„Na widok psa, kuliłem się w sobie ze strachu. Jednak by zdobyć serce uroczej właścicielki, pokonałem paskudną traumę”

Zakochana para z psem fot. Adobe Stock, ksuksa
„Musiało minąć trochę czasu, zanim oswoiłem się z jego obecnością. Na szczęście był dla mnie bardzo wyrozumiały. Nie narzucał się, nie próbował się na siłę przymilać. Czekał, aż sam zrobię pierwszy krok. Pogłaszczę go, przytulę i pokocham jak przyjaciela”.
/ 26.07.2022 17:15
Zakochana para z psem fot. Adobe Stock, ksuksa

Nigdy nie lubiłem psów. Bałem się ich. Nie wiem dlaczego, bo żaden mnie nie zaatakował, ale taka była prawda. Gdy na mojej drodze pojawiał się jakiś psiak, kuliłem się w sobie i szybciutko przechodziłem na drugą stronę ulicy.

Nieraz słyszałem od właścicieli, że nie mam się czego obawiać, bo Pimpuś, Misio czy Azor to najłagodniejsze stworzenia pod słońcem i nic mi nie zrobią, ale im nie wierzyłem. Tak było, gdy byłem mały, tak było gdy dorosłem i założyłem rodzinę. Przez następne lata żona, a potem także synowie błagali, byśmy przygarnęli choćby malutkiego pieska, ale nie chciałem o tym słyszeć.

Na samą myśl, że miałbym zamieszkać pod jednym dachem z czworonożnym agresorem, oblewał mnie zimny pot. Choć więc kochałem moich bliskich nad życie, konsekwentnie mówiłem: nie. Każdy pies był dla mnie wrogiem i nie sądziłem, że to się kiedykolwiek zmieni. A jednak…

Wszystko zaczęło się ubiegłej zimy

Mieszkałem już wtedy sam, bo żona zmarła na raka, a dorośli synowie rozjechali się po świecie. I nie za dobrze radziłem sobie z tą samotnością. Przed pandemią wychodziłem chociaż do biura, codziennie spotykałem się z ludźmi. A wtedy?

Siedziałem zamknięty w czterech ścianach, bo szef uznał, że mogę pracować zdalnie. Jedyną moją rozrywką były spacery. Równiutko o siedemnastej wyłączałem komputer i niezależnie od pogody szedłem na co najmniej godzinę do pobliskiego parku.

W trakcie tych spacerów zawsze bacznie rozglądałem się wokół siebie i sprawdzałem, czy w pobliżu nie czai się jakiś pies. Co prawda właściciele czworonogów zazwyczaj stosowali się do regulaminu i nie spuszczali swoich pupili ze smyczy, ale wolałem być ostrożny. Czułem, że w końcu znajdzie się taki, który uzna, że jego psiak ma prawo swobodnie pobiegać. Jak się okazało, słusznie.

Proszę pani! Psy trzeba tu trzymać na smyczy

Tamtego dnia jak zwykle wybrałem się na spacer po parku. Ledwie jednak skręciłem w ulubioną alejkę, usłyszałem za plecami podejrzany hałas. Odwróciłem się i zamarłem. W moim kierunku biegł pies. Jasny, wielki, włochaty i przerażający.

Chciałem uciec, ale ze strachu nie mogłem ruszyć się z miejsca. Serce waliło mi jak oszalałe, pot lał się po plecach, bo wyobraźnia podpowiadała mi najczarniejsze scenariusze. W myślach niemal już żegnałem się z tym światem. I nagle…

– Sabat, chodź tu do mnie natychmiast! – usłyszałem donośny głos. Pies wyhamował, zastygł na moment w bezruchu i zawrócił w stronę stojącej nieopodal kobiety. Z tego przerażenia wcześniej jej nie dostrzegłem. Strach ustąpił i poczułem złość.

– Czytać pani nie umie czy co? Na tablicy przy wejściu do parku jest wyraźnie napisane, że psy można wprowadzać tylko na smyczy! – ryknąłem.

– Przepraszam, spuściłam go tylko na chwilę. Ma mnóstwo energii i chciałam, żeby sobie pobiegał! – odkrzyknęła i przypięła smycz do obroży psa. To jednak wcale mnie nie uspokoiło.

– Mam gdzieś pani przeprosiny! Mogłem wylądować w szpitalu albo nawet umrzeć! Przecież ten potwór omal nie rzucił mi się do gardła! – ciągnąłem.

– Mój Sabat? Chyba pan żartuje! To najmilszy, najbardziej przyjazny i najmądrzejszy zwierzak pod słońcem. Nigdy by pana nie zaatakował! Wręcz przeciwnie, gdyby trzeba było, pomógłby w potrzebie. Ma złote serce i rozumu więcej niż niejeden człowiek… – zaczęła przekonywać.

– Nic mnie to nie obchodzi! Od dziś proszę trzymać go na smyczy. Jak jeszcze raz zobaczę, że biega wolno, zadzwonię po policję! – warknąłem i zanim kobieta zdążyła coś odpowiedzieć, ruszyłem do domu.

Ta cała przygoda tak mi podniosła ciśnienie, że nie miałem już ochoty na spacerowanie.
Kilka dni później znowu wybrałem się do parku, mimo fatalnej pogody. Padał gęsty śnieg, wiał lodowaty wiatr. Po kwadransie marzyłem tylko o tym, by wrócić do ciepłego mieszkania.

Zawróciłem, zrobiłem kilka kroków i nagle poczułem, jak tracę równowagę. Pośliznąłem się na ukrytym pod warstwą świeżego śniegu oblodzonym chodniku. By ratować się przed upadkiem, zamachałem rękami, ale na niewiele się to zdało. Runąłem na ziemię.

Nie mam pojęcia, ile czasu leżałem

Może minutę, może pięć. Gdy już doszedłem do siebie, próbowałem wstać, ale nie mogłem. Strasznie bolała mnie lewa noga! Sięgnąłem po komórkę, by zadzwonić po jakąś pomoc, ale okazało się, że pękła przy moim upadku i rozpadła się na części. Bezradnie rozejrzałem się wokół siebie, lecz nikogo nie dostrzegłem. Wiatr i śnieżyca skutecznie odstraszyły spacerowiczów.

Ogarnęły mnie czarne myśli. Bałem się, że zanim ktoś mnie znajdzie, zamarznę w tej parkowej alejce. Nabrałem powietrza w płuca.

– Ratunku, ratunku! Ratun… – zacząłem wołać i urwałem.

Z zadymki śnieżnej wyłonił się bowiem pies. To był Sabat. Podbiegł i polizał mnie po ręce. W pierwszym odruchu chciałem cofnąć dłoń, ale się powstrzymałem. Zamiast tego podrapałem go ostrożnie za uchem. O dziwo, nie czułem strachu. Wręcz przeciwnie, cieszyłem się, że go widzę.

Odetchnąłem z ulgą, ale zrobiło mi się wstyd

– Podobno jesteś bardzo mądry. Może więc kogoś zawołasz? Potrzebuję pomocy – powiedziałem do niego w miarę spokojnie.

Psiak spojrzał mi w oczy, szczeknął, zerwał się na równe łapy i zniknął za ścianą śniegu. Miałem nadzieję, że wróci. Był moją jedyną nadzieją, bo śnieżyca jeszcze się nasiliła. Wrócił po kilku minutach. Nie sam, tylko ze swoją panią. Gdy ją zobaczyłem, odetchnąłem z ulgą, ale zaraz zrobiło mi się wstyd. Pamiętałem, co jej nagadałem. Łudziłem się, że może mnie nie pozna, ale okazało się, że dobrze mnie zapamiętała.

– O, pan Bardzo Niemiły! Witam! – uśmiechnęła się z przekąsem.

– Dobry wieczór…  Czy może pani zadzwonić po pogotowie? Chyba złamałem nogę. Nie mogę się ruszyć – wykrztusiłem.

– A może lepiej po policję?

– O rany, wiem, że nasze ostatnie spotkanie do najprzyjemniejszych nie należało i że niepotrzebnie straszyłem policją… Przepraszam… Ja po prostu… – chciałem się wytłumaczyć, lecz mi przerwała:

– Nie o to chodzi. Na karetkę czeka się teraz kilka godzin. A policja przyjedzie raz dwa – wyciągnęła komórkę i zadzwoniła pod numer alarmowy.

Świadkiem na uroczystości będzie Sabat

Chwilę później stanowczym głosem tłumaczyła dyżurnemu, że jeśli radiowóz zaraz nie przyjedzie, to zamarznę i będą mnie mieli na sumieniu.

– Dziękuję, bardzo pani dziękuję – wykrztusiłem, gdy się rozłączyła.

– To nie mnie pan powinien podziękować tylko Sabatowi. Prawie siłą mnie tu przyciągnął. Choć pan wcale nie był dla niego miły… – przypomniała mi raz jeszcze.

– Wiem. Zachowałem się jak idiota. Ale nie dlatego, że jestem gburowaty i złośliwy. Po prostu panicznie boję się psów – przyznałem ze skruchą.

Spojrzała na mnie zdumiona.

– Naprawdę? No cóż… Bardzo współczuję, bo przez ten lęk wiele pan stracił. Psy to cudowni przyjaciele. Wierniejsi od ludzi – uśmiechnęła się i dostrzegłem, że ma bardzo ładny uśmiech.

– Wierzę, naprawdę wierzę. Dlatego chciałbym się jeszcze spotkać z Sabatem. To bardzo mądry pies i myślę, że dzięki niemu pokonam strach. Aha, i mam na imię Andrzej – odpowiedziałem, starając się uśmiechnąć, mimo narastającego bólu. 

– Ewelina… Zadzwoń, gdy już wydobrzejesz – podała mi wizytówkę z numerem telefonu. Nie wiem dlaczego, ale mimo śniegu, zimna i puchnącej nogi zrobiło mi się ciepło na sercu. 

Potem wszystko potoczyło się szybko

Policjanci zawieźli mnie do szpitala, tam okazało się, że noga nie jest złamana tylko zwichnięta i wystarczą leki, maści, okłady i odpoczynek. Kiedy już wydobrzałem, kupiłem torbę przysmaków dla psów i umówiłem się na spacer po parku z Eweliną i jej pupilem. Miałem dług wobec Sabata…

Pewnie się teraz spodziewacie, że napiszę, iż strach przed psami zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i od razu zapałałem do Sabata i wszystkich przedstawicieli psiego rodu wielką miłością. Nie było tak pięknie, oj, nie było.

Musiało minąć trochę czasu, zanim oswoiłem się z jego obecnością. Na szczęście psiak był dla mnie bardzo wyrozumiały. Nie narzucał się, nie próbował się na siłę przymilać. Czekał, aż sam zrobię pierwszy krok. Pogłaszczę go, podrapię za uchem…

Znacznie szybciej natomiast zakochałem się w jego pani. Dziś jesteśmy parą i planujemy cichy ślub. Honorowym gościem na uroczystości będzie oczywiście Sabat.

Czytaj także:
„Byłam pewna, że mąż wpadł w cug alkoholowy i zrobiłam mu karczemną awanturę. Jednak prawda okazała się dużo gorsza”
„Mąż traktuje mnie jak żywy inkubator. Nieważne, że poród prawie wpędził mnie do grobu, mam mu dać kolejne dzieci”
„Ryzykowna pasja wnuka spędzała mi sen z powiek, ale nie mogłam nic zrobić. Stracił rodziców i to jedyne, co mu pozostało”

Redakcja poleca

REKLAMA