Ta rozmowa przesądziła o przyszłości naszej rodziny. Ale ja niczego nie żałuję. Tylko dzięki mądrości i oddaniu mojej mamy nie popełniłam tego największego błędu – ona uratowała życie Małgosi.
Dziś karta się odwróciła. Halo! Ktoś tu chyba zapomniał o całusie dla mamy – zrobiłam smutną minę, a Małgosia, moja siedmioletnia córeczka, jakby tylko na to czekała; ucałowała mnie z dubeltówki w oba policzki.
– A właśnie, że pamiętam! – roześmiała się. – Pa, mamuniu, kocham cię! – oznajmiła, po czym wyskoczyła z auta i pobiegła w stronę szkoły.
– Miłego dnia! – zawołałam za nią.
Nie chciałam tego dziecka!
Z rozrzewnieniem patrzyłam, jak wiatr rozwiewa jasne włoski Małgosi, a kolorowy tornister zabawnie podskakuje na pleckach. „Kiedy ona tak urosła?! – pomyślałam. – Przecież dopiero co stawiała pierwsze kroki, wypowiadała pierwsze słowa…”.
Kiedy Gosia zniknęła w budynku, ja zawróciłam auto i pojechałam w stronę pracy. Jednak nie mogłam przestać myśleć o córeczce. Sama nie wiem czemu tak mnie tamtego ranka naszło na wspomnienia. Może to przez ten słoneczny, ale wietrzny dzień, kiedy jasne obłoki suną dostojnie po niebie, powietrze zaś pachnie nadmorską plażą. Dokładnie taka sama była pogoda przed laty, tego dnia, gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży…
Wstyd dziś o tym mówić, ale wtedy – zamiast radości – czułam tylko przerażenie. Byłam dopiero na drugim roku studiów, miałam mnóstwo planów i ambicji, chciałam kształcić się, lecz także korzystać z życia. Nie myślałam o zakładaniu rodziny! Gdy więc lekarz powiedział, że jestem w ciąży, przeżyłam potworny szok. Nie tak miała skończyć się jednorazowa przygoda z blondynem z Warszawy, któremu uległam na jakiejś studenckiej imprezie.
Nie miałam zamiaru nigdy więcej spotkać się z tym chłopakiem, a co dopiero mieć z nim dziecko! Byłam tak przerażona, że postanowiłam nic nikomu nie mówić i usunąć ciążę. Tak naprawdę do dziś nie wiem, czy nie zrobiłabym tego, gdyby nie moja mama. Zauważyła, że chodzę jakaś przybita, i wprost spytała, co się dzieje. Jej ciepłe spojrzenie sprawiło, że się rozsypałam. Wbrew temu, co planowałam – wyznałam wszystko jak na spowiedzi. – …dlatego nie mogę mieć teraz dziecka. Myślę o aborcji! – zakończyłam dramatyczne wyznanie. Mama gwałtownie pobladła.
– Córeczko, co ty opowiadasz? – krzyknęła. – Dziecko to cud, największe szczęście, a ty chcesz to szczęście z siebie wyrwać, wyrzucić jak… śmiecia?! Co ty w ogóle opowiadasz?! Nigdy się na to nie zgodzę! Wprawdzie nie zamierzałam jeszcze zostać babcią, ale skoro się stało, to jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwa.
– Ale moje studia, plany… Ja nie chcę zakopać się w kupkach i zupkach, nie interesuje mnie to – próbowałam walczyć.
– Anitko, dziecko to człowiek, a nie „kupki i zupki”! Będzie miał swój charakter, głos, kolor oczu, emocje. Człowiek, rozumiesz?! Istotka do kochania, członek naszej rodziny, twoje dziecko – mama przemawiała mi do rozsądku. – I nawet nie myśl o tym, żeby zrobić coś głupiego.
– To nie głupie, tylko rozsądne…
– Kochanie, nie rób tego, bo do końca życia będziesz żałowała – upierała się mama. – Urodzisz tego malucha, a ja ci we wszystkim pomogę. Studia, praca są oczywiście bardzo ważne i zrobimy tak, żebyś mogła realizować swoje ambicje. Uwierz mi, gdy spojrzysz w oczy swojego dzieciątka, to dopiero wtedy zrozumiesz, co tak naprawdę się w życiu liczy… Pewnie ci się wydaje, że gadam jakieś banały, ale jestem pewna, niedługo przyznasz mi rację. I nie becz! Chyba nie chcesz, żeby dziecko pomyślało, że ma matkę wariatkę i histeryczkę? – tym żartem mama rozbiła mnie zupełnie.
Płacz zaczął mieszać mi się ze śmiechem, puściły emocje ostatnich tygodni, więc trzęsłam się jak galareta. Mimo wszystko czułam wielką ulgę. Świadomość, że mogę na kogoś liczyć w tej sytuacji, że nie zostałam potępiona, spowodowała, że ta ciąża przestała wydawać mi się taka przerażająca.
– No już, uspokój się. Wszystko będzie dobrze – przytuliła mnie mama.
– Dziękuję, mamusiu. I przepraszam – chlipałam jej w ramię. I nagle taki straszny wstyd mnie ogarnął – chciałam odebrać życie własnemu dziecku!
Na szczęście moja mama je uratowała
Co wcale nie znaczy, że po tej jednej rozmowie nagle pokochałam rosnącą we mnie istotkę, ale jednak wiele się we mnie zmieniło. Zaakceptowałam swój stan. A gdy kilka miesięcy później poczułam pierwsze ruchy – już wiedziałam, że córeczki – nieoczekiwanie wybuchła we mnie miłość tak wielka, że pragnęłam już tylko chronić, tulić, uczyć świata i kochać to maleństwo, bez względu na wszystko! Ojciec Gosi okazał się przyzwoitym człowiekiem. Mimo oporów odnalazłam też „sprawcę zamieszania”. Namówiła mnie do tego oczywiście mama, używając logicznych argumentów.
– Dziecko powinno mieć ojca, a ojcu należy się wiedza, że ma dziecko. I przynajmniej alimenty powinien zapewnić. Lepiej dmuchać w życiu na zimne! Nas, odpukać, może kiedyś za wcześnie zabraknąć, i co wtedy z małą? Zostanie sama jak palec? Do domu dziecka pójdzie? Odszukaj go i nawet nie dyskutuj – mama tak mi suszyła głowę, że wreszcie to zrobiłam.
Na szczęście Daniel – bo tak miał na imię – okazał się przyzwoitym facetem. Gdy już minął mu pierwszy szok, zapewnił, że uzna dziecko, i nie będzie się migał od odpowiedzialności.
– I koniecznie daj znać, jak mała się urodzi. Zrobimy testy, bo wiesz, chciałbym mieć pewność… – zastrzegł Daniel. – No i zadecydujemy, co dalej. Nie jestem dupkiem i nie porzucę własnego dziecka. Gdybyś czegoś potrzebowała, to też chętnie ci pomogę – obiecał. Jednak o wspólnym życiu nawet nie rozmawialiśmy – chyba oboje czuliśmy, że to niemożliwe, aby połączyło nas jakiekolwiek uczucie.
Do szkoły rodzenia jeździła więc ze mną mama, ona także przynosiła mi dżem i kiszone ogórki, rozmasowywała obolałe plecy. A gdy zaczęłam rodzić, to właśnie mama zawiozła mnie na porodówkę i czekała przed salą na pierwszy krzyk wnuczki.
Ja w tym czasie przeżywałam najtrudniejsze, lecz i najpiękniejsze chwile. Poród był bardzo bolesny, kiedy jednak lekarz położył mi córeczkę na brzuchu, to poczułam takie szczęście i wzruszenie, jakiego nigdy wcześniej nie doznałam. Patrzyłam w maleńkie oczka, i już wiedziałam, co miała na myśli mama, mówiąc o tym, co naprawdę liczy się w życiu.
– Witaj, córeńko – wyszeptałam do malutkiej, a ona zabawnie zmarszczyła nosek; zupełnie jak jej babcia.
– Jest podobna do ciebie – wyszeptałam chwilę później do mamy. Ostrożnie wzięła wnuczkę na ręce i popłakała się ze wzruszenia. Niemal od razu połączyła je wręcz magiczna więź.
Mama, jak obiecała, we wszystkim mi pomagała. Udało jej się przejść na wcześniejszą emeryturę, dzięki czemu mogła zająć się małą i domem, a ja spokojnie kończyłam studia. Po obronie pracy magisterskiej znalazłam stały etat i nasze życie wkroczyło na codzienne, zwyczajne tory, ale naprawdę szczęśliwe. Nasz dom był pełen ciepła i spokoju. Gosieńka rosła jak na drożdżach, zdrowa, radosna, pogodna. Mama przy niej odmłodniała, ja czułam się dobrze i bezpiecznie, mając przy sobie dwie najukochańsze istoty.
Nie przyszło mi do głowy, że mogło się stać coś złego
Nie ułożyłam sobie życia z żadnym mężczyzną. Bałam się, że popełnię jakiś błąd, i zniszczę ten cudny spokój naszej trójki. Było mi dobrze tak, jak było. Tym bardziej że ojciec Gosi okazał się naprawdę w porządku: regularnie odwiedzał małą, angażował się w jej sprawy, więc córce nie brakowało ojcowskiego uczucia i męskiej ręki. A mnie przyjaciela, który zawsze był gotów pomóc przy dziecku, gdyby coś się działo. „I tak minęło już siedem lat! – uświadomiłam sobie, zatrzymując samochód przed biurem, w którym pracowałam. – Dobrych lat, mimo tylu moich obaw” – dodałam w myślach i popędziłam do pracy.
Mama zadzwoniła do mnie do biura wczesnym popołudniem.
– Odebrałam już Gosię ze szkoły – relacjonowała – ale zapomniałam ci powiedzieć, że idę dziś na kontrolę do kardiologa. Raz-dwa się wykąpię i pójdziemy z Gosią do przychodni. A że po drodze jest ta jej ulubiona pizzeria, to mała uparła się, żebyśmy przyniosły do domu na obiad pizzę. Więc szykuj się dziś na tuczące jedzenie. Do zobaczenia po południu w domu! Pa! – mama rozłączyła się, zanim zdążyłam się pożegnać.
„Bardzo lubię pizzę! – ucieszyłam się w myślach. – A po obiedzie pójdziemy sobie we trzy do tego nowego centrum zabaw dla dzieci” – postanowiłam. Zapowiadało się bardzo miłe popołudnie! Miałam tak dobry nastrój, że gdy dwie godziny później na wyświetlaczu mojego telefonu pojawił się nieznany mi numer, nie poczułam żadnego niepokoju.
– Halo? – odebrałam z uśmiechem. – Dzień dobry, czy rozmawiam z panią Leską? Nazywam się Michał Nowak, dzwonię ze szpitala, jestem lekarzem oddziału ratunkowego. Czy mogłaby pani do nas przyjechać? Jak najszybciej – usłyszałam i uśmiech zastygł mi na twarzy.
– Co się stało? – wyszeptałam, ogarnięta złym przeczuciem.
– Przywieziono do nas pani matkę. No i córkę też – lekarz starał się dozować złe wieści.
– Jezus Maria! Co się stało?! – serce zaczęło mi tak walić, że mało nie wyskoczyło z piersi!
– Pani mama zatruła się czadem z pieca. Gdyby nie bohaterskie zachowanie pani córki, doszłoby do tragedii! Ale proszę przyjechać, bo ja nie mogę przez telefon udzielić więcej informacji. Czekam na szpitalnym oddziale ratunkowym. Gdy pół godziny później stanęłam przed lekarzem, miałam nogi jak z waty, a serce łomotało mi w piersi.
– Co się stało, panie doktorze? Gdzie moja mama? Gdzie Małgosia? – ogarniała mnie panika.
– Proszę się uspokoić, sytuacja jest już w miarę opanowana – lekarz wskazał mi krzesło.
– Pani mama trafiła do nas, bo w czasie kąpieli zatruła się tlenkiem węgla z nieszczelnego pieca gazowego. Gdyby nie pani córka…
– Co to znaczy? Gdzie one są? Jak się czują? – zasypałam go pytaniami.
– Pani matka odzyskała już przytomność. Jest obecnie w komorze hiperbarycznej. To taka komora tlenowa, która oczyszcza organizm pacjenta z trującego czadu. Po kuracji w komorze wszystko powinno być już dobrze. A pani córka przechodzi obecnie badania. Podejrzewamy bowiem, że też się mogła podtruć. Na razie wprawdzie nic na to nie wskazuje, lecz zostawimy ją na obserwacji. Niedługo będzie pani mogła zobaczyć je obie. Dobrze, że nie wydzwaniała najpierw do mnie Lekarz odszedł, a ja starałam się opanować nerwowy dygot.
Wtedy dostrzegłam strażaka. „Musi być jednym z tych, którzy ratowali mamę i Małgosię” – pomyślałam. Miałam rację.
– Czy mógłby mi pan opowiedzieć ze szczegółami, co się stało?
– Pani mama poszła do łazienki, aby się wykąpać – opowiadał mężczyzna. – Długo nie wychodziła, więc dziewczynka podeszła pod drzwi, zapukała. I usłyszała dziwne charczenie. A babcia nie odpowiadała na jej wołanie.
– O Boże… – wyrwało mi się. – Traf chciał, że ostatnio w szkole przeprowadziliśmy taką lekcję dla dzieci z pierwszej pomocy – kontynuował. – Opowiadaliśmy m.in. o zatruciu czadem. Tłumaczyliśmy, jak to wygląda, co należy zrobić, gdzie zadzwonić…
– Pamiętam, rzeczywiście. Małgosi bardzo się ta lekcja podobała! – weszłam strażakowi w słowo.
– No właśnie. I wygląda na to, że dużo ją nauczyła. Bo proszę sobie wyobrazić, że pani dzielne dziecko zachowało ogromną przytomność umysłu. Mała zadzwoniła na ratunkowy numer 112 i opowiedziała dyspozytorce, co się dzieje.
– Zadzwoniła na 112?! – nie mogłam uwierzyć w to, że moja mała, trzpiotowata córeczka wykazała się taką odpowiedzialnością!
– Oby tylko – westchnął mężczyzna. – Niech pani słucha dalej. Dyspozytorka po rozmowie z pani córką zorientowała się, że to rzeczywiście może być zatrucie czadem. Nakazała więc Gosi jak najszybciej otworzyć w domu jakieś okno, zabrać klucz, wybiec na dwór i czekać na ratowników przed budynkiem. Pani córka dokładnie tak zrobiła.
– Ale czemu nikt nie zadzwonił do mnie?! – byłam w szoku.
– Bo nie było na to czasu. Pani córka zrobiła mądrze, że nie wydzwaniała do pani, tylko od razu na pogotowie. Tak uczyliśmy dzieci. Przy zatruciu czadem decydują dosłownie minuty! Gdyby Gosia zaczęła dzwonić do pani, babcia mogłaby stracić życie. Bo kiedy pogotowie i my przyjechaliśmy na miejsce i wyważyliśmy drzwi do łazienki, pani mama była już głęboko nieprzytomna. Zdążyliśmy w ostatniej chwili.
– Moja córeczka jest taka dzielna?! – z emocji kręciło mi się w głowie.
– To bohaterka! – strażak nie miał wątpliwości. – Swoją przytomnością ocaliła życie babci, swoje i innych mieszkańców budynku. Jeszcze kilka minut i byłaby straszna tragedia! Ma pani wspaniałe dziecko, gratuluję – uśmiechnął się i ścisnął mi dłoń, jakby to była moja zasługa.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam następnego dnia z samego rana, był zakup czujnika czadu. Sama nie rozumiałam, dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej! Wydałam niewiele ponad sto złotych, a to małe pudełeczko strzegło przecież naszego życia. I gdyby było u nas wcześniej, nie doszłoby do tego dramatu! Na szczęście ze szpitala napływały dobre wieści: u córki lekarze nie stwierdzili podtrucia, a mama wracała do sił. Obie szybko wypisano.
Moją dumę i szczęście trudno wyrazić słowami
– Tak bardzo was kocham! – powiedziałam do mamy i Gosi, gdy już razem siedziałyśmy przy kolacji.
– I nie wiem, co by było, gdyby… – Gdyby nie moja najukochańsza wnusia, która uratowała mi życie – mama weszła mi w słowo.
– Oj, babciu, każdy by tak zrobił. Tylko bałam się o ciebie strasznie! – Gosia przytuliła się do babci.
– Dziękuję ci tak, że nawet nie umiem tego wyrazić. Jesteś moim największym skarbem! – mama odwzajemniła czuły gest Małgosi. Trwały tak w uścisku dłuższą chwilę, a mnie łzy wzruszenia zdławiły głos. Gdy go odzyskałam, postanowiłam wypytać wreszcie Gosię o tamten dzień. W szpitalu nie chciałam jej męczyć.
– Córeczko, a skąd ty wiedziałaś, co zrobić? – spytałam. – No, strażacy w szkole nas uczyli, że jak ktoś idzie się kąpać, a potem długo nie wychodzi z łazienki i nie odpowiada na wołanie, to może oznaczać, że się zatruł czadem. I że trzeba wtedy jak najszybciej dzwonić po pomoc!
– Ale jak ty zapamiętałaś numer ratunkowy, córeńko? Nie masz przecież pamięci do cyfr – drążyłam.
– Nasza pani nam pokazała, jak łatwo zapamiętać ten numer! Trzeba pomyśleć o swojej buzi! Są tam jedne usta, potem jeden nosek, a potem dwa oczka. Czyli jeden, jeden i dwa, czyli 112! – tłumaczyła Gosia.
– Jestem z ciebie dumna! – wyściskałam córeczkę po raz setny. A kilka dni później spotkała nas wielka niespodzianka! Otóż strażacy, zachwyceni postawą Gosi, zorganizowali w jej szkole uroczystość – specjalnie dla mojej córki. Ależ byłam wzruszona podczas tej akademii. Przyjechał nawet prezydent naszego miasta i dał Gosi w prezencie tablet!
Od strażaków dostała dyplom z gratulacjami i wielkiego misia, a dyrekcja szkoły ufundowała jej wyjazd na kolonie.
– To wspaniałe, że mamy taką uczennicę – przemawiała pani dyrektor szkoły. – Gosia wykazała się ogromną dojrzałością. – Gratuluję jej mamie – dodał komendant straży. Dosłownie puchłam z dumy! Moją córkę też poproszono do mikrofonu.
– Ja nie czuję się bohaterką. Po prostu bardzo kocham moją babcię i bardzo się o nią bałam – Gosia wygłosiła przemowę, patrząc na moją mamę, która usiłowała nie płakać. A ja dopiero w tamtym momencie uświadomiłam sobie coś, co powinno przyjść mi do głowy dużo wcześniej!
„To zrządzenie losu – pomyślałam. – Przecież moja mama uratowała kiedyś życie wnuczki, a teraz Gosia uratowała ją”. W tamtej chwili poczułam w sobie wielką siłę! Zrozumiałam, że dobry los nad nami czuwa, a ja jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, bo mogę mieć przy sobie dwie najważniejsze dla mnie istoty… A tego, jak bardzo zaimponowała mi Gosia, to nawet nie umiem wyrazić. Córeczka to mój prawdziwy cud!
Czytaj także:
„Nie o każdą miłość warto walczyć... Ten związek mnie niszczył, ale nie potrafiłem odejść”
„Ożeniłem się z rozsądku, a raczej... z wyrachowania. Nie kochałem Marysi. Lubiłem i szanowałem, ale o miłości nie było mowy”
„Z obcymi różnie może się ułożyć, ale rodzina to jest rodzina. Na krewnych zawsze można liczyć. Jaka ja byłam głupia...”