Nigdy nie miałem zbytniej śmiałości do kobiet. Taki już mój los i takie – rzekłbym – przekleństwo. Mój najlepszy kumpel, Grzesiek, nieraz się śmiał, że mój ślub był jednym z większych cudów w historii ludzkości, a może nawet wszechświata. No cóż, cud cudem, ale skończył się po trzech latach i moja nieśmiałość nie miała z tym wiele wspólnego. Raczej nadmierna śmiałość mojej żony… Choć to już materiał na osobną, raczej gorzką opowieść.
Bywały chwile, kiedy tę swoją nieśmiałość przeklinałem najgorszymi słowami. Podobno w miarę dojrzewania takie rzeczy ulegają zmianie. Niestety – ja chyba byłem wyjątkiem od reguły. Mając niemal trzydzieści lat, nadal byłem w podejściu do kobiet wstydliwym nastolatkiem. Ile przez tę okropną przypadłość zmarnowałem szans na coś miłego, może na romans, związek albo i zwykłą zabawę!
Nie inaczej było z tą piękną blondynką. Widywałem ją codziennie w drodze do pracy i kiedy wracałem. Pracowała w takim niedużym pawilonie z pieczywem, w jednej z dużych miejscowych firm. Miała fiołkowe oczy, była kilka lat młodsza ode mnie, szczupła i ładna. Dokładnie w typie, jaki lubię. Wyobrażałem sobie także, że ma piękne nogi. Wyobrażałem sobie tylko, bo zawsze ją widziałem zasłoniętą od pasa w dół, kiedy obsługiwała klientów, stojąc za ladą.
Łatwo mu mówić, jest mistrzem w podrywaniu
Każdego ranka kupowałem u niej dwie słodkie bułki, których szczerze nie cierpię. W pracy zjadał je któryś z moich współpracowników. Na początku koleżeństwo patrzyło na mnie dziwnie, że przynoszę do biura coś, z czego nie korzystam, ale potem się przyzwyczaili.
Po południu też nieraz kupowałem cokolwiek albo po prostu udawałem, że oglądam towar na półkach przy szybie. Ileż to razy marzyłem, że zagaduję ją i umawiam się na spotkanie! Ile razy już otwierałem usta, żeby właśnie o to zapytać! Zamiast tego prosiłem tylko o coś z pieczywa… Trwało to dobre ponad pół roku.
Praktycznie każdej nocy przed zaśnięciem obiecywałem sobie, że ją zaczepię. Wyczekam, żeby nikogo nie było przy ladzie, i wreszcie wyartykułuję jakieś sensowne słowa. Albo po prostu podejdę i walnę prosto z mostu, że mi się podoba, nie oglądając się na innych. Czego ja nie wymyślałem! Zasypiałem z tym twardym postanowieniem, a następnego ranka wyrzucałem z siebie tylko prośbę o bułki.
Kilka razy wydawało mi się, że dostrzegam na ustach dziewczyny błąkający się uśmiech, jakby trochę domyślny, a trochę zachęcający. Nie dostrzegłem obrączki na jej dłoni, co z jednej strony mnie cieszyło, a z drugiej nieco złościło. Bo gdyby była mężatką, mógłbym sobie wmówić, że gdyby nie ta obrączka, na pewno bym ją zaczepił. A tak… Czułem się jak ostatnia…
No, jak najzwyklejsze cztery litery. W końcu zwierzyłem się ze wszystkiego Grześkowi. Prawdę mówiąc, spodziewałem się, że parsknie śmiechem, jak to on, a potem mnie odpowiednio podsumuje. Tymczasem on bardzo mnie zaskoczył. Nawet się nie uśmiechnął, nawet powieka mu nie drgnęła.
– Czas najwyższy, żebyś sobie kogoś znalazł – powiedział ze śmiertelną powagą. – Jeśli ta dziewczyna tak ci się podoba, rusz się i zagadaj. Co ryzykujesz? Najwyżej cię spławi. Od tego się nie umiera.
Łatwo mu było mówić!
Sam nigdy nie miał najmniejszych problemów z zawieraniem znajomości z płcią przeciwną.
– Głęboki oddech – poradził – i wskakuj do tej wody. Naprawdę nie umrzesz. Przekonał mnie. A może raczej wszedł mi na ambicję, zaraził typowym dla Polaków: „Co, ja nie dam rady?!”.
No przecież, że dam! Sroce spod ogona nie wypadłem, jakoś wyglądam, ludzie na mój widok nie uciekają ani nie odwracają wzroku… No i wstyd będzie powiedzieć Grześkowi, że znów stchórzyłem.
Motywowałem się w ten sposób przed wyjściem z domu tego pamiętnego ranka… Słońce świeciło, ptaki śpiewały, pachniały jakieś drzewa. Wyszedłem nawet wcześniej do pracy, żeby mieć czas na rozmowę z tą blondynką i na to, żeby potem trochę ochłonąć przed robotą. Wiedziałem, że będę tego potrzebował.
Podszedłem do pawilonu, nabrałem głęboko powietrza i już miałem z siebie wyrzucić pytanie: „Czy nie obrazi się pani, jeśli coś powiem?”, kiedy zamarłem. Za szybą nie było „mojej” blondynki. Stała tam kobieta około pięćdziesiątki, niewątpliwie sympatycznie wyglądająca, ale przecież nie ta, co trzeba! Zawrzały we mnie sprzeczne emocje.
Oczywiście poczułem wielką ulgę, bo nie musiałem dzięki temu podejmować działania. Jednak jeszcze bardziej dojmujący był żal – przecież już się zdecydowałem, miało być w tę albo we w tę… Odszedłem jak zbity pies. Może wzięła urlop? A może zachorowała?
Przez następny miesiąc w pawilonie widziałem tylko nową sprzedawczynię. Oczywiście Grzesiek, kiedy tylko do mnie wpadł, od razu musiał spytać, czy w końcu się odważyłem. A kiedy usłyszał, jak wyglądała sytuacja, spojrzał na mnie jak na kompletnego idiotę:
– A nie mogłeś po prostu zapytać tę nową o blondynkę?
– No coś ty, przecież tak nie wypada! No i może jest na jakimś zwolnieniu… Poczekam jeszcze trochę.
– Skąd ty właściwie przyleciałeś na Ziemię? – pokręcił głową Grześ. – Z jakiej planety? Dobra, ja się pójdę dowiedzieć…
Ledwie go powstrzymałem, bo chciał iść od razu. Ależ by mi narobił obciachu! Wtedy zaczął mnie szantażować.
– To idź i sam spytaj – powiedział z paskudnym, złośliwym uśmieszkiem. – Bo, jak Boga kocham, załatwię to za ciebie!
Myślałem, że się spalę ze wstydu, ale nie miałem wyjścia. Dostałem ultimatum – albo dowiem się sam, albo zrobi to mój przyjaciel. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że Grzesiek ma absolutną rację– powinienem zapytać o blondynkę. Miałem tylko nadzieję, że ta kobieta, która przyszła na jej miejsce, coś wie. Zebrałem się na odwagę.
Teraz nie ma już odwrotu!
Poszliśmy razem. Serce mi waliło, czułem się jak narwany gówniarz. Ale w końcu się przełamałem. Grzesiek przecież patrzył...
– Przepraszam – powiedziałem cicho, kiedy ekspedientka podeszła do lady. – Chciałbym tylko o coś spytać.
– Słucham? – zmarszczyła brwi.
Pewnie obawiała się, że będę chciał wziąć coś na kredyt, jak niektórzy.
– Przedtem pracowała tu inna pani – brnąłem dalej. – Taka blondynka… Nie wie pani może, co się z nią dzieje?
Kobieta spojrzała na mnie badawczo, a potem twarz jej się nieco rozjaśniła.
– A, to pewnie pan… – mruknęła, a ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię.
To znaczyło, że blondynka jej o mnie coś mówiła… Ale też, z drugiej strony, to oznaczało, że się znają! Wstąpiła we mnie nadzieja. Miałem ochotę zwyczajnie uciec, lecz się przemogłem.
– Wie pani coś? – spytałem po raz kolejny. – Jest na urlopie może?
Potrząsnęła przecząco głową.
– Już tu nie pracuje – wyjaśniła, a ja poczułem ukłucie zawodu. – Szef ją przeniósł do nowego punktu sprzedaży.
Westchnąłem ciężko. Tak… I musiało się to zdarzyć akurat wtedy, w dniu, kiedy się już zdecydowałem na mur beton…
– Powie mi pani, gdzie to jest? – spytałem, zanim zdążyłem pomyśleć.
Milczała chwilę. Podszedł jakiś gość, który chciał kupić pieczywo, więc zrobiłem mu miejsce. Sprzedawczyni go obsłużyła i znów spojrzała na mnie.
– W sumie nie wiem, czy powinnam – powiedziała z namysłem. – Ale nie wygląda mi pan na jakiegoś drania.
Czekałem na odpowiedź jak skazaniec na wyrok. Wreszcie machnęła ręką.
– A co tam, i tak pan sobie znajdzie w internecie, gdzie mamy stoiska! Nie ma sensu, żeby pan wszystkie zwiedzał…
Uparł się. Jednak i ja się uparłem
O tym nie pomyślałem, szczerze mówiąc, choć prędzej czy później pewnie bym pomyślał. Bystra była babka z tej ekspedientki, to musiałem przyznać.
– Będę wdzięczny – wyjąkałem.
– Sylwia pracuje teraz na Wólczańskiej. Łatwo pan znajdzie, bo jest tam tylko jedna nasza budka. Ma teraz dziewczyna przynajmniej o wiele bliżej z domu.
– Dziękuję – sapnąłem.
– Nie ma za co – uśmiechnęła się.
A gdy się odwróciłem, by odejść, miałem wrażenie, że doleciało mnie ciche: „Powodzenia”. Ale głowy za to nie dam.
– Jesteś idiotą – oznajmił mi uroczyście Grzesiek, kiedy wróciliśmy do domu.
hciał mnie od razu zaciągnąć na tę Wólczańską, ale stanąłem okoniem.
– Wystarczy na dzisiaj – powiedziałem, przecierając twarz zmęczonym gestem. – Nawet nie wiesz, ile mnie to wszystko kosztowało. Jutro znajdę tamto miejsce, pójdę tam i zrobię, co trzeba. Naprawdę.
– Jutro będzie futro! – zirytował się. – Jakbym cię nie znał! Jutro znajdziesz tysiąc powodów, żeby tam nie jechać!
Nie i koniec. Nie, bo mam dosyć, bo już wyczerpałem na dzisiaj wszystkie pokłady odwagi. Wreszcie zrezygnował. A mnie tak naprawdę chodziło tylko o to, żeby się kumpel ze mną nie ciągnął. Wolałem to załatwić sam, a skoro już zacząłem, aż mnie nosiło, żeby odnaleźć Sylwię. Ta rozmowa, to przełamanie się sprawiły, że coś we mnie pękło. A może właśnie się posklejało po niepowodzeniu? Nie wiem, jak to nazwać. W każdym razie czułem się zdeterminowany.
Tymczasem Grzesiek siedział u mnie do wieczora, a kiedy wyszedł, nie miałem po co lecieć na Wólczańską. Budki z pieczywem były już na pewno pozamykane. Następnego ranka zamówiłem taksówkę. Mogłem wprawdzie wsiąść w samochód, ale ręce strasznie mi latały.
Byłem tak zniecierpliwiony i podekscytowany, że bałem się prowadzić, żeby nie wpaść na jakąś latarnię. Wólczańska na szczęście nie jest długą ulicą, więc szybko odnalazłem charakterystyczny pawilonik.
Na jego widok przystanąłem na dobrych kilkanaście sekund, a potem ruszyłem z bijącym mocno sercem. Nie miałem pojęcia, czy powinienem się cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Przecież ona mogła mnie spławić jednym spojrzeniem albo krótkim słowem. Wiedziałem jedno – muszę spróbować, muszę to zrobić teraz, bo potem znów nie zbiorę się na odwagę!
Nie wiem, jakim cudem to zrobiłem…
Dostrzegła mnie już z daleka i patrzyła, jak się zbliżam. „Poznała? – zapytałem sam siebie. – No pewnie, że poznała, kretynie! – skarciłem się natychmiast. – Przecież przez ponad pół roku widziała twoją gębę każdego dnia z wyjątkiem niedziel i świąt państwowych!”.
Wydawało mi się, że idę całe wieki, jakby ta budka oddalała się o dwa kroki, kiedy tylko uczyniłem jeden. Zupełnie jak we śnie. Jednak to nie był sen i wreszcie dotarłem do okienka. Los mi sprzyjał, nikogo nie było przy ladzie.
– Dzień dobry – powiedziałem, kiedy wszedłem do pawilonu. – Poproszę dwie… – zacząłem i ugryzłem się w język.
„Co robisz, ty baranie?! Nie po pieczywo tu przecież przylazłeś!”.
– Nie chciałbym, żeby mnie pani źle zrozumiała – wydusiłem z siebie – ale chciałbym coś powiedzieć…
Jąkałem się tak chwilę i nagle zobaczyłem jej uśmiech. Białe, lśniące zęby i zmysłowe wargi. Aż mi się zakręciło w głowie.
– Tak, słucham? – zapytała, ale widać było, że dobrze wie, co chcę powiedzieć.
Pomyślałem, że koleżanka z pracy musiała do niej zadzwonić. Jeśli tak, trzeba było jej chyba kupić kwiaty…
Dziś już nie jestem w stanie odtworzyć słów, jakich użyłem, lecz w końcu udało mi się powiedzieć, co miałem do powiedzenia. W sumie nic wielkiego – umówiłem się z nią po pracy na kawę. Nie spławiła mnie! Powiedziała: „Bardzo chętnie”! Zdałem sobie z tego sprawę dopiero, kiedy jechałem w stronę domu. „To chyba dobry początek” – pomyślałem.
Tak – to był dobry początek. Znakomity. Cudowny wręcz! Nie wiem, jak się to dalej rozwinie, ale na razie jestem ogromnie szczęśliwy. Teraz, kiedy na to patrzę, sam się dziwię, jakim cudem pokonałem tę swoją chorobliwą nieśmiałość. Ale było warto. Naprawdę!
Kobiecie z pawilonu przy moim domu kupiłem piękny bukiet róż. A Grześkowi dobrą, bardzo dużą whisky. W końcu gdyby nie oni, nie poznałbym Sylwii.
Czytaj także:
„Mama miała żal do ojca, że nas zostawił i przelewała go na mnie. Marzyłam o psie, bo potrzebowałam kogoś, kto mnie pokocha”
„Pokochałam go bezgranicznym uczuciem, lecz boję się mieć takiego kochanka. To, co kiedyś zrobił, jest skazą na naszej miłości”
„Pokochałem kobietę 15 lat starszą od siebie. Ona nie chciała się wikłać w ten związek, ale połączyło nas… przeznaczenie”