„Nadopiekuńczy zięć odebrał nam prawo bycia prawdziwymi dziadkami. Najchętniej zamknąłby wnuczki pod kloszem”

Nieszczęśliwi dziadkowie fot. Adobe Stock, Fabio
„Miałem już dość! Nie chciałem się z zięciem kłócić, ale czasem padały zarzuty tak absurdalne, że nie wiedzieliśmy, co robić. Wieczne pretensje, żale i reprymendy. Skoro ciągle narażamy ich bezpieczeństwo i dobre wychowanie, to lepiej, żeby były z rodzicami”.
/ 26.05.2022 18:15
Nieszczęśliwi dziadkowie fot. Adobe Stock, Fabio

Uważam, że ja i moja żona jesteśmy dobrymi dziadkami. Takimi, którzy uwielbiają rozpieszczać swoje wnuki. Jeszcze zanim pojawiły się na świecie, oszaleliśmy na ich punkcie. Żona kupowała ciuszki w hurtowych ilościach, a ja wyremontowałem córce i zięciowi pokój dla bliźniaczek.

Kiedy dziewczynki przyszły na świat, nasz entuzjazm nie osłabł ani odrobinę. I choć maluszki dawały popalić, byliśmy na każde wezwanie dzieci. Zdarzało się, że żona zostawała u nich nawet kilka razy na noc, żeby wstawać do bliźniaczek.

A gdy tylko podrosły, zaczęliśmy je brać do siebie, żeby córka z mężem mogli trochę odetchnąć. Pamiętaliśmy, jak trudno jest wychowywać małe dzieci, a poza tym towarzystwo tych dwóch wesołych i psotnych brzdąców dawało nam mnóstwo satysfakcji.

Zaliczyliśmy nawet wyjazd z trzyletnimi dziewczynkami nad morze, mimo że znajomi odradzali nam ten pomysł.  Ale my byliśmy gotowi. W ciągu roku spędzaliśmy z nimi tyle czasu, że doskonale wiedzieliśmy, jak o nie zadbać, jak się nimi zajmować. Energii i zapału też nam nie brakowało.

Było wspaniale i – co najważniejsze – przywieźliśmy dziewczynki z powrotem całe i zdrowe. Szczęśliwe, wybawione, opalone i zakochane w nas zupełnie. Dzieci też wypoczęły i zdążyły stęsknić się za pociechami. Od tego czasu braliśmy dziewczynki do siebie niemal co drugi weekend.

Igły z dywanu pozbierane, jasne!

– Ale uważajcie na nie. I tylko bardzo was proszę, nie karmcie ich słodyczami – wzdychał za każdym razem zięć.

– I niech nie oglądają telewizji do późna. Aha, i jeszcze jedno. Tato, czy poprzykręcałeś wszystkie meble do ściany, jak cię prosiłem? – dodawał.

– Tak, tak.

– Wszystkie?

– No jasne.

Pozabezpieczałem bardzo dokładnie, bo wiedziałem, jak czuły jest Tomek na punkcie zdrowia i bezpieczeństwa swoich dzieci. Był dobrym ojcem i z jednej strony, bardzo mnie ta jego uważność cieszyła. Ale z drugiej, mocno odbijała się na naszych relacjach.

Pierwszą drażliwą kwestią było bezpieczeństwo. Nasze standardy w tej kwestii regularnie odbiegały od wymagań zięcia. Na przykład nie dość mocno zapinaliśmy małym pasy od fotelików samochodowych.

Zawsze starałem się to robić z wyczuciem – tak, żeby pasy trzymały porządnie, a jednocześnie dzieciom było wygodnie. Wydawało mi się, że znajduje równowagę między jednym a drugim. Zięć był innego zdania. Za każdym razem, gdy przywieźliśmy je do domu, nachylał się do nich i wsuwał palce, między pasy a ramionka dzieci.

– Tato… – pojękiwał. – Znowu za słabo. Mówiłem…

– Ale przecież już jest naprawdę mocno. Zwracam na to uwagę.

– Ja wiem, rozumiem. Ale musisz się jeszcze postarać.

Drugą kwestią było zabezpieczenie naszego mieszkania. Pozaklejałem specjalnymi gumkami rogi stołów i mebli, przymocowałem wszystkie regały do ścian, pozatykałem kontakty, a i tak zawsze znalazło się coś, co można mi było wytknąć, do czego się przyczepić.

Problemem były chybotliwe kolumny od sprzętu grającego, niebezpieczny dla maluchów rowerek treningowy czy zakręcone na amen płyny stojące w szafce w toalecie.

– Ale przecież one chodzą tam tylko z nami. Nie załatwiają się jeszcze same – tłumaczyłem.

– Nieważne. Mogą przypadkiem tam wejść, jak zostawisz drzwi otwarte.

– Okej, okej. Przeniesiemy.

Nawet z prezentami był kłopot

Stosowaliśmy się do tych wszystkich reguł, ale czasem padały zarzuty tak absurdalne, że nie wiedzieliśmy, co robić. Jak na przykład te, że nasze dywany mają za długie włosie i dziewczyny wyrywają z nich kępki materiału, którymi mogą się zakrztusić. Albo te o zamiłowaniu mojej żony do szycia. „Bo na pewno macie na podłodze mnóstwo pogubionych igieł i małe się pokaleczą”.

Inną sprawą były kwestie zdrowotne i wychowawcze. Zięć z córką uznali, że nie możemy karmić naszych wnuczek słodyczami. Mogliśmy im dawać łakocie tylko w ich towarzystwie. Nie dowierzali nam.

Byli pewni, że dziewczynki podczas pobytu u nas zjadają kilogramy czekolady i żelków. Zaprzeczaliśmy, ale oni niby żartem, ale jednak serio, powątpiewali. Znosiliśmy ten zakaz, choć było nam niezmiernie przykro, gdy patrzyliśmy, jak dziewczyny w domu jedzą czekoladę lub lody, a u nas muszą pościć.

Podobnie było z telewizją. Tomek pilnował, żeby dziewczynki oglądały jej jak najmniej. Kiedy więc dzwonił do nas wieczorem, żeby powiedzieć małym „dobranoc”, zawsze pytał, czy mamy włączony telewizor. Przełykałem złość i odpowiadałem, że tak, owszem, że oglądam wiadomości. Kłamałem. Na ekranie leciały bajki. Od czasu do czasu dziewczynki zdradzały się z tą naszą małą tajemnicą i robiła się z tego chryja.

Chcieliśmy naszym wnuczkom kupować to, co najlepsze, co im się zamarzyło. Ale nie było nam wolno. Każdy prezent, wszystko, co chcieliśmy im kupić, należało skonsultować z zięciem albo z córką. Żeby czasem nie kupić czegoś niebezpiecznego, mało wychowawczego czy zbyt drogiego.

Trochę ich rozumiałem w tej kwestii, ale natura dziadka się we mnie jednak buntowała.

– Rany, przecież my od tego jesteśmy. Mnie też dziadkowie rozpuszczali. To normalne.

– Oj, nie złość się. Dobrze, że o dzieci dbają. Musimy się podporządkować. Trudno – uspokajała mnie żona.

Ale jednego dnia zięć rozeźlił mnie tak okrutnie, że już nie udało się jej mnie ostudzić. Musiałem wejść na wojenną ścieżkę. A poszło o ryby – moje ukochane hobby, którym zajmuję się od lat.

Nie spuszczamy ich z oka, nic się nie może stać!

Sara i Sonia miały wtedy już po cztery lata i można było z nimi robić wiele fajnych rzeczy. Wtedy właśnie postanowiłem, że zabiorę żonę i dziewczynki na łowisko. Supermiejsce pod miastem. Zapakowałem wszystkie trzy do samochodu, zaciągnąłem pasy bezpieczeństwa najmocniej, jak się dało, i pojechaliśmy.

Dzieciaki były zachwycone. Najpierw bawiły się wędkami i wszystkimi kolorowymi akcesoriami, a potem wpatrywały się, jak zaczarowane w spławik. Gdy wyciągnąłem rybę, dostały takiego szału, że uciszali nas wędkarze z sąsiednich pomostów. To była wspaniała przygoda. Do czasu… aż zadzwonił zięć.

– Cześć, jak tam dzieci? – zapytał.

– Dobrze. A nawet wyśmienicie. Jesteśmy na rybach i dzieci bawią się wspaniale. Słyszysz, jak pokrzykują? Złowiliśmy rybę, a teraz ją uwolnimy, bo się tego domagają.

– Gdzie jesteście!?

– No, na rybach… – straciłem rezon, bo już znałem ten jego ton.

Już mu się coś nie podobało.

– Tato, no czyś ty zwariował?! Takie maluchy na ryby!?

– Tomek, ale co im się tu może stać? – zgłupiałem.

– No jak to co? Woda, pomost, chwila nieuwagi. Nietrudno sobie chyba wyobrazić tragedię?!

– Jaką tragedię, synu, co ty mówisz? – zaczynałem się naprawdę złościć.

– Tato, ja się nie czepiam, ale nie jesteś już pierwszej młodości. Zakręci ci się w głowie, zachwiejesz się, no i nieszczęście gotowe. A kto wtedy dzieci wyciągnie z wody?

– No ja! Przecież umiem pływać. A poza tym nie mam zawrotów głowy. W ogóle jestem zdrowy! Co ty mówisz? Pierwsze słyszę, żeby łowienie ryb było niebezpieczne.

– Ja nie chcę dyskutować na ten temat. Chciałbym po prostu, żebyś ich ze sobą nie brał, okej?

No i wtedy we mnie pękło. Miałem już dość!

Przekazałem słuchawkę żonie, a sam oddaliłem się na chwilę, żeby złapać kilka porządnych, uspokajających oddechów. Nie przechodziło. Dalej byłem wściekły.

Dzieci odwieźliśmy tego samego dnia. Nie byłem szczególnie miły, ale też starałem się ukryć negatywne emocje. Nie chciałem się z zięciem kłócić. Mimo to zamierzałem mu coś w kolejnych dniach uzmysłowić. Podzieliłem się tym planem z żoną i ona – o dziwo – też przystała na mój pomysł.

Doszliśmy do wniosku, że nie będziemy brać wnuczek do siebie. Skoro ciągle narażamy ich bezpieczeństwo i dobre wychowanie, to lepiej, żeby były z rodzicami. Przez kolejny miesiąc ani razu nie zaproponowaliśmy, że weźmiemy dzieci.

Chciało mi się śmiać, gdy wychodziliśmy z domu córki w piątek i tylko się żegnaliśmy, nie zapowiadając przejęcia wnuków. Córka i zięć wymieniali między sobą zdziwione spojrzenia… Zwyczaj był taki, że to my wychodziliśmy z inicjatywą, a oni przystawali na propozycję. Zawsze!

Wiedzieliśmy, że muszą być bardzo stęsknieni za wolnością. I mieliśmy rację. Po czterech tygodniach zadzwoniła córka.

Przełamała się

– Słuchaj, tato, moglibyście wziąć dziewczyny w weekend. Mamy imprezę u znajomych i…

– Nie da rady. Jesteśmy umówieni.

– Okej, a w następny? Szykuje nam się impreza firmowa u Tomka.

– Też odpada – odpowiedziałem, a w słuchawce zapadła cisza.

– Tato, czy wszystko w porządku?

– Tak, a o co chodzi?

– No, że nie bierzecie dzieci… Coś się stało? Jesteście chorzy?

– Nie, wszystko w porządku z nami. Ale skoro pytasz, to ci wyjaśnię

No i spokojnie, powoli jej wszystko wytłumaczyłem. Próbowała protestować, bronić męża, ale ja zbijałem jej argumenty. Powiedziałem stanowczo, że nasza opinia się nie zmieni i dopóki nie będziemy traktowani z zaufaniem, na które zasłużyliśmy, nie bierzemy bliźniaczek do siebie.

Wyjaśniłem jej, że nie mam zamiaru rozpuścić dziewczynek, ale nie mogę wszystkiego im odmawiać. Słodyczy, telewizji, prezentów, rozrywek, a nawet wyprawy na ryby. Odpowiedziała, że rozumie i że pogada z mężem. Rozłączyliśmy się bez gniewu.

Na efekty naszej rozmowy nie czekaliśmy długo. Jeszcze przed weekendem córka zadzwoniła z przeprosinami i obiecała, że zarówno ona jak i Tomek będą bardziej wyrozumiali w kwestii dziewczynek.

He, he, musiało im zależeć na tej imprezie! Powiedziałem, żeby je do nas przywieźli. Spędziliśmy z małymi miły weekend, ale najśmieszniej było, jak przyjechali po nie rodzice. Gdy weszli – a było to już późnym wieczorem w niedzielę – dziewczynki siedziały przed telewizorem i oglądały bajki. Przyznaję, że posadziłem je tam nieprzypadkowo. Chciałem sprawdzić, czy zięć coś powie.

Patrzyłem na niego ukradkiem

Zaraz poczerwieniał i zaczął pocierać czoło – zawsze tak robi, gdy jest poirytowany. Nie odezwał się jednak. Córka w ogóle udawała, że nic się nie dzieje. Uznałem to za dobry znak, ale nie byłbym sobą, gdybym się nie upewnił.

– Czekoladkę? – zapytałem, podsuwając dziewczynkom po kosteczce ich ulubionej mlecznej; od razu chapnęły.

– A kolacja?! – wykrzyknął zięć.

– Już jadły. Bardzo zdrową. Jajecznicę, chlebek z wędliną i ogórki. To tylko taki mały deserek – uśmiechnęła się żona, która też rozpoznała moją grę.

– Ale…! – zięć nabierał purpury i próbował coś wtrącić, ale wtedy córka spiorunowała go wzrokiem.
No i umilkł.

Nie odzywał się już wcale. Powiedział tylko na odchodne „cześć” i uśmiechnął się z przymusem. Gdy wyszli, zaczęliśmy się z żoną śmiać. Od tego dnia minęło właśnie pół roku. Tomek przyzwyczaił się już, że u dziadków panują nieco inne zasady, i z nimi nie walczy.

Nawet nie czerwienieje, gdy rozpieszczamy Sarunię i Sonię. Zaakceptował też nasze standardy bezpieczeństwa. Choć i my ciągle szanujemy większość jego wymagań. Można powiedzieć, że się dogadaliśmy. Nareszcie!

No cóż, uciekliśmy się do szantażu. Przyznaję, nie jestem z tego dumny, ale była to jedyna metoda. W końcu dziadek i babcia muszą zawalczyć o swoją niezależność i prawo do rozpieszczania wnucząt, prawda? 

Czytaj także:
„Była dziewczyna mojego męża przez 3 lata ukrywała, że ma z nim dziecko. Wyjawiła prawdę dopiero po śmierci Adama”
„Opieka nad chorą matką wysysała ze mnie resztki energii. Przegrałam walkę, oddałam ją do ośrodka i niczego nie żałuję”
„Wnuk udawał, że wspiera mnie w chorobie, ale jego złote serce było tylko marną atrapą. Gówniarz mnie okradał”

Redakcja poleca

REKLAMA