„Na wysokim stanowisku w korpo miałem świat u stóp. Z dnia na dzień wylądowałem na kasie w markecie i jestem szczęśliwy”

Z korporacji trafiłem na kasę do supermarketu fot. Adobe Stock, Pixel-Shot
„Oczywiście nie powiedziałem im o sobie całej prawdy, ale też nie nakłamałem. Kiedy zapytali, czy kiedykolwiek coś sprzedawałem, zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że całe życie zajmowałem się handlem. Ale zamiast o mojej nowoczesnej firmie i kontraktach na bajońskie kwoty, opowiedziałem o małym ulicznym stoisku, z którego sprzedawałem warzywa”.
/ 22.04.2023 12:30
Z korporacji trafiłem na kasę do supermarketu fot. Adobe Stock, Pixel-Shot

Przyszedłem do biura jak zwykle przed czasem. Zaczynaliśmy o dziewiątej, ale przyzwyczaiłem się, że moja żona Ewa do swojej pracy w szkole wychodziła godzinę wcześniej i zabierała ze sobą Emilkę, bo przedszkole jest po drodze. To po co miałem siedzieć w domu, marnując czas, skoro tutaj zawsze jest tyle do zrobienia? Właśnie zaparzyłem w automacie kawę i zabrałem się za przeglądanie raportu, kiedy zadźwięczał dzwonek telefonu:

Dzień dobry, pracusiu, wiedziałam, że już jesteś – świergotała sekretarka. – Szef pyta, o której możesz się z nim zobaczyć. Masz do wyboru godziny: 10, 10 albo... 10 – dowcipkowała.

Ucieszyłem się, że to będzie miły dzień

„Szef przecież nie umawia się przez sekretarkę bez powodu, na pewno ma więc dla mnie jakąś nagrodę” – myślałem sobie. „Może za tego ostatniego zdobytego klienta, dzięki któremu skoczyliśmy w rankingu działów o kilka oczek do góry?”.Zastanawiałem się, ile mogę dostać i szybko postanowiłem przeznaczyć te pieniądze na wycieczkę do Egiptu, którą kiedyś obiecałem moim dziewczynom. „Dzięki nagrodzie wystarczy nam na dodatkowy tydzień i jedną gwiazdkę więcej na hotelu. Popłyniemy na wycieczkę Nilem, ponurkujemy, obejrzymy piramidy – ale się Ewa i Emilka ucieszą!”. Nie dziwcie się więc, że to, co powiedział mi szef, długo odbierałem jako żart. Musiał powtórzyć kilka razy, zanim dotarło do mnie, że… właśnie zostałem zwolniony.

– Są redukcje i cięcia w całej firmie – tłumaczył mi przełożony. – Miałem do wyboru: zwolnić dwie osoby zarabiające mniej albo jedną zarabiającą więcej. Zrozum, zrobiłem to dla dobra całego działu. A ty jesteś świetny, na pewno szybko znajdziesz nową pracę.

Pół godziny później stałem przy wyjściu z kartonowym pudłem, które dostałem od firmy na spakowanie moich rzeczy. Niewiele tego było: dwa rodzinne zdjęcia w ramkach, kubek z napisem „To jest kubek najlepszego pracownika”, ubiegłoroczny kalendarz, jakieś zupki w proszku. Kiedy wychodziłem, koledzy – których jeszcze niedawno traktowałem jak rodzinę – mówili krótko: „Na pewno będzie dobrze” i szybko wbijali wzrok w komputery. Szczęściarze, wciąż mogli w nich czytać swoje raporty.

– 32 złote 99 groszy proszę. Czy ma pan kartę stałego klienta? – zza kasy patrzyły na mnie zmęczone oczy czterdziestokilkuletniej kobiety.

Miała szarą cerę, szare włosy i zmechacony golf w szarym kolorze wystający spod firmowego uniformu. Kiedy wyciągnęła rękę po banknot, zobaczyłem, że ma obgryzione paznokcie.

„Też niedługo będę tak wyglądał” – pomyślałem.

Mijał czwarty miesiąc, od kiedy wyszedłem z pudłem z mojej kochanej firmy, z której zwolniono mnie dla dobra innych. Ochroniarzowi, którego poprosiłem o otwarcie bramki, bo mój identyfikator już nie działał, z wrażenia odjęło mowę. Wcześniej nieraz widział mnie na tablicy w hallu głównym, na której co miesiąc wywieszano zdjęcia najbardziej efektywnych pracowników. Nie pamiętam, jak dojechałem na nasze osiedle, ani co robiłem po wejściu do mieszkania. Ewa, po powrocie ze szkoły, zastała mnie siedzącego nieruchomo na kanapie. Patrzyłem bezmyślnie w jakiś punkt na ścianie i byłem całkowicie zdrętwiały. Moja żona zareagowała mniej emocjonalnie i po szybkim otrząśnięciu się z informacji, że zostałem bez pracy, zadała mi kilka konkretnych pytań.

Czy dostałem odprawę? Świadectwo pracy?

Do jakich znajomych mógłbym się odezwać, szukając nowego zajęcia? Jak wysoką mamy ratę kredytu? Odpowiadałem monosylabami, ale Ewa się nie poddawała. Po wyciągnięciu ze mnie wszystkich potrzebnych informacji, szybko zrobiła plan i zaordynowała:

Na szczęście masz trzymiesięczny okres wypowiedzenia, a więc przez ten czas na konto będzie wpływać twoja pensja. Jutro napiszemy CV i list motywacyjny, najpierw roześlesz je do wszystkich znajomych, potem dasz ogłoszenie w gazecie, zarejestrujesz się też na portalach pracowych. Z twoimi kwalifikacjami przez ten czas na pewno coś znajdziesz, nie mamy się o co martwić – pocieszała.

Jednak kiedy po miesiącu wysyłania CV, obdzwaniania znajomych, znajomych znajomych i ich znajomych, nie pojawił się nawet promyk nadziei na nowy etat, uznaliśmy wspólnie, że trzeba obniżyć wymagania. Po drugim miesiącu zaczęliśmy się z żoną zamieniać rolami. Teraz to ona wzięła dodatkowe korepetycje i wracała coraz później do domu, a ja zajmowałem się zakupami, sprzątaniem i gotowaniem. Ustaliliśmy wspólnie żelazny plan: żadnych zbytków (żegnaj kino, wypady do kawiarni i wakacje nad morzem), jadania na mieście, nawet zakupów w osiedlowym sklepie. Za to zacząłem regularnie bywać w supermarkecie. Po trzech miesiącach na konto przestała wpływać moja dawna pensja, a ja wciąż od kolejnych potencjalnych pracodawców słyszałem: „Panie Krzysztofie, piękne osiągnięcia, gratuluję. Ale z nimi to nie do nas, musi pan startować wyżej. My potrzebujemy szeregowych pracowników, zanudzi się pan u nas”. Jak ja wtedy marzyłem o najbardziej nudnej i szeregowej pracy, za najbardziej nawet szeregową płacę! Ale wiedziałem, że nikt mi w to nie uwierzy i zamiast mnie przyjmie stażystę – za darmo. Żeby choć trochę odciążyć Ewę z obowiązku utrzymania rodziny, co jest przecież zadaniem mężczyzny, zostałem mistrzem tanich zakupów i taniego gotowania. Dzięki temu mimo ograniczeń w budżecie, nadal jadaliśmy smacznie i zdrowo, a pieniędzy wystarczało na opłacenie wszystkich rachunków. Mój maleńki wkład w zapewnienie nam godziwego bytu polegał na studiowaniu gazetek informujących o promocjach, zbieraniu zniżkowych kuponów, wyszukiwaniu trzech produktów w cenie dwóch.

Byłem w tym naprawdę dobry

I właśnie wtedy, wychodząc z supermarketu z torbami pełnymi zakupów za 32 złote 99 groszy, zobaczyłem na drzwiach ogłoszenie: „Jeśli chcesz dołączyć do naszego zespołu…”. Przyjęli mnie. Oczywiście nie powiedziałem im o sobie całej prawdy, ale też wcale jakoś strasznie nie nakłamałem. Kiedy zapytali, czy kiedykolwiek coś sprzedawałem, zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że całe życie zajmowałem się handlem i że szło mi to całkiem dobrze. Ale zamiast o mojej nowoczesnej firmie i kontraktach na wielotysięczne kwoty, opowiedziałem o małym ulicznym stoisku, z którego sprzedawałem warzywa zakupione o świcie na giełdzie. Nigdy wcześniej nie przeszło mi przez myśl, że będę się tak cieszył, bo zostałem kasjerem w supermarkecie! Ale mój zapał ostygł równie szybko, jak się narodził – okazało się, że z trybów machiny korporacyjnej, wpadłem w tryby machiny marketowej. Nie, nie było nawet tak źle, jak o tym piszą w gazetach: nie musieliśmy siedzieć na kasie w pampersach, ani wychodząc, rozbierać się do bielizny, żeby pokazać, że nic nie wynosimy. Byłoby prawie normalnie, gdyby nie to, że czułem się jak prawdziwy robot z wgranymi zdaniami: „Dzień dobry. Czy ma pani kartę stałego klienta?”, „Czy ma Pani może dwa grosze? Nie szkodzi, zaraz wydam i bez nich”, „Przykro mi, że nie ma już kukurydzy po 1,29 zł. Ta promocja obowiązywała do wczoraj, o, tu jest to napisane”, „Proszę pani, ta kasa jest już zamknięta, proszę nie ustawiać się w kolejce” i jak bardzo bym się nie starał i nie był grzeczny, klienci i tak byli niezadowoleni, w najlepszym wypadku wyzywając mnie od idiotów.

Frustrację pogłębiła informacja o wysokości przelewu na konto: no cóż, celebrowałem z rodziną jedno wyjście na lody, ale jak bardzo bym się nie starał, na wakacje – nawet najskromniejsze – w tym roku na pewno nie pojedziemy. Nie wiem, jakbym to wszystko znosił, gdyby nie ludzie, z którymi pracowałem. Nie byli tak wyluzowani jak koledzy z mojej poprzedniej pracy, w rozmowie nie wtrącali modnych angielskich słówek i nie zwracali się do szefa po imieniu, ale szybko zrozumiałem, że zawsze mogę na nich liczyć. Chociaż każde z nich miało własne problemy, przy których moje wydawały się nawet niewarte wspomnienia.

– Na pewno nie pomylili się w liczeniu? Zabrakło mu tylko….? – nie dosłyszałem o czym rozmawiali Grażyna z Witkiem, ale w tonie ich głosów wyczuwałem zmartwienie.

Witka lubiłem szczególnie, bo był jedynym oprócz mnie mężczyzną w tym babińcu. Do pracy w markecie wciągnęła go żona Grażyna, kiedy stracił posadę urzędnika w – nomen omen – urzędzie pracy.

To bardzo życzliwi i pomocni ludzie

Chociaż widać, że w domu im się nie przelewa i razem z trzema synami mieszkają w małym mieszkaniu wynajmowanym na przedmieściach. Najstarszego z chłopców znałem z widzenia, bo kiedy Grażynie wypadał wieczorny dyżur bez Witka, przyjeżdżał po nią, żeby nie musiała wracać sama po ciemku na te ich peryferia. To właśnie o nim rozmawiali teraz rodzice: Michał w przyszłym roku zdaje maturę, jest bardzo zdolny, ma talent zwłaszcza do języków obcych i chciałby pójść na anglistykę, ale wiadomo, że przydałby mu się dodatkowy kurs z języka. Rodziców nie stać na jego opłacenie i chłopak miał nadzieję, że zapłaci za niego sam ze stypendium naukowego. Ale teraz okazało się, że go nie dostanie, bo do wymaganej średniej zabrakło mu kilku punktów: nie radzi sobie z chemią i bez pomocy nie potrafi poprawić się z trójki plus na czwórkę. Na to hasło odwróciłem się na pięcie i nie zważając na to, że mam przerwę śniadaniową, poszedłem szybko w ich kierunku, połykając w drodze ostatni kęs pasztetu. Uprzedziwszy ich krótko, że przypadkiem usłyszałem ich rozmowę, przeszedłem do rzeczy:

Moja żona uczy chemii. Jeśli Michał chce, na pewno chętnie mu pomoże.

Witek i Grażyna nie musieli nic mówić, bo ich pełne wdzięczności spojrzenia mówiły wszystko. Jest późne czerwcowe popołudnie. Niebo zasnuły granatowe chmury i za chwilę pewnie znowu spadnie deszcz, ale mnie jest lekko i radośnie. Godzinę temu do marketu wpadł Michał.

– Poprawiłem chemię, dostanę stypendium! – skakał z radości.

Witek wyrósł obok jak spod ziemi

– Dziękuję stary – klepnął mnie po ramieniu. – Dzięki waszej pomocy chłopakowi będzie lepiej.

No pewnie, że będzie, każdemu kiedyś będzie. Trzeba tylko w to wierzyć. Ja wierzę, chociaż nadal pracuję nie za biurkiem, tylko za kasą. Bo wiecie co? Kiedy dwa miesiące temu Witek i jego syn przyszli do nas z pierwszą „oficjalną” wizytą przedstawić się mojej żonie, Emilka kończyła akurat coś malować. To było morze, nad które tak chciała pojechać, a ja nie miałem jej za co tam zabrać. Od słowa do słowa okazało się, że kuzyn Witka ma letni dom nad Bałtykiem. Wynajmuje go znajomym za to, żeby opiekowali się posiadłością. Jednak ten, który miał tam rezydować na przełomie czerwca i lipca, właśnie się poważnie rozchorował.

– Może mielibyście ochotę go zastąpić? – zapytał dyplomatycznie Witek.

Wyjeżdżamy pojutrze. Widzisz, Emilko? Przecież obiecałem, że zabiorę cię nad morze. I tak oto zostałem kasjerem w supermarkecie.

Czytaj także:
„Wiedziałam, że szef jest humorzasty, ale teraz przeciągał strunę. Chciałam mu pomóc, ale takiej odpowiedzi się nie spodziewałam”
„Wdałam się w romans z szefem wszystkich szefów. Czuję się jak Kopciuszek, który wreszcie spotkał swojego księcia”
„Szef dyskryminował mnie w pracy, bo jestem kobietą. Zaciągnęłam drania do łóżka, żeby dopiąć swego i dostać awans”

Redakcja poleca

REKLAMA