razu rozpakować zawiniątko, jednak Janinka zacisnęła moją dłoń i powiedziała:

– Zrób to w domu. A na tej karteczce napisałam życzenia. Schowaj je dobrze. Może się kiedyś przydadzą… – podała mi niezaklejoną kopertę. Uściskałam staruszkę mocno. Śmiała się, opędzając ode mnie.

– Udusisz mnie, dziewczyno. Idź już, bo spóźnisz się do pracy!

Poukładałam jeszcze zakupy, które przyniosłam, i wybiegłam, bo istotnie, zrobiło się późno. Wpadłam do mieszkania. Matka szykowała już śniadanie i wszędzie pachniało kawą. Usiadłam przy stole i zaczęłam odwiązywać złotą wstążeczkę z pakunku. Otworzyłam pudełeczko. W środku był przepiękny pierścionek: owalny szafir okolony wianuszkiem maleńkich diamencików. Nie widać na nim było śladów noszenia. Błyszczał w słońcu wpadającym przez kuchenne okno jak nowy.

– Popatrz, co dostałam od Janinki.

– Śliczny – zachwyciła się mama. – Jejku, to chyba bardzo drogie.

– Nie chciałam wziąć, ale powiedziała, że jestem dla niej jak córka.

– Pewnie, skoro prawdziwej nawet nie można tak nazwać…

W kopercie były serdeczne życzenia

Zaczynały się od słów: „Niech ci ten pierścionek z szafirem okolonym diamentami przyniesie wiele szczęścia, Martusiu! To prezent z okazji ślubu z Jackiem T. ze szczerego serca…”. A na końcu jeszcze: „Dla Marty S. na pamiątkę od Janiny R.”, data i podpis Janinki.

Pani Janina miała osiemdziesiąt cztery lata i wszyscy w kamienicy nazywali ją po prostu Janinką. Kiedyś mówiliśmy Babcia, ale usłyszała to i stwierdziła, że wcale nie jest żadną babcią, więc ludzie sięgnęli po jej imię, i tak zostało. Miała silny artretyzm, więc przez ostatnie lata wcale nie wychodziła z domu. Nie mogła. Mimo wieku zachowała niesłychaną jasność umysłu i bystrość obserwacji. Pamiętała całe swoje życie i czasami je wspominała. Mówiła pięknym, literackim językiem, sypała anegdotami – słuchaliśmy jej jak urzeczeni.

Temu doradziła w kłopotach, temu podanie napisała Kamienica, do której moi rodzice sprowadzili się po ślubie, była jeszcze starsza od wiekowej sąsiadki. Mieszkała w niej od urodzenia, przeżyła tu z rodzicami wojnę, znała każdy kąt, każdą skrytkę, w której ukrywali się Żydzi podczas okupacji. Kilka lat temu kamienicę odrestaurowało miasto na wniosek wspólnoty, która nią zarządza.

Ta wspólnota – to my. Ludzie z kamienicy. Jesteśmy jak rodzina, jak wysepka na morzu niechęci, nienawiści i ludzkiej obojętności. Nasza najbliższa sąsiadka z mieszkania naprzeciwko śmieje się, że jeszcze trochę i przy każdym „dzień dobry” będziemy się ściskać i całować…

Wróciłam z pracy trochę później

Mamy jeszcze nie było. Odgrzewałam obiad, kiedy z góry rozległo się pukanie laską w podłogę. Nic pilnego. Gdyby było coś pilnego odezwałby się kaloryfer… Zmniejszyłam gaz pod garnkami i pobiegłam na górę. Drzwi były otwarte, a Janinka stała w progu.

– Córcia, przepraszam, że cię fatyguję niepotrzebnie, bo wszystkie zakupy już mi zrobiłaś, ale jeszcze raz chcę cię prosić, żebyś tego bileciku nie zgubiła. On może być kiedyś ważny – powtórzyła Janinka dobitnie. Powiedziałam, że schowałam go do szuflady w biurku i jest bezpieczny. Nie wiedziałam, dlaczego tak jej na tym zależało. Przecież i tak bym pamiętała, że to od niej i z jakiej okazji…

– Pani Janinko, szykuję sobie obiad. Może przyjdę z nim do pani? Mama zrobiła pyszne kopytka.

– No to, bardzo proszę. Wstawiam wodę na herbatę – ucieszyła się. Nie lubię siedzieć sama w domu, a Jacek wyjechał w delegację, wolałam zjeść razem z Janinką. Ona żyje z mizernej emerytury, więc każdy stara się jej jakoś pomóc. Ma jedną córkę, lecz nikt z nas nigdy nie słyszał, żeby przysłała matce jakiekolwiek pieniądze.

Zakupy dla Janinki kamienica robi raz na dwa dni. Zawsze znajduje się w nich trochę więcej niż powinno być. Są ustalone dyżury. Podobnie jak na cotygodniowe sprzątanie. Z tym było akurat najgorzej, bo Janinka bardzo protestowała i długo nie pozwalała na to, by sąsiedzi ją wyręczali w porządkach. Ale kiedy upadła przy myciu okien i stukot w kaloryfer poruszył wszystkich, którzy akurat byli w domu – pogodziła się z tą koniecznością.

– Dlaczego Bóg zostawia człowiekowi rozum, a zabiera siły i sprawność? – zastanawiała się kiedyś; i od razu sama sobie odpowiadała:  Pewnie dlatego, żeby siedział i myślał nad swoim życiem, i przed odejściem jeszcze raz je przeżył w swojej duszy.

Miała wielką mądrość życiową

Każdy z nas mógł znaleźć u niej pocieszenie, a często nawet rozwiązanie nękających go problemów. Nie było człowieka w kamienicy, któremu Janinka by nie pomogła. Pani Ali spod siódemki napisała list po włosku do znajomego. Pani Ala poznała go na wyciecze w ubiegłym roku, teraz gwałtownie uczyła się włoskiego, ale nie nauczyła się jeszcze na tyle, żeby napisać list, który byłby przyjazny, ale nie za bardzo, żeby Włoch sobie czegoś nie pomyślał. Bała się ośmieszenia. Matka żyje, a ta już jej majątkiem rozporządza!

A Janinka włoski znała, ciotkę miała Włoszkę i bardzo jej się ten język podobał, bo taki jest „muzyczny”. Panu Zdziśkowi spod dwójki wymyślała pisma do urzędów i odwołania, bo przez bałagan w urzędowych papierach wciąż dopominano się o jakieś dawno uregulowane zaległości finansowe. A córka Janinki, jak już do niej raz w roku zajrzała, to przy sąsiadkach nazywała ją starą sklerotyczką! Aż wreszcie ją któraś obsztorcowała, że jeśli matki docenić nie umie, to przy nich niech nie waży się tak jej nazywać.

Bo na pewno sklerotyczką Janinka nie jest. Na korytarzu tak matkę nazwała, to ludzie słyszeli. Bo wtedy Janinka jeszcze chodziła. Trochę, ale chodziła, więc wychodziła sama do miasta. Janinka urodziła swoją córkę późno, dobrze po czterdziestce. Może dlatego taka małpa wyrosła. Któregoś dnia piekłam sernik, bo Jacek miał przyjść na obiad.

Tak się udał, że odkroiłam kawałek i poprosiłam mamę, żeby zaniosła Janince; sama musiałam biec jeszcze do sklepu.

– Boże, nawet sobie nie wyobrażasz… – krzyknęła mama, ledwo weszłam w drzwi; i opowiedziała mi, jak było u pani Janinki. – Jak weszłam, była jakaś przygaszona, ale uśmiechnęła się na widok sernika. „Pięknie się udał – powiedziała. – Martusia piekła? Musi być smaczny”. Poprosiła, żebym kawki zaparzyła, a do niej po kieliszeczku nalewki pigwowej od Ali nam nalała. Wstała i powolutku do komody po kieliszki podeszła. „A to wyrodna! – rzuciła nagle. – Kiedy ona to zabrała?”…

– Kto wyrodny? Co zabrał? – weszłam mamie w słowo. – Nie domyślasz się? O swojej córce Janinka mówiła! Ta zgaga wszystkie srebrne sztućce z szuflady zabrała! To była pamiątka Janinki po prababce. „Już widać mojej śmierci doczekać nie może” – moja mama zaskrzeczała głosem sąsiadki staruszki. – „A przecież ona wszystko będzie dziedziczyć, więc dlaczego tak się śpieszy?”.

- Zatkało mnie – ciągnęła mama. – Powiedziałam, że to przecież kradzież, że trzeba na policję. A Janinka na to, że nie doniesie na własną córkę.

– A co ona za córka? Wredna małpa! – wkurzyłam się.

– Tak samo Janince powiedziałam, a ona na to, że zawsze to jednak córka.

– Ależ ona biedna, ta Janinka, Boże – westchnęłam, a mama pokiwała głową. Parę dni później przybiegła do nas z sąsiedzkiego dyżuru pani Zosia. Spotkała na schodach córkę Janinki z jakimiś pakietami zawiniętymi w papier. Zaczepiła ją i zapytała:

– A co tam u pani mamy? Dawno jej pani nie odwiedzała chyba…

– Nic pani do tego! – rzuciła tamta. – A matka, niestety, ma się dobrze – stwierdziła z krzywym uśmiechem. Potem ta upiorna córunia Janinki obrzuciła panią Zosię pogardliwym spojrzeniem i oznajmiła:

– Coś pani powiem. Po siedemdziesiątce to ludzi powinno się poddawać eutanazji, żeby nie zawadzali młodszym, bo miejsce tylko zajmują w przestrzeni publicznej! Dodam tylko, że pani Zosia należy do najstarszych mieszkańców…

– Wyzwałam ją od najgorszych – opowiadała roztrzęsiona sąsiadka – a ta się tylko roześmiała.

Dyrektorka z korporacji pieprzona…

Przepraszam, ale słów brakuje. Do matki raz w roku przyjeżdża, żeby ją okraść. Ciekawe, co powie, jak jej siedemdziesiątka stuknie. A bo to daleko? Raz, dwa przeleci – pani Zosia pokiwała głową.

– Poszłam na górę, posprzątać, bo to mój dzień dzisiaj, a Janinka smutna siedzi i patrzy w ścianę – opowiadała. – Patrzę i ja, a na tych ścianach jasne kwadraty po obrazach. Wyniosła wszystkie, k..., przepraszam… Nie wiedziałyśmy, co powiedzieć. Nie poszłyśmy nawet do Janinki, bo co dałyby słowa pocieszenia?

Za dwa tygodnie miałam ślub. Wszystko było ustalone. Oprócz jednego. Pobiegłam na górę do Janinki.

– Przyniosłam pani zaproszenie na ślub i na wesele – powiedziałam, podając jej srebrzystobiały kartonik.

– Przecież ja wiem o tym – powiedziała staruszka z uśmiechem.

– Tak, ale chciałam, żeby było oficjalnie, elegancko, pani Janinko. – Oficjalnie? A po co mi oficjalnie? Ja i bez tego bardzo się cieszę.

– Tak – nie dawałam się zbyć – ale jak ktoś dostaje zaproszenie, musi przyjść na ślub i na wesele. Nie wypada mu się wymigać. Janinka roześmiała się.

– A to mi nowina. No, popatrz, popatrz, to mówisz, że ja nawet na wesele pójdę! Dziecko, ja z serca bym poszła, ale jak mi skrzydła przypniesz.

– Załatwione. Jak pani nie przyjdzie na ślub, to będzie nieważny – zagroziłam i na tym stanęło.

Dwa dni przed ślubem przywieźli mi do domu wypożyczony wózek inwalidzki, który miał obsługiwać jeden z moich przyjaciół. Tak oto postanowiłam przyprawić Janince skrzydła. Zaczynała się przedślubna gorączka. Cały dzień nawet nie zajrzałam do sąsiadki i chyba nikt nie zajrzał, bo cała kamienica żyła ślubem.

Wyszłyśmy z mamą do sklepu po jakieś ostatnie drobiazgi. W drzwiach wyjściowych wpadłyśmy na córunię Janinki.

– Radzę paniom oddać ten pierścionek, który wam matka dała, bo sprawa może skończyć się na policji. Ja zaniemówiłam, a w mamę jakby piorun strzelił. I wybuchnęła:

– Słuchaj no, paniusiu. Pierścionek mamy i ci nie oddamy, a ty nas policją nie strasz, bo oprócz pierścionka mamy jeszcze coś innego. I możesz kazać się wypchać, bo nikt nas do jego zwrotu nie zmusi! Po czym pociągnęła mnie za rękę i splunęła za siebie.

Panie Boże, niech się wywali na tych schodach, bo inaczej ja ją popchnę – sapnęła na koniec. Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego Janinka aż dwa razy przypomniała mi o karteczce, która była dołączona do pierścionka, i dlaczego tak dokładnie napisała dla kogo on jest i z jakiej okazji.

Nie poszłam tego dnia do niej. Wiedziałam, że po wizycie chce być sama. Na drugi dzień rano miałam pójść powiedzieć jej o wózku, żeby się przygotowała, lecz przymierzałam suknię i mama robiła jeszcze jakieś drobne poprawki, więc postanowiłam pójść tam wieczorem.

Ale po południu przybiegła do nas Kamila spod dziewiątki, która wróciła z matką z działki. Zebrały truskawki i jak zwykle przygotowały łubiankę dla Janinki, więc Kamila zeszła na dół, żeby je dostarczyć. Dzwoniła i pukała, ale nikt się nie odzywał. Drzwi były zamknięte jeszcze po nocy, bo potem Janinka zawsze je otwierała, żeby każdy mógł wejść. Przyszli mężczyźni, próbowali otworzyć wytrychami, bo może coś się stało. Ale nie udało się, więc naparli siłą i wyważyli drzwi… Naprawdę czułam tam jej obecność Janinka leżała w sypialni, jakby spała. W świeżej pościeli, w nowiutkiej koszuli nocnej, uśmiechała się do nas.

Ktoś podbiegł, ktoś potrząsnął staruszką. Ktoś zadzwonił po lekarza. Wszystko odbywało się w milczeniu. Pierwsza ryknęłam ja:

– Wiedziała, że jutro mam ślub. Dlaczego mi to zrobiła? Janinko! – krzyczałam. – Janinko… Może gdybym powiedziała jej o wózku, zaczekałaby ten jeden dzień…? Za mną zaczęła chlipać mama, a potem wszystkie kobiety w mieszkaniu.

– Jak to wszystko odwołać? – ryczałam matce w ramię. 

– Niech to się uspokoi, pomyślimy potem – powiedziała, pociągając nosem.

Wieczorem cała kamienica zgromadziła się u nas. Każdy coś przyniósł. To była stypa dla Janinki.

– A ty, Marta, ślub masz wziąć – powiedziała najstarsza po Janince lokatorka, pani Zosia. – Jak myślisz, po co ci Janinka dała pierścionek? I jeszcze szczęścia życzyła. Na pewno by chciała, żeby ten ślub był. A ona na nim i tak będzie. Sercem i duchem! Przypomniałam sobie, jak Janinka powiedziała: „Chyba że mi skrzydła przypniesz”. A kiedy w kościele mówiłam „tak” – czułam ją obok siebie.

Czytaj także:
„Mieliśmy właśnie zostać dziadkami, kiedy... sama zaszłam w ciążę. Było mi wstyd, że w tym wieku zaliczyłam wpadkę"
„Żona ujęła mnie swoją pracowitością i ambicją. Nabrałem się: polowała na mój majątek, aby nie robić nic"
„Nie pragnęłam być mamą, rujnowało to moje plany i ambicje. Chciałam odebrać życie własnemu dziecku”

Redakcja poleca

REKLAMA