Oboje z Tomkiem od zawsze chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Gdy poznałam mojego męża, byliśmy jeszcze dzieciakami, studiowaliśmy. Ujęło mnie jednak jego poważne podejście do życia.
Większość naszych znajomych chciała studiować, ale przy okazji balować, poznawać życie – praca i rodzina znajdowały się na odległych miejscach na liście priorytetów. Jednak Tomek od razu miał sprecyzowane plany. Po studiach chciał znaleźć pracę, ożenić się, założyć rodzinę, koniecznie z trójką dzieci.
– Może nawet z piątką… – żartował, a ja się śmiałam.
Też marzyłam o dużej rodzinie
Może piątka to przesada, ale troje byłoby akurat. Nie nadawałam się do balowania, nie kręciły mnie weekendowe ciągi imprez i picia. Pod tym względem dobraliśmy się z Tomkiem jak w korcu maku. Pobraliśmy się dwa lata po zakończeniu studiów. Wesele mieliśmy skromne, ale wzruszające.
Obydwoje byliśmy realistami, nie interesowało nas odkładanie latami na jedną imprezę albo spłacanie za nią kredytu. Zaprosiliśmy na przyjęcie weselne najbliższych, a pieniądze, odkładane z trudem, przeznaczyliśmy na wkład własny przy zakupie mieszkania. Kiedy w końcu zaszłam w ciążę, nie posiadaliśmy się ze szczęścia.
Wariowaliśmy na punkcie Fasolki, a potem, kiedy już dowiedzieliśmy się, że to dziewczynka, na punkcie Zosi. Tomek niemal nosił mnie na rękach, a ja starałam się żyć jeszcze bardziej zdrowo, czytałam mojemu brzuchowi książki i czekałam na dzień, kiedy poznam moją córeczkę.
Cieszyłam się każdym dniem ciąży, mimo że pracowałam niemal do samego rozwiązania. Patrzyłam na rosnący brzuch, nie przejmując się rozstępami, które pojawiły się gdzieniegdzie w dziewiątym miesiącu. Czułam mniej lub bardziej delikatne ruchy dziecka. Planowałam już, jak to będzie, kiedy sprawimy Zosi młodszego brata albo siostrę…
Liczyła się każda sekunda…
Gdy odeszły mi wody, byłam podekscytowana i przerażona zarazem. Ale jak to: już? Nie za wcześnie? Ja to bym jeszcze z tydzień pochodziła w tej mojej wymarzonej ciąży, przelatywało mi przez głowę, choć przecież to był trzydziesty dziewiąty tydzień, więc czas najwyższy, by poznać własne dziecko, powitać je po tej stronie brzucha.
Tomek wyrwał się z pracy i pojechaliśmy do szpitala.
– No, trochę to jeszcze potrwa – orzekła położna po badaniu. – Trochę sobie pani poczeka na dzidziusia… Jak skurcze pozwolą, to niech się pani zdrzemnie, tata może masować plecy, zresztą chodziliście do szkoły rodzenia, to wiecie, co robić.
Czekaliśmy zatem. Skurcze się pojawiały, ale dość rzadko i raczej delikatne. Nawet żartowałam, że tak to mogłabym rodzić co tydzień. Leżałam, czytałam książkę, rozmawiałam z Tomkiem.
Obok, w kolejnych salach, co jakiś czas przychodziły na świat dzieci, a ja czekałam. W końcu podłączono mi coś na przyspieszenie akcji porodowej, bo wyjątkowo wolno postępowała, nawet jak na pierworódkę.
O dziwo, skurcze zamiast przyspieszyć, jeszcze zwolniły, a potem w ogóle przestałam je czuć. Wezwałam położną, która zburczała mnie i kazała przestać panikować. Ale sama narobiła rabanu, kiedy podłączyła mnie do urządzenia, które miało monitorować puls dziecka… i go nie znalazła.
Boże drogi! Przypinała urządzenie w różnych miejscach, ale nie wydawało charakterystycznego „bulgotania” przy każdym uderzeniu serduszka.
Ruch, krzyki, pędem na salę operacyjną
– Brak tętna! Zatrzymana akcja porodowa! Cesarka! Szybko!
Bałam się. Potwornie się bałam, a mój mąż był blady jak ściana. Nie mógł jechać ze mną, uścisnął mi więc tylko dłoń, wołając, kiedy mnie wywozili w pośpiechu, że wszystko będzie dobrze. Ja nie byłam tego taka pewna.
Niewiele pamiętam. Szybko podano mi leki, które sprawiły, że odpłynęłam. Na znieczulenie z zewnątrz nie było czasu. Mojemu dziecku nie biło serce, liczyła się każda sekunda.
Resztę znam już z opowiadań lekarzy i pielęgniarek oraz karty wypisu. Zosia urodziła się martwa. Nie oddychała, nie biło jej serce. Lekarze walczyli o nią jak lwy. Długo starali się przywrócić jej życie i w końcu, po prawie dwudziestu minutach, udało się! Zośka złapała oddech, została przewieziona na oddział intensywnej terapii noworodków. A wtedy ja dostałam krwotoku.
Teraz lekarze musieli ratować mnie. Przetaczano mi krew, podobno już się zabierałam z tego świata. Znowu zwyciężyli, opanowali sytuację, przeżyłam, choć dojście do siebie zajęło mi trzy tygodnie. Trzy długie tygodnie, podczas których nie mogłam wyjść z dzieckiem ze szpitala, choć plan był taki, że po trzech dniach wrócimy do domu.
Kiedy wreszcie mogłam usiąść na własnej kanapie, we własnym mieszkaniu, rozpłakałam się. Dopiero teraz poczułam, że koszmar się skończył, że to, co złe, minęło. Pediatra kazał obserwować dziecko, zlecał kolejne badania i testy, żeby wykluczyć różne wady rozwojowe i choroby, które mogły się rozwinąć po niedotlenieniu dziecka podczas porodu.
Ciągle więc drżałam o Zosię, ciągle się bałam, czy za dzień, miesiąc, rok nie okaże się, że moje dziecko nigdy nie będzie tak beztroskie i szczęśliwe jak inne dzieciaki.
– Może już czas pomyśleć o braciszku dla Zosi? Albo siostrzyce – zagadał mąż któregoś wieczoru, tuż po pierwszych urodzinach naszej córki.
Te urodziny były dla mnie ważną datą
Miałam jakieś takie wewnętrzne poczucie, że to graniczna data, za którą będzie już tylko lepiej.
– Myślałem o Mai. Albo Franku – rozważał małżonek, nie doczekawszy się odpowiedzi.
Mało co się nie przekręciłam, rodząc Zosię. Niewiele brakowało, by Zośki nie było z nami. A on już chce następne dziecko? Pomyślał w ogóle o mnie, o tym, co ja przeszłam? Czy mu to umknęło? Zapomniał, bo rok to kupa czasu? No ale może faktycznie…
Moja ginekolożka pokręciła nosem na taki plan.
– Po ostatnim porodzie jest zdecydowanie za wcześnie. Zresztą… po tym wszystkim poważnie przemyślałabym na pani miejscu decyzję o kolejnej ciąży. To duże ryzyko…
Do tematu kolejnego dziecka Tomek wrócił rok później. A ja bałam się jeszcze bardziej. Bałam się, że znowu będziemy balansować na granicy życia i śmierci. Bałam się, że tym razem lekarzom nie uda się uratować mojego dziecka. Ani mnie. Śniłam o tym w nocy.
Budziłam się z krzykiem, zapłakana, z sercem, które waliło tak mocno, że aż boleśnie. Kiedy widziałam kobietę w ciąży, puls od razu mi przyspieszał. W mojej głowie pojawiały się obrazy krwi i reanimacji.
Choć dramat związany w walką o mnie znałam jedynie z dość oszczędnych relacji personelu szpitala, moja wyobraźnia szalała. Na myśl, że mogę znowu być w ciąży, wpadałam w panikę.
Parę dni opóźnienia okresu – i histeria.
Czy to naprawdę tak źle mieć jedno dziecko? Możemy skupić się na Zosi. Gdyby kiedyś pojawiły się jakieś problemy z jej zdrowiem czy wychowaniem, będziemy się nią mogli zająć bez wyrzutów sumienia, że robimy to kosztem czasu dla jej rodzeństwa. Tłumaczyłam to Tomkowi, a on tylko coraz bardziej się złościł.
Ja się już dla niego w ogóle nie liczę?!
– Czuję się oszukany. Wiedziałaś, że chcę mieć dużą rodzinę. Nagle jedno dziecko ci wystarcza?
– A ty chcesz mieć kolejne nawet kosztem mojego życia?! Wolisz być wdowcem? Czy zaraz sobie poszukasz nowej żony? I moją córkę będzie wychować obca baba! Naprawdę tak mało ci na mnie zależy?! Czy ty w ogóle mnie kochasz? Czy jestem ci potrzebna wyłącznie do rozmnażania, do powielania twoich cennych genów? Masz mnie za królicę? Wartą zachodu, o ile rodzi kolejne mioty? A jakby co, sprawisz sobie kolejną, płodniejszą, zdrowszą, które nie zdechnie podczas porodu! – wykrzyczałam mu wściekła i rozżalona.
– Przecież to się nie musi powtórzyć. Taki zły scenariusz…
– Ale może. Chcesz sprawdzać? Jasne, to nie twoje zdrowie ani życie! – wykrzyczałam mu. – Ty sobie po prostu zrobisz zdjęcie i wstawisz na fejsa, jako dumny tata. A ja znowu spędzę miesiąc w szpitalu, zastanawiając się, czy moje dziecko przeżyje, czy będzie zdrowe, czy może niepełnosprawne, czy będę musiała zrezygnować z całego swojego dotychczasowego życia, by się nim zajmować, oczywiście, o ile przeżyję albo sama nie zostanę kaleką!
Rozmawiamy ze sobą półsłówkami
Staram się go zrozumieć, bo ja też chciałam mieć przynajmniej trójkę dzieci, ale życie zweryfikowało te plany i marzenia. Tak krawiec kraje, jak materii staje. Moje ciało dało radę sprowadzić na świat Zosię. To też cud. I skoro się zdarzył, nie chciałam, by wychowywała się bez mamy.
Miałam dla kogo żyć. Czy koniecznie musiałam ryzykować jej szczęście i swoje życie, a także życie nienarodzonej jeszcze istotki, by zaspokoić pragnienie męża o posiadaniu większej rodziny? Są inne sposoby…
Próbowałam z Tomkiem rozmawiać o adopcji, ale stwierdził, że to nie to samo. Czyli jednak te cholerne geny. Nieważne, że ja boję się kolejnej ciąży, że przez dziewięć miesięcy będę umierać ze strachu, a potem mogę umrzeć naprawdę. On chce znowu zostać ojcem, więc cały świat musi się dostosować. A ja urodzić albo zginąć.
Nie znałam Tomka od tej strony. Zawsze był taki wyrozumiały. I nawet jeśli uparcie do czegoś dążył, to wiedział, kiedy odpuścić, jeśli ryzyko było zbyt duże. Tym razem jakby w ogóle nie brał go pod uwagę. Myślał tylko o sobie, swoim wymarzonym planie na życie.
A może zrobić to dla dobra rodziny…?
Ostatnio zaczął przebąkiwać, że w takim razie chyba powinniśmy zastanowić się, czy do siebie pasujemy… No i zawahałam się. Może ulec, by go zatrzymać przy sobie, by nie rozbijać małżeństwa, rodziny…? Zaryzykuję, ale w dobrej sprawie, w nagrodę dostanę drugie dziecko, ale potem…
Kobieto, oszalałaś?! Po drugim będzie chciał trzeciego, czwartego, a piąte, które zmieni cię w warzywo, wyciągną z ciebie jak z żywego inkubatora. I ty się wahasz?! Masz jedno życie, drugiego w prezencie za poświęcenie nie dostaniesz.
A mężczyzna, który żąda od kobiety takiego poświęcenia, nie zasługuje ani tę kobietę, ani na dzieci, które z niej wyszarpanie. Ciekawe, czy byłyby taki odważny, gdyby to musiał ponosić ryzyko, gdyby to on narażał swoje życie.
Czytaj także:
„Nie kocham mojego synka. Udaję miłość i przywiązanie tylko po to, by inni nie wyzywali mnie od wyrodnych matek”
„Latami usługiwałam mężowi, a on szydził ze mnie i mnie poniżał, ale nie chciałam zrobić mu krzywdy. To był wypadek...”
„Władowałem się w biznes z 13-latkiem. Musiałem wyłożyć ponad 30 tysięcy, ale dzieciak ma talent do interesów”