„Najazdy rodziny były naszym utrapieniem. We własnym domu czułam się jak pracownik pensjonatu. Cóż, jestem im to winna”

Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, Stavros
„Nasz dom powstał dzięki pomocy rodziny, teraz więc wypadało się odwdzięczyć. Wszyscy, a nawet ich znajomi zjeżdżali do nas, kiedy chcieli. Zostawali, ile sobie życzyli. Nikt nie zrozumie naszych problemów. Powiedzą, że to Warszawa nas zepsuła”.
/ 18.05.2022 09:45
Przemęczona kobieta fot. Adobe Stock, Stavros

Załadowałam pralkę kolejną porcją pościeli. Od dłuższego czasu miałam wrażenie, że prowadzę pensjonat. Członkowie rodziny, a nawet ich znajomi zjeżdżali do nas, kiedy chcieli, i zostawali, jak długo sobie życzyli.

Wcale im się nie dziwiłam, zapewniałam pełną obsługę, wyżywienie zgodne z upodobaniami i wieczorne rozrywki. Oraz transport w dowolne miejsce.

– Nie wytrzymam tego dłużej – szeptał mi do ucha Jacek, kiedy zamknęliśmy się wreszcie w naszej sypialni.

Miał rację. Zmasowany najazd trwał od wczesnej wiosny, a przerwać miała go dopiero upragnione przez nas nadejście zimy. Nie wiadomo, dlaczego krewni nie lubili śniegu i mrozów. Wtedy mieliśmy spokój.

Wszystko zaczęło się od tego, że wybudowaliśmy z Jackiem dom. W Warszawie, chociaż z dala od centrum. Oboje pochodzimy z podgórskiej miejscowości, znamy się od dziecka.

Spotkaliśmy się ponownie na studiach i zostaliśmy w stolicy. W naszych stronach próżno byłoby szukać pracy, szczególnie po moim humanistycznym kierunku. Chcieliśmy spróbować szczęścia z dala od rodzinnych domów.

Przez jakiś czas wynajmowaliśmy kolejne mieszkania, wreszcie postanowiliśmy wybudować dom. Nie powiem, rodzina bardzo nam w tym pomogła. Nasz klan jest liczny zróżnicowany zawodowo, są w nim kuzyni murarze.

Wielkodusznie zrezygnowali ze zlecenia w Niemczech i poświęcili nam trzy miesiące. Potem wkroczył szwagier hydraulik ze swoją ekipą, a następnie zjechali się inni kuzyni, żeby pomóc w wykańczaniu.

Kładli podłogi, kafelki, tynkowali ściany. Tylko do niektórych robót angażowaliśmy obcych fachowców, większość prac została wykonana, jak się to mówi, w rodzinie. Nie wszystko wyszło perfekcyjnie, ale nie zamierzaliśmy się czepiać.

Dwie osoby czy dziesięć… żadna różnica

Oczywiście płaciliśmy rodzinnym ekipom za pracę, a przynajmniej próbowaliśmy. Nie chcieliśmy na nikim żerować, niemniej jednak pewne długi zostały nieuregulowane.

– Od rodziny nie biorę – stwierdził szwagier; pozwolił nam jedynie rozliczyć się ze swoimi pomocnikami, w końcu to byli obcy ludzie.

Jakkolwiek by patrzeć, zaciągnęliśmy wobec bliskich ogromny dług wdzięczności. A że rodzina jest bardzo zżyta, nikt nie widział problemu w spontanicznym odwiedzaniu nas w dowolnych terminach. W końcu komu to przeszkadza, czy w dużym domu mieszka troje, czy pięcioro?

Nawet i dziesięć osób zmieściłoby się bez problemu, jak oceniła teściowa, chwaląc naszą przestrzeń życiową. Nie miała nic złego na myśli, ale przypadkowo trafiła w punkt. Mieszkamy w stolicy, a to kusi. Krewniacy mają tu mnóstwo spraw do załatwienia…

– Wpadniemy do was na kilka dni – pierwsza zadzwoniła siostra cioteczna. – Lucek ma wizytę kontrolną w klinice w Aninie, weźmiemy przy okazji dzieciaki, niech trochę pozwiedzają. Janka szykuje się na wielkie zakupy w warszawskich sieciówkach, ale przecież nie puszczę czternastolatki samej. Ona bardzo liczy na ciebie, twierdzi, że najlepiej jej doradzisz, bo ja podobno nie mam gustu.

I tak to leciało...

Jacek urywał się z pracy, żeby zawieźć Lucka do Anina samochodem, bo inaczej nie wypadało, ja brałam urlop i biegałam z nastolatką po sklepach. Potem już tylko wielkie zakupy, gotowanie i wieczorne rozrywki dla rodziny, bo przecież nie zaproponuję im oglądania telewizji.

Krewni chcieli obejrzeć nowości w kinie i teatrze, pochodzić po mieście, spędzić z nami czas. Młodsze towarzystwo marzyło o zabawie w klubie. Nie było mowy, żeby wyprawić ich samych. Liczyli na nasze towarzystwo, szczególnie starsze pokolenie…

– U nas wszystko jest prostsze, jak wy tu żyjecie? – dziwili się zatroskani rodzice.

Warszawa podobała im się, ale potrzebowali przewodnika i oparcia, dopiero wtedy czuli się bezpiecznie. Weekendy były prawdziwym dopustem bożym.

– Czuję się jak pracownik biura podróży – jęczał Jacek, zdejmując buty i masując obolałe stopy.

Zaliczyliśmy tego dnia mnóstwo atrakcji – zoo z Felkami, maraton po Starym i Nowym Mieście z wujem Antonim i ciotką Jagną. Ten dzień nie miał końca, a przecież obiecaliśmy jeszcze dzieciakom wyjście na basen. Czekały na to przez cały dzień.

– Zjeżdżalnie, bicze wodne, jacuzzi, u nas nie ma takich obiektów – kiwał głową Antoni; popierał i przyzwalał, ale się nie wybierał – jego dziećmi mieliśmy się zająć my.

– Musimy porozmawiać z rodziną, wytyczyć granice – mamrotał Jacek.

– Obrażą się – odpowiadałam półgębkiem i na tym się kończyło.

Byliśmy świadomi, że nikt nie zrozumie naszych problemów. Powiedzą, że to czarna niewdzięczność, że Warszawa nas zepsuła, zapomnieliśmy o świętym prawie gościnności.

Z pomocą przyszedł nam przypadek, a raczej wypadek. 

Radźcie sobie sami

Obudziły mnie dziwne dźwięki. Słyszałam coś, czy mi się zdawało? Ktoś cicho pojękiwał.

– Jacek! – oprzytomniałam w mgnieniu oka. – Co ci jest?

Mąż leżał zwinięty w kłębek i tłumił jęki. Ostry ból kompletnie go sparaliżował. Nigdy wcześniej nie zetknęłam się z takimi objawami. Wystukałam numer pogotowia i wezwałam karetkę.

Zanim przyjechał lekarz, sytuacja zmieniła się. Jacek zczołgał się z łóżka, spróbował wyprostować i zawył z bólu.  Dosłownie orał paznokciami ścianę. Byłam przerażona, on zresztą też. Sygnał karetki powitałam jak wybawienie.

– Atak kolki nerkowej – zawyrokował lekarz. – To bardzo bolesna przypadłość. Zaraz podamy znieczulenie. 

Po zastrzykach Jacek poczuł się o tyle lepiej, że o własnych siłach wsiadł do karetki. W oczach nie miał już tego zwierzęcego strachu, kryzys minął. Poczułam taką ulgę, że nogi ugięły się pode mną.

– Trzymam cię – mocna ręka złapała mnie za łokieć, usiadłam na kanapie.

Wuj Antoni. Zupełnie zapomniałam o gościach. Tłoczyli się teraz w korytarzu i kuchni, z ożywieniem omawiając wypadki poranka.

– Zbieraj się, jedziemy – Lucek zadzwonił kluczykami od samochodu.

– Dokąd?

– Za Jackiem! Przecież nie zostawimy go samego w szpitalu.

– Ale nie znasz miasta, nie trafisz.

– A od czego GPS? – Janka wymachiwała mi komórką przed nosem.

– Spokojnie, ja poprowadzę tatę.

Do szpitala dojechaliśmy bez problemu

Szłam korytarzami, szukając właściwego oddziału. Wokół żywego ducha, tylko zimne światło jarzeniówek. Wreszcie znalazłam właściwe drzwi i dyżurkę. Jacek odpoczywał nafaszerowany lekami, był blady, ale spokojny. Usiadłam obok.

– Przepraszam, że cię zostawiam z tym wszystkim – szepnął Jacek.

– Najważniejszy jesteś teraz ty – poczułam palące łzy pod powiekami.

Zamknęłam oczy. Nie mogłam teraz się rozpłakać.

– Zdrowiej, chłopie – wuj Antoni stanął za mną niespodziewanie. – My się wszystkim zajmiemy. Z rodziną nie zginiesz, no nie?

– Gdzie Janka? – obudziło się we mnie poczucie odpowiedzialności.

– Siedzi w samochodzie. Pilnuje. Ja tam nie wiem, czy tutaj bezpiecznie. Tyle się słyszy o złodziejach…

Jacek został w szpitalu, a ja wróciłam do domu pełnego krewnych. Postanowiłam, że rzucam obowiązki, pal diabli gościnność. Jacek jest najważniejszy! Jutro do niego jadę!

Rodzina była sama. Nie wiem, co robili, jak spędzali czas. Jedno jest pewne – musieli coś jeść, bo i ja żywiłam się wieczorami tym, co podała mi ciotka. Po dwóch dniach zbuntowała się.

– Toż to istny kołchoz do wykarmienia – załamała ręce. – Felkowie, mój Antoni i Lucjan z rodziną. Cały dzień przy garnkach stoję, a ile potem zmywania… Nie wiem, dziecko, jak ty to wszystko robiłaś. Młodsza jesteś, to pewnie sprawniej ci szło. Ja muszę odpocząć, wyjeżdżamy… Nie zatrzymuj mnie, już wysłałam Antoniego na dworzec po bilety.

Wujostwo wyjechali  i stanęliśmy w obliczu klęski głodowej. Ja ukrywałam się w szpitalu u Jacka, a reszta nie miała ochoty na kucharzenie. Żywili się fast foodami i coraz częściej narzekali. Szczególnie Lucjan niepokoił się o swój cholesterol.

– Może coś do nich dotrze – śmiał się Jacek, kiedy relacjonowałam mu ostatnie wydarzenia.

Po kolei rodzina opuszczała nasz dom. Zanim Jacka wypisano, ostatni gość odjechał.

– Cudownie – przeciągnęłam się zadowolona. – Nareszcie sami.

– Prawie brakuje mi tego zamieszania, przyzwyczaiłem się czy co? – Jacek chichotał w kułak.

Minęły już dwa miesiące. Rozkoszujemy się spokojem i prywatnością. Mam nadzieję, że rodzina coś zrozumiała, chociaż ostatnio dzwonił wuj Antoni i dopytywał się, czy mój Jacek już wyzdrowiał…

Czytaj także:
„Żyłam w cieniu byłej żony Borysa. Dziecko z wpadki i skromny ślub uświadomiły mi, że nigdy nie pokocha mnie równie mocno”
„Byłem zazdrosny o wnuka. To mną na starość żona miała się opiekować i gotować mi zupki, a nie temu dziecku”
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”

Redakcja poleca

REKLAMA