To miał być spokojny i leniwy urlop na łonie natury. Spanie w namiotach, spacery po lesie, dla panów: łowienie ryb w rzece, a dla pań: opalanie się i plotki. Jechaliśmy w sześć osób, trzy zaprzyjaźnione małżeństwa. Nikt z nas nie przypuszczał, że ten wyjazd zmieni się w wojnę płci. Zaczęło się niewinnie. Siedzieliśmy przy ognisku, piekliśmy kiełbaski i gawędziliśmy.
– Jest wspaniale… – westchnęłam z lubością. – Nie ma pracy w pracy, nie ma pracy w domu, wreszcie można odpocząć.
– W domu to znowu tak wiele do roboty nie ma – zauważył Daniel, mąż Kingi.
Typowe, pomyślałam z rodzącą się irytacją. Faceci nie mają o niczym pojęcia. Przyłażą na gotowe, więc im się wydaje, że kurz znika magicznie, kibelek sam się szoruje, a od naczyń są jakieś kuchenne wróżki. Mój Antek co prawda wyrzucał śmieci, odśnieżał, wykonywał typowo męskie prace, takie jak drobne naprawy, ale nigdy nie gotował, nie zmywał, nie prasował. Krótko, zwyczajnie mnie wykorzystywał.
– W domu jest masa roboty, ale wiedzą to tylko ci, którzy ją wykonują. Niestety, niektórym facetom się wydaje, że jak wezmą ścierkę do ręki to im ubędzie męskości. Prawda, kochanie? – rzuciłam, patrząc na męża.
Ewa i Kinga się roześmiały.
Mogłoby się na tym skończyć, gdyby Daniel nie pociągnął tematu:
– Stary, żona feministka, znam ten ból!
– Coś ty powiedział? – obruszyła się Kinga. – Chcesz dziś spać pod gołym niebem?
– Żartuję, nie jesteś feministką, bo… golisz nogi – kpił dalej.
– To wcale nie jest śmieszne! Głupi, seksistowski dowcip!
I tak, od słowa do słowa, wywiązała się między nami burzliwa dyskusja na temat równouprawnienia. Chociaż zazwyczaj nasza szóstka była zgodna, tym razem nie zgadzaliśmy się prawie w niczym. Podzieliliśmy się na dwa wrogie obozy i skakaliśmy sobie do oczu. Nie pomagały wchłonięte procenty, które podnosiły nam ciśnienie. Panie i panowie, mężowie i żony przerzucali się pretensjami i zarzutami. Narastającą kłótnię przerwała Ewa:
– Dosyć! Przestańcie, bo za chwilę się pobijemy. Wiem, jak pokojowo rozstrzygnąć nasz spór.
Ucichliśmy i patrzyliśmy na nią.
– Zamienimy się rolami. Przez najbliższe dni my będziemy robić to, co zwykle robią faceci, a oni będą robić to co my – wyjaśniła nam swój niecny plan.
– Szkoda, że akurat na urlopie, kiedy mamy znacznie mniej na głowie – marudziła Kinga – ale niech będzie. Założę się, że samo gotowanie da wam wystarczająco w kość – dodała ze złośliwym uśmieszkiem.
– Nie ma sprawy, dla nas to pikuś! Najlepsi kucharze to mężczyźni – chojrakowali panowie.
– Ale żebyśmy gotowali obiady, wy musicie najpierw nałapać ryb. Ha, ha, ciekawe, jak sobie z tym poradzicie!
To było tylko małe oszustwo
Następnego dnia rano poszłyśmy z wędkami nad rzekę, ale wcale nie zamierzałyśmy łowić ani tym bardziej patroszyć ryb, fuj. Zamiast tego przeszłyśmy się do pobliskiego miasteczka na targ, na którym nabyłyśmy cztery dorodne pstrągi. Byłyśmy strasznie dumne z naszej przebiegłości i nie mogłyśmy się doczekać reakcji „strony przeciwnej”. Ich miny były jak balsam na nasze spragnione pochwał i podziwu serca. Na widok ryb szeroko otworzyli oczy i usta, jakby zobaczyli UFO. A potem zaczęli wykrzykiwać:
– Niesamowite!
– Musicie nam pokazać miejsce, gdzie je złapałyście!
– Co za historia, to się nadaje do telewizji!
To było jednak trochę dziwne.
– O co wam chodzi? – zaryzykowałam pytanie.
– Złapałyście śledzie – wyjaśnił Daniel. – Morskie śledzie w rzece. Jakieś mutanty albo nieznany gatunek – drwił.
– Niemożliwe, przecież wyraźnie prosiłam sprzedawczynię o pstrągi – sypnęła się Kinga, podejrzliwie zerkając na zakupione ryby.
Panowie nagrodzili jej wyznanie gromkimi brawami.
– Wydało się, oszustki! Nawet nie próbowałyście grać uczciwie, złowienie obiadu was przerosło. Nie tak łatwo być mężczyzną, co?
– Ale kupiłyśmy pstrągi, nie żadne śledzie. Wasza prowokacja była zaplanowana. Ciekawe, skąd wiedzieliście, że ryby są kupne, co? – dociekała Ewa.
– Bo was śledziliśmy – przyznał się bezwstydnie Antek.
Aha. Wzięłam się pod boki.
– Domyślam się, że wielcy panowie detektywi nie znaleźli czasu na obranie ziemniaków i zrobienie sałatki?
– No nie!
– A więc my oszukałyśmy, ale wy nawet nie podeszliście do wykonania zadania. Czyli jeden zero dla ekipy dziewczyn – orzekłam.
Panowie próbowali protestować, ale rzuciłyśmy w nich rybami i kazałyśmy brać się do smażenia. Same rozsiadłyśmy się na leżakach i otworzyłyśmy piwa. Jarek chciał wziąć łyka od Ewki, ale dała mu po łapach.
– Widziałeś, żebym ja piła, zanim zrobię obiad? Najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Świetnie się bawiłyśmy przy tej zamianie ról. Pomyślałam nawet, że po powrocie do domu możemy zabawę kontynuować. Jednak w nocy zmieniłam zdanie… Prawie już zasypialiśmy, kiedy usłyszałam jakieś szelesty. Taki dźwięk wydaje delikatnie deptana trawa. Jakby ktoś chodził wokół naszego namiotu. Ktoś albo coś.
– Antek, słyszysz? – zapytałam półgłosem męża.
– Mmm…? – mruknął sennie.
Lekko szturchnęłam go łokciem, żeby nie zasypiał, i szepnęłam mu do ucha: – Ktoś tutaj chodzi.
– Na pewno ktoś z naszych – Antek zupełnie się nie przejął.
– Nie. Nasi są rozbici parę metrów dalej, po drugiej stronie ogniska. Zobacz, kto to.
– Daj spokój… To pewnie tylko sarna albo dzik.
– Tylko?! Oszalałeś? Boję się! Idź zobaczyć, co to. W końcu jesteś mężczyzną, powinieneś bronić swojego stada – argumentowałam atawistycznie.
– Tak się składa, kochanie, że obecnie to ty jesteś w naszym związku samcem. Zapomniałaś, gdy słonko zaszło?
Chociaż w namiocie było ciemno i nie widziałam jego twarzy, byłam pewna, że mówiąc to, szeroko się uśmiechał. Szlag! Postanowiłam, że nie dam złośliwcowi satysfakcji. Muszę zdobyć się na odwagę i wyjść na zewnątrz. Zresztą wcale bym się nie zdziwiła, gdyby to był kolejny podstęp facetów, którzy zmówili się, że będą nas straszyć w nocy.
Panowie wyruszyli na zwiady
Dzielnie sięgnęłam po latarkę i wyszłam z namiotu. Od razu skierowałam światło w miejsce, skąd chwilę wcześniej dochodziły odgłosy cichego stąpania. Nic tam nie było. Więc albo mi się przesłyszało, albo „dziki” sobie poszły. Już miałam wleźć z powrotem do namiotu, ale dla pewności oświetliłam wygaszone palenisko. Coś dostrzegłam w popiele, jakieś ślady, więc podeszłam bliżej i stwierdziłam, że to niewielkie odciski łap. Wyglądały jak pozostawione przez psa… albo wilka! Błyskawicznie znalazłam się w namiocie.
– Co jest? – zapytał niewyraźnie Antek.
– Na zewnątrz jest jakieś zwierzę. To chyba wilk! Zrób coś! – zażądałam, cała przejęta.
– Co? Jaki wilk? Tutaj? Oszalałaś?
Gdybym myślała logicznie, pewnie nie zrobiłabym takiej afery, ale po ciemku, na dworze, oddzielona od dzikiego zwierza tylko ścianką namiotu, zaczęłam panikować. Strach w pewnych sytuacjach naprawdę ma wielkie oczy. A ja na dokładkę wstydziłam się, że aż tak się boję, więc wyolbrzymiłam sprawę „wilka” jeszcze bardziej.
– Tak! Tutaj!! Dzika bestia!!! – krzyczałam, nakręcając się.
Moje wrzaski obudziły resztę towarzystwa, bo po chwili rozległ się cienki pisk Ewki, głośne pytanie Kingi: „Co się dzieje?” i zrzędzenie Daniela: „Jezu, dajcie spać, jest środek nocy”.
– Dom wariatów, słowo daję – mruczał Antek. – Patrz, co narobiłaś.
– No, co, co? Ostrzegłam ich! Jeśli tam naprawdę jest wilk albo jakieś inne wściekłe bydlę, to powinni wiedzieć, prawda?
Odpowiedział mi chichot męża.
– Nie prowokuj mnie, żebym ci nie powiedział, kto jest tu najbardziej…
– To nie mów! – przerwałam mu. – I wyłaź. Koniec zamiany ról. Wyłaź i broń swojej kobiety przed dzikimi stworami. Chyba się nie boisz? – rzuciłam mu wyzwanie.
O dziwo, podziałało. Może uznał, że i tak nie zaśnie, bo mu nie pozwolę, póki nie sprawdzi, co buszuje po naszym obozowisku. Wziął do pomocy kolegów i poszli na zwiady, a my czekałyśmy we trzy w naszym namiocie, bo był największy. Czas dłużył nam się niemiłosiernie. Panowie wrócili dopiero po półgodzinie, a mnie ulżyło, że nie wysłałam ich na pastwę ani zgubę.
– Nie zgadniecie, co znaleźliśmy! – zawołał Antek.
– No co? – spytałam podejrzliwie.
– Sukę z małymi.
– Wilczycę?! – znów się przestraszyłam.
– Zaraz wilczycę… – mój mąż najwyraźniej dobrze się bawił. – Suczkę. Dokładniej, jamniczkę.
Zawstydzenie pokryła troska o biedną psinkę. Chciałam od razu biec i ją ratować, ale Antek powiedział, że jest płochliwa i lepiej dać jej na razie spokój. Tym razem rozsądek wygrał i dopiero następnego ranka rozpoczęłyśmy oswajanie jamniczki, poprzez dokarmianie i łagodne przemawianie do niej. Nic na siłę, dzięki czemu już po trzech dniach udało nam się ją do siebie przekonać. Witała nas merdaniem ogona i nadstawiała głowę do głaskania. Nawet szczeniąt pozwalała dotykać.
Kinga rozpoczęła szukanie domów dla psiej rodzinki.
– Skup się na szczeniakach. Mamę ja chcę zatrzymać.
– A co na to Antek?
– Jak się zgodzi, zakończę naszą wojnę płci – zażartowałam.
Przekupstwo okazało się zbędne, bo mój mąż również zakochał się w jamniczce. Co więcej, gdy ją zaadoptowaliśmy, wziął na siebie wszystkie obowiązki z nią związane: spacery, karmienie, tresowanie, weterynarza i tak dalej. Mnie pozostało rozpieszczanie…
Czytaj także:
„Ojciec gardził mną za to, że pomagam żonie w wychowaniu córki. Uważał, że praca przy dziecku, to >>babska powinność<<”
„Mąż stracił na mnie ochotę, a w sypialni wiało chłodem. Myślałam, że ma romans, ale prawda była gorsza”
„Zalana łazienka przyniosła mi nerwy, remont, koszty i nową miłość, która dosłownie sama zapukała do moich drzwi”